poniedziałek

8 dzień lipca

Władza prawie absolutna


Tak sobie myślałam popijając moją kawę oczywiście i na wspomnienia mnie znów wzięło.

Moi rodzice powinni dostać nagrodę Nobla za cierpliwość do mnie. Nie byłam jednym z tych dzieci, co gdy im się powie ''tak'' to robią ''tak''. Ja wolałam odwrotnie. Nie zawsze się dało. Czasami musiałam ulegać. Zdarzało się, że ulegałam po cichu i z pokorą, ale częściej bywało, że walczyłam zawzięcie krzycząc i tupiąc nogami.
Nie mieli ze mną lekko.

Kiedy miałam pięć lat po raz pierwszy (i ostatni) uciekłam z domu. No znaczy nie uciekłam, ale zniknęłam.

Od trzeciego roku życia mama prowadzała mnie do przedszkola. Rodzice pracowali. Tata na zmiany: jeden tydzień na rano, jeden na popołudniu. Mama z kolei pracowała w takich godzinach, żeby pogodzić pracę z opieką nade mną i moja siostrą. Zrywała się kobiecina przed świtem, szła do pracy. Czasami nawet piątej jeszcze nie było. Do pracy miała kilka kroków, poważnie. Robiła w pracy co trzeba i około siódmej wracała do domu, żeby nas wysłać do szkoły (a wcześniej do przedszkola). Do pracy wracała późnym popołudniem, często zabierała mnie ze sobą (uwielbiałam stukać na maszynie do pisania). Nie wiem, czy musiała wyrobić jakieś tam godziny, czy chciała rano mieć łatwiej, ale w ''zakładzie'' pojawiała się dwa razy dziennie.
Kiedy nas, dziewczynek, nie było w domu, to pewnie odsypiała zaległości. A może nie. Bo po południu to wszystko posprzątane, pogotowanie i nawet ogórki (najlepsze na świecie) kisiła, a latem robiła sławne na całą okolicę wino z malin, samodzielnie i własnoręcznie zbieranych w lasach.

Z tym winem to było tak, że było pod kluczem od czasu, kiedy moja siostra i jej koleżanka wykradły kilka butelek i – no cóż, niektórzy szli do kościoła na pierwszą mszę, a one, na ławeczce; no ładna pogoda była i wakacje... Mi się nie udało wina podkradać, niestety.

No i ja w tym przedszkolu byłam. Chyba była to grupa pięciolatków, a może sześciolatków. Z reguły pojawiałam się w budynku około ósmej. To był mus. Po ósmej to już spóźnienie i mama pilnowała, żebym zawsze na czas w przedszkolu była
Przedszkole jednak otwierali znacznie wcześniej. Przecież niektórzy rodzice zaczynali pracę już o szóstej i musieli gdzieś te swoje dzieci zostawiać. Gdy ja się pojawiałam, jako jedna z ostatnich (ale nie spóźnionych) zabawa trwała w najlepsze, ale dla mnie najgorsze było to, że dyżurni byli wybrani.

Być dyżurnym to było coś.

Władza prawie absolutna. Prawie, bo to Pani była "pierwsza po Bogu", dyżurni zaraz po niej. Dyżurni dbali, żeby nikt wody z kranu nie pił, żeby wszyscy stali ładnie w parach. Żeby każdy miał czapkę na głowie, kiedy byliśmy na zewnątrz, żeby każdy uczestniczył w sprzątaniu. Można było legalnie skarżyć – dyżurni nie skarżyli, dyżurni zgłaszali. I każdy bał się dyżurnego. Znaczy, przy dyżurnym nikt nic głupiego nie robił.
No oczywiście i ja bardzo chciałam mieć taką władzę ''dyżurną'' chociaż raz jeden w życiu na jeden dzień. No i wykombinowałam sobie, że dyżurną nigdy nie będę, bo za późno w przedszkolu się pojawiam. No i wykombinowałem sobie, że jeśli będę pierwsza w przedszkolu, to Pani na pewno to doceni i na mur-beton stołek dyżurnego dostanę. Musiałam jeszcze wykombinować, jak to zrobić, żeby w przedszkolu pojawić się jako pierwsza.
Jeśli komukolwiek udało się namówić swojego rodzica, żeby wstał o czwartej nad ranem, zrobił śniadanie, zaprowadził "gdzieś-tam" i zrobił to mimo, że mógłby pospać sobie jeszcze godzinę, to dajcie mi znać. Moja mama nie zgodziła się. Może nawet nie dlatego, że chciała sobie pospać, może zwyczajnie uznała, że to głupi pomysł. A może nie chciała naruszać swojej rutyny – nie wiem. W każdym razie, skoro mama nie chciała współpracować nad moim sukcesem, postanowiłam wziąć sprawy we własne ręce.

Nie mam pojęcia jak mi się udało, ale obudziłam się, kiedy mama jeszcze była w domu. Pamiętam, że za oknem było ciemno. Nasłuchiwałam, co mama robi w kuchni, czekałam aż wyjdzie. Usłyszałam zamykane drzwi; to był czas na mój plan.

Na tych kilka porannych godzin zostawałam ze starszą siostrą. Jakoś wiedziałam, że w razie potrzeby mogę liczyć na jej pomóc. Tym razem jednak musiałam liczyć wyłącznie na siebie – byłam pewna, że siostra jest w zmowie z mamą i że na sto procent będzie chciała mnie w domu zatrzymać. A ja musiałam być pierwsza, nie miałam czasu na dyskusję, nie miałam czasu na walkę. Musiałam być bardzo cicho, bo siostra się nie obudziła kiedy ubierałam się, nie obudziła się, kiedy otwierałam drzwi, nie obudziła się, kiedy te drzwi zamykałam stojąc na korytarzu.

Nie pamiętam jaka to pora roku była, ale jeszcze było ciemno. Do dzisiaj nie jestem w stanie zrozumieć, jak to się stało, że znalazłam w sobie tyle odwagi, żeby wyjść z domu, kiedy na zewnątrz było ciemno. Nawet teraz, jako dorosła kobieta, czuję dyskomfort, kiedy światła gasną. No dobra, przyznam się: boję się ciemności. Kiedy jest zupełnie absolutnie ciemno, to się zwyczajnie boję, do tej pory, nawet w domu. Czy walczyłam jakoś ze strachem, kiedy mając pięć lat wychodziłam praktycznie jeszcze w nocy? Nie pamiętam. Wydaje mi się, że wizja sukcesu bardziej zdominowała moje myślenie.

Były lata siedemdziesiąte i tak wcześnie ruch na ulicach był niewielki. I całe szczęście, bo drogę do przedszkola przecinała jedna z najbardziej ruchliwych ulic (informacja dla Bydgoszczan – ulica Fordońska!). O piątej nad ranem jeszcze było spokojnie.

Dotarłam w końcu do przedszkola... i niespodzianka. Przedszkole zamknięte. Pusto, ciemno, cicho. Nikogo. Postanowiłam czekać. Po trupach do sukcesu!

W końcu pojawiła się pani, która była chyba woźną. A może pracowała w przedszkolnej kuchni? Nie jestem w stanie przypomnieć sobie jak się nazywała, ale ona mnie poznała od razu: "a co ty tak wcześnie, Brygidka?".
Weszłyśmy do budynku razem. Co się działo później, to nie pamiętam, zatarło się mi jakoś. Pamiętam jednak to, że kiedy większość dzieciaków w przedszkolu już była, któreś przybiegło do mnie krzycząc, że moja mama przyszła i mnie szuka.

Dopiero po latach uzmysłowiłam sobie jakiego szoku musiała doznać, kiedy wróciła do domu, żeby córkom śniadanie zrobić i wyszkować je do wyjścia na czas. A tu jednej brakuje! Pięcioletnie dziecko zniknęło. Tak jakoś... było i nie ma! No ja to atak serca na miejscu, gdyby mi Bąbel zniknął.

Na szczęście mama silna kobieta i awantury nie było. Przynajmniej takowej nie pamiętam. Pewnie rozmawiała z Woźną i dowiedziała się, o której mnie znalazła cierpliwie czekającą w ciemnościach.

To co jeszcze pamiętam, to smak bułki, którą mama wręczyła mi w przedszkolnej szatni mówiąc: "a ty Brygidka tak bez śniadania tyle godzin wytrzymałaś?".

No wytrzymałam. Po trupach do sukcesu, przecież.

Sukcesu nie było. Stanowisko dyżurnego dostał ktoś inny. Było mi smutno, nie powiem i to bardzo. Ale jakoś dotarło wówczas do mnie, że nie zawsze ten lepszy, kto pierwszy.

Kiedy w końcu dostałam odznakę dyżurnego nauczyłam się jeszcze jednej rzeczy: władza ''prawie absolutna'', to nie frajda. Władza to przede wszystkim odpowiedzialność i za siebie, i za innych.

A co, jeśli chodzi o władzę absolutną?
Tego nauczyłam się długo, długo później – nauczyłam się, że zawsze jest ktoś ważniejszy, siedzący na wyższym stołku. Ale o tym innym razem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jako, że ostatnio trochę spamu się pokazuje, postanowiłam, że zanim się komentarz pokaże na stronie to go najpierw sprawdzę. Taka sytuacja. Pozdrawiam ciepło. Brydzia.