wtorek

24 dzień grudnia

Wesołych Świąt

Tak sobie myślałam, popijając moja kawę oczywiście, i nagle łup!, dotarło do mnie, że moja przerwa w blogowaniu zamiast planowanych dwóch miesięcy przeciągała się. I to bardzo. Z jednej strony nie powinnam być zaskoczona; prokrastynacja to moje drugie imię. Z drugiej strony, to ja tak naprawdę nie wiem, gdzie ten czas uciekł i jak to się stało, że jeszcze wczoraj był ciepły sierpień, a dzisiaj to już bigos świąteczny trzeba podgrzewać.
Co się stało to się nie odstanie, czas minął, już grudzień i zaraz będzie następny rok...

A przerwę postanowiłam zrobić dla Bąbla. Bo były wakacje i Bąbel był trochę znudzony.

Wydawałoby się, że w wakacje to więcej luzu, relaksu. Ale raczej nie dla mamy. Bąble bez szkoły, bez zadań domowych, bez zajęcia. No przeciętnie to dzieciak powinien sam zadbać o to, żeby się nie nudzić. Może przeciętny dzieciak tak potrafi? A co jeśli dzieciak jest Nieprzeciętny? Kto musi takiemu pomoc? Oczywiście mama. Bo mamusie zawsze z odsieczą, jak Sobieski do Wiednia.

Jako, że jestem mamą Nieprzeciętnego Bąbla to przez dwa miesiące wakacji miałam zdecydowanie mniej czasu dla siebie. No i zdecydowałam się na wakacyjną przerwę w blogowaniu. Jeszcze dawałam radę z myśleniem, nawet byłam w stanie coś tam napisać. Ale żeby post poszedł w sieć to przecież nie wystarczy go napisać. Trzeba zrobić korektę, poprawić błędy, coś kolorowego dodać. Niektóre moje ''myśli'' wymagają sprawdzenia, a to w książce, a to na jakiejś stronie w necie... i właśnie na to całe zamieszanie sił mi brakowało, niestety.

Bąbel najważniejszy (przepraszam moi drodzy fani).

Postanowiłam, że poświęcę bloga, a nie czas dla Bąbla. I chyba dobrze zrobiłam. Bąbel ma mnie dość. Szczególnie spacerów ze mną ma dość. Kiedy na jego ''nie wiem co robić'' odpowiadam: ''no to pójdziemy na spacer'', okazuje się, że kredki są w domu i farby, i klocki, i milion pomysłów na kanapki, i rower jest... Dlaczego tak reaguje?

Jeszcze zanim zaczęłam mój urlop (dwa tygodnie) myślałam o tym, jak sobie ten czas uprzyjemnić. Oczywiście musiałam brać pod uwagę Bąbla też, ale chciałam zrobić coś co i ja lubię - bo nie lubię udawać, że jestem kierowcą zdezelowanego samochodu, nawet jeśli samochód jest wielkości pudełka zapałek. I wpadłam na pomysł, że można by jechać gdzieś pod namiot. Okazało się jednak, że namiot się gdzieś rozpłynął, nie mówiąc o śpiworach, materacach i innych drobiazgach potrzebnych na kempingu. Oczywiście mogłabym wszystko kupić. Ale nie jechaliśmy na wakacje ze względów finansowych. Zakup całego sprzętu biwakowego mógł wynieść tyle, co wyjazd na wczasy, a jeszcze za miejsce na polu zapłacić i za jedzenie... Jeśli nie kemping, to co? I tak mi się przypomniało, że ja, kiedy jeszcze w szkole byłam, byłam zapisana do klubu; do PTTK. Wszyscy wiedzą co skrót oznacza? Polskie TowarzystwoTurystyczno-Krajoznawcze. Jak zwał tak zwał, ale fajna idea.

Chodziliśmy sobie na wycieczki - były takie jednodniowe i takie kilkudniowe. Chodziło się po górach i po równinach. Pomyślałam, że Bąblowi się coś takiego spodoba.
Pakowałam plecak (przede wszystkim jedzenie, bo Nieprzeciętne Bąble duuużo jedzą), kocyk pod tyłki i szliśmy ''na spacer'' piknikować. Rekord to piętnaście kilometrów. Obeszliśmy całe miasto (no nie na raz oczywiście). Odkryliśmy kilka fajnych miejsc, o których wcześniej nie mieliśmy pojęcia. Było fajnie. Niestety jednym z efektów ubocznych naszego wspólnego wędrowania jest strach Bąbla przed spacerem z mamą. Mimo wszystko, jak się idzie piętnaście kilometrów to nogi bolą, nawet jeśli idzie się w miłym towarzystwie.

Jest jeszcze jeden uboczny efekt: chyba któreś z uśpionych neuronów mi się rozruszały, bo mnie nosi. Nagle mi zaczęło brakować przestrzeni, gór i zielonych lasów...

Zastanawiałam się jak sobie z tym poradzić i znalazłam rozwiązanie.
Od czego mamy Internet?!
Poszperałam, poszukałam i znalazłam: coś jak PTTK, ale po irlandzku. Galway Walking Club - grupa ludzi, którzy nie potrafią usiedzieć na miejscu. Okazuje się, że sporo takich osób w Galway.

GWC organizuje wycieczki dla wszystkich. Można sobie wybrać poziom trudności w zależności od stopnia kondycji. Można wybrać się na krótki spacer, można zdecydować się na wyprawę w góry. Największym plusem jednak jest fakt, że klub troszczy się o transport.

Mój pierwszy spacer z GWC to trasa od Lough Inagh (jezioro) do Leenane. Długo będę pamiętać ten dzień. Nie dlatego, że była to pierwsza wycieczka z GWC, ale dlatego, że nigdy w życiu nie zmokłam tak jak wtedy. Ale to Irlandia przecież…





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jako, że ostatnio trochę spamu się pokazuje, postanowiłam, że zanim się komentarz pokaże na stronie to go najpierw sprawdzę. Taka sytuacja. Pozdrawiam ciepło. Brydzia.