wtorek

31 dzień grudnia


...biorę sobie Ciebie...  


Tak sobie myślałam, popijając moją kawę oczywiście, jaki jest powód, że pary biorą śluby.
Ja wiem, dlaczego ja wzięłam ślub. Dokładnie pamiętam jak to było. Ale tak się zastanawiam: co przed ołtarz ciągnie innych?

Czy trzeba zakładać obrączki, żeby stworzyć rodzinę? Bo co? Bo to nieładnie żyć "na kocią łapę"? Może kiedyś tak było, ale nie teraz. Poza tym - znam wiele nieformalnych par, które żyją w zgodzie znacznie dłużej niż niejedno małżeństwo. To chyba nie chodzi o to, że trzeba związek zalegalizować pieczątką, aby był trwały. Może przesłanką do zalegalizowania są kwestie prawne? Dziedziczenie, odpowiedzialność finansowa, zobowiązania dotyczące dzieci i inne takie...

Jest takie powiedzonko: "nie wolno psuć kawy cukrem i miłości małżeństwem". I to też mi się nie zgadza, bo znam wiele kochających się małżeństw. Raczej nie ma znaczenia czy ten dokument ślubu jest podpisany czy nie. Ważne jest, żeby do siebie podchodzić z szacunkiem, zrozumieniem i tak dalej.

Relacje między partnerami zmieniają się z biegiem czasu. To naturalne. W ciągu życia przechodzimy metamorfozę. Każde doświadczenie sprawia, że podlegamy metamorfozie. Kłopoty, radości, smutki, sukcesy. Obejrzenie takiego czy innego filmu, przeczytanie takiej czy innej książki. Spotkani ludzie, zasłyszane rozmowy, przebyte choroby... Wszystko powoduje, że zmieniamy się bez przerwy. Z reguły nie jesteśmy tego świadomi i sami tego nie widzimy. Ale zmiany, nawet te najdrobniejsze, widzą jednak nasi partnerzy, osoby, z którymi związaliśmy się na stałe, "na całe życie".
Nie mówię tego, bo przeczytałam jakaś mądrą książkę, nie. Jestem z tym samym facetem od ponad trzydziestu lat. Tym samym teoretycznie, bo to już nie ten sam facet, którego poznałam na turystycznym szlaku. Inaczej wygląda, inaczej się zachowuje, lubi inne rzeczy. Nawet znajomych ma innych. Ma to samo imię, to samo nazwisko, tą samą datę urodzenia wpisaną do paszportu, ale to zupełnie inny facet. No żeby nie było. Brydzia też jest inna. I powiem bez bicia: to bardzo ważne, żeby o tym pamiętać. Często w trakcie konfliktu pojawia się "bo ty się zmieniłaś".

Oł heloł! Nie tylko ja się zmieniłam! Zmienił się cały świat, przecież.

I tak sobie myślę, czy byłabym w stanie dać receptę na trwały związek? I chyba nie jestem.

Mieliśmy chwile dobre i złe. Mieliśmy chwile szczęścia i tragiczne. Przeszliśmy przez sukcesy, porażki. Zdarzały się rozstania, kłótnie, a i tak, mimo wszystko jesteśmy razem. Czy jesteśmy razem dlatego, że ponad trzydzieści lat temu podpisaliśmy jakiś dokument w urzędzie na Sielance (tak nazywaliśmy urząd stanu cywilnego w Bydgoszczy)?

Być może...

Być może jesteśmy zbyt leniwi, żeby ten tego rozwód załatwić. Latanie po prawnikach, sądach i urzędach - no komu się chce? Z drugiej jednak strony - z obrączką na palcu też się można wyprowadzić.

Mówią, że trzeba ze sobą rozmawiać, miłość pielęgnować i takie tam recepty na związki udane... Ja tam w takie tam bzdety nie wierzę. Na to nie ma reguły. Bo jak jestem wkurzona na tego mojego starego, to przecież nie będę udawać romantycznie zadowolenie, gdy mi kwiaty przyniesie. Czasem nawet "przepraszam" w złym momencie może dolać oliwy do ognia.
Nierzadko lepiej się zamknąć, przemilczeć, uspokoić. Spróbować zapomnieć. Przemyśleć, przetrawić. Wyciągnąć wnioski. Co było to było, najważniejsze - nie powtarzać. A nawet jeśli się powtórka przydarzy, no cóż, może warto pamiętać, że nie ma ludzi doskonałych.

I tak szczerze powiem, to często się zastanawiam: "jak ten facet z taką babą jak ja wytrzymuje?".



niedziela

Z kawą w termosie: Lough Inagh - Leenaun


Lough Inagh - Leenaun


Przyznam się szczerze i bez bicia, że czułam niepokój, kiedy szykowałam się na pierwszy spacer z Galway Walking Club. Nie miałam pojęcia czego i kogo się spodziewać. Nie mówiąc już o tym, że w ogóle nie wiedziałam czy dam radę przejść około dwadzieścia kilometrów. Na szczęście nie uległam, nie przestraszyłam się i ''wyszłam ze swojej strefy komfortu'' – warto było.

Trasa wędrówki to ponad siedemnaście kilometrów od jeziora Inagh do Leenaun.

Lough Inagh (Loch Eidhneach) to jezioro w dolinie Inagh w Connemara w hrabstwie Galway, na zachodzie Irlandii. Zajmuje około trzech kilometrów kwadratowych.
Na jeziorze jest kilka wysepek: Deer Island, Illauninagh, Eagle Island, Red Island, Crow's Island, Otter Island, Man's Island, Lue Island.
Jezioro otoczone jest górami. Z zachodu sławne Twelve Bens, na wschodzie pasmo gór zwane Maumturks.
Lough Inagh jest zasilane z kilku górskich potoków, głównie jednak wodami z rzeki Gleninagh, która zaczyna się wysoko w dolinie Gleninagh na zboczach Benbaun (najwyższy szczyt hrabstwa Galway) i Bencollaghduff oraz wodami rzeki Tooreennacoona. Z Lough Inagh woda wpada do jeziora Derryclare, następnie do jeziora Ballynahinch, gdzie łączy się z rzeką Owenmore. Ostatecznie wpada do zatoki Atlantyku: Bertraghboy.

Lough Inagh słynie w okolicy z obfitości ryb. Niestety jezioro jest własnością prywatną. Żeby sobie powędkować trzeba uzyskać odpowiednie pozwolenia, które oczywiście muszą być ''poparte odpowiednimi opłatami''.

Znad jeziora, drogą, która jest częścią Western Way, można dojść do Leenane, ciesząc się widokiem na fiord, o którym niektóre źródła mówią, że jest jedynym w Irlandii, a inne, że jednym z trzech lub czterech - Killary Harbour (ACaoláire Rua).

...drogą, która jest częścią Western Way,
można dojść do Leenane,
ciesząc się widokiem na fiord...

Długi na szesnaście kilometrów fiord Killary wcina się z Atlantyku – najpierw prosto na południowy wschód, w połowie trochę wykręca i by kierować się bezpośrednio na wschód.
Północny brzeg fiordu wznosi się gwałtownie w znacznie większym stopniu niż południowy. Właśnie na północnym brzegu Killary Harbour wznosi się góra Mweelrea, najwyższe wzniesienie w Connacht (814 metrów).

Może powinnam trochę wyjaśnić.
Otóż Irlandia podzielona jest na hrabstwa (chyba 27), które można porównać do naszych swojskich województw. Irlandię dzieli się też na regiony: Connacht (zachód), Leinster (wschód), Munster (południe) i Ulster (północ), w skład których wchodzą oczywiście jakieś tam hrabstwa. Connemara to z kolei region, część Connacht. ''Obszarem obejmuje zachodnią część hrabstwa Galway oraz południową hrabstwa Mayo. W skład Connemary wchodzą tereny Killary Harbour, obszary wokół Zatoki Kilkieran, po jezioro Corrib na wschodzie. Od północy, zachodu i południa granicą jest Ocean Atlantycki'' (wg Wikipedii).

Góra Mweelrea, to najwyższe wzniesienie w Connacht. Najwyższym wzniesieniem w hrabstwie Galway jest Benbaun, który jest, podobnie jak Mweelrea, i w Connemara, i w Connacht.
Prawda, że somplikowane? No cóż, niektórzy to zamiast sobie ułatwiać życie, wolą je komplikować.

Przystanek na odpoczynek zrobiliśmy sobie w lesie. Przerwa nie była długa. Padał deszcz. Jedzenie na powietrzu w takich warunkach to nie ''sama przyjemność''. Szybko ruszyliśmy dalej...

Padał deszcz.

Im bliżej do Leenaun tym widoki ładniejsze. Z prawej strony wznoszą się góry, z których akurat spływały strumienie wody (no, bo padało jak z cebra), z lewej rozciąga się widok na fiord. Mimo gęstych chmur i rzęsistego deszczu i tak mi zapierało dech od widoków. Mogę sobie tylko wyobrazić jak jest tam pięknie, kiedy pogoda dopisuje. Osoby, które mi towarzyszyły żartowały, że przy ładnej pogodzie można zobaczyć Amerykę (ok, taka głupia to nie jestem, ha!).

Osoby, które mi towarzyszyły żartowały, że przy ładnej pogodzie można zobaczyć Amerykę.

Spacer skończył się w miasteczku Leenaun (często pisane: Leenane). Irlandzką nazwę Líonán Cinn Mhara można przetłumaczyć: ''tam, gdzie przypływ wylewa''.

W 2018 roku Leenaun zasłużyło na miano najbardziej mokrego miejsca w Irlandii. Wcześniej, w 2007 roku, w wyniku obfitego deszczu w miasteczku zawalił się most, który stał tu prawie dwieście lat. Leenaun zostało podzielone na pół i aby przedostać się z jednej części do drugiej trzeba było przejechać około sto kilometrów. Mieszkańcy na nowy most czekali dwa lata. Ale się doczekali.

Naszą wędrówkę zakończyliśmy w miejscowym barze, w którym ja oczywiście wypiłam najlepszą kawę (a może smakowała mi tak, bo w barze było sucho i ciepło?).

Naszą wędrówkę zakończyliśmy
w miejscowym barze.







czwartek

26 dzień grudnia


Problem z definicją


Tak sobie myślałam (popijając moją kawę oczywiście) i przypomniało mi się stwierdzenie, które usłyszałam jakiś czas temu. Nie pamiętam, kto powiedział, że ''gdyby ludzie nie udawali kogoś kim nie są i byli naprawdę sobą, to mieliby większe szanse na to, żeby znaleźć prawdziwych przyjaciół''.

Ha! Ale co to znaczy "być sobą"?

Żeby odpowiedzieć na pytanie przejrzałam internet; oczywiście. Tyle, że ja taki prosty sposób myślenia lubię i konkrety. I problem się pojawił: bo nie da się ukryć, że stron o "byciu sobą" jest w necie sporo, ale nigdzie takiej konkretnej, prostej i jednoznacznej definicji nie znalazłam... Może źle zapytanie wpisałam? No nie wiem. Tak czy inaczej wyszło na to, że zdefiniować muszę sama.

Czy "być sobą" oznacza, że powinniśmy robić to na co mamy ochotę? Są tacy, którzy twierdzą, że tak.

No ale jak to? Od wielu lat marzę o wakacjach na Bora Bora. I co? Mam jechać? Nie zapłacić rachunków, zostawić Bąbla i jechać, żeby udowodnić, że ja to ja, że jestem sobą? No właśnie. A gdybym pojechała, to byłabym sobą? Czyż moje zobowiązania nie są ważniejsze od moich wakacji?
Czyli co? Mam zrezygnować z realizacji swoich marzeń? Przecież moje marzenia to "ja prawdziwa".

Albo: czy mam się zachowywać tak jak ja CHCĘ i nie zwracać uwagi na to, gdzie lub z kim jestem? Czy mam opalać się na golasa na publicznej plaży? Czy zrezygnować z opalania? Czy strój ubrać? ''Przecież ja lubię leżeć z gołym zadkiem na gorącym piasku. Jestem sobą przecież.''

Wychodzi mi na to, że bycie sobą nie oznacza, że należy robić to, na co mamy ochotę.

Lubię muzykę poważną. Czy powinnam iść na koncert jakiegoś zespołu rockowego tylko dlatego, że mąż taką muzykę preferuje? Przecież go kocham i mogłabym się poświęcić. A może jednak odmówić? Kiedy będę sobą? Jeśli mu powiem, że idę, czy jeśli mu powiem, że nie idę?

Mieszkam w Irlandii, a tu pubów więcej niż mieszkań. We wsi może nie być kościoła, poczty czy posterunku policji (na strażników prawa w Irlandii mówi się Garda), ale pub musi być. 
Niejednokrotnie słyszałam, że muszę, że dobrze mi to zrobi, że poczuję się lepiej, jeśli tylko częściej "wyskoczę na miasto". Wystarcza mi impreza raz na rok, nawet rzadziej, jestem jaka jestem. Jestem sobą. Wolę w góry, z plecakiem, sama. Nie bawi mnie ani oglądanie ludzi w trakcie zalewania smutków, ani oglądanie jak udają, że się lubią, ani oglądanie jak się okłamują, że ich życie jest beztroskie. Przede wszystkim nie bawi mnie oglądanie ludzi, jak udają, że są sobą. Bo nie są sobą. Nie bez przyczyny mówi się po imprezie: "to nie ja, to alkohol". I proszę, niech mi ktoś wyjaśni, po co ludzie tak ciągną do tego piwa (czy innych rozweselaczy).

Czasem mam wrażenie, że "być sobą" to mieć kontrolę nad tym co się robi, co się mówi, co się myśli. Kontrolować siebie na tyle, żeby nie robić nic niezgodnego z powszechnie przyjętymi zasadami, z prawem, nic co można określić jako niemoralne.

No tak. Ale skoro powstrzymuję się od robienia rzeczy, które są niezgodne z pisanym i niepisanym prawem, to czy faktycznie jestem sobą? A może jestem taka, jaką mnie chce widzieć społeczność czyli ktoś kto te zasady ustalił? Czy fakt, że jesteśmy pod wpływem środowiska i to ono kształtuje nasze zachowania, światopogląd i takie tam, nie oznacza, że nie jesteśmy sobą, ale właśnie wytworem środowiska?
Skąd mam wiedzieć, że jedzenie organicznych produktów nie jest przypadkiem wpływu aktualnej mody? Czy naprawdę lubię biegać o świcie, zamiast zostać w łóżku, porządnie się wyspać i wstać dopiero przed kolacją? Czy faktycznie to JA biegam, czy to TAMTA Brydzia, która biega tylko dlatego, że "tak należy"? A jeśli nie biegam i dnie całe w łóżku spędzam i oglądam seriale i reality-show'y? Mam o tym mówić i chwalić się jak bardzo "jestem sobą"? Bo przecież... nie można być takim leniuchem!

Pytanie też mi się pojawiło: czy powinnam być sobą w miejscach, gdzie zachowania, które uważam za normalne nie są akceptowane? Czy powinnam zasłonić sobie włosy tam, gdzie jest taka tradycja? Czy gdy wysiadam z autobusu powinnam mówić kierowcy "dziękuję" - taki jest zwyczaj tu, gdzie mieszkam? A może ''być sobą'' i się nie stosować? Czy jeśli się zastosuję, nadal będę sobą?

Podejrzewam niestety, że nie można być do końca sobą. Są zasady, których łamać nie można (no w właściwie można, ale trzeba się liczyć z konsekwencjami). Prawo pisane i niepisane, normy obyczajowe, etykieta towarzyska... trzeba uważać co się robi, co się mówi, co się nosi...

Jak można ''być sobą'' na rozmowie o pracę, jeśli zwyczaj nakazuje nam zamienić portki od dresu albo leginsy na niewygodną garsonkę?

wtorek

24 dzień grudnia

Wesołych Świąt

Tak sobie myślałam, popijając moja kawę oczywiście, i nagle łup!, dotarło do mnie, że moja przerwa w blogowaniu zamiast planowanych dwóch miesięcy przeciągała się. I to bardzo. Z jednej strony nie powinnam być zaskoczona; prokrastynacja to moje drugie imię. Z drugiej strony, to ja tak naprawdę nie wiem, gdzie ten czas uciekł i jak to się stało, że jeszcze wczoraj był ciepły sierpień, a dzisiaj to już bigos świąteczny trzeba podgrzewać.
Co się stało to się nie odstanie, czas minął, już grudzień i zaraz będzie następny rok...

A przerwę postanowiłam zrobić dla Bąbla. Bo były wakacje i Bąbel był trochę znudzony.

Wydawałoby się, że w wakacje to więcej luzu, relaksu. Ale raczej nie dla mamy. Bąble bez szkoły, bez zadań domowych, bez zajęcia. No przeciętnie to dzieciak powinien sam zadbać o to, żeby się nie nudzić. Może przeciętny dzieciak tak potrafi? A co jeśli dzieciak jest Nieprzeciętny? Kto musi takiemu pomoc? Oczywiście mama. Bo mamusie zawsze z odsieczą, jak Sobieski do Wiednia.

Jako, że jestem mamą Nieprzeciętnego Bąbla to przez dwa miesiące wakacji miałam zdecydowanie mniej czasu dla siebie. No i zdecydowałam się na wakacyjną przerwę w blogowaniu. Jeszcze dawałam radę z myśleniem, nawet byłam w stanie coś tam napisać. Ale żeby post poszedł w sieć to przecież nie wystarczy go napisać. Trzeba zrobić korektę, poprawić błędy, coś kolorowego dodać. Niektóre moje ''myśli'' wymagają sprawdzenia, a to w książce, a to na jakiejś stronie w necie... i właśnie na to całe zamieszanie sił mi brakowało, niestety.

Bąbel najważniejszy (przepraszam moi drodzy fani).

Postanowiłam, że poświęcę bloga, a nie czas dla Bąbla. I chyba dobrze zrobiłam. Bąbel ma mnie dość. Szczególnie spacerów ze mną ma dość. Kiedy na jego ''nie wiem co robić'' odpowiadam: ''no to pójdziemy na spacer'', okazuje się, że kredki są w domu i farby, i klocki, i milion pomysłów na kanapki, i rower jest... Dlaczego tak reaguje?

Jeszcze zanim zaczęłam mój urlop (dwa tygodnie) myślałam o tym, jak sobie ten czas uprzyjemnić. Oczywiście musiałam brać pod uwagę Bąbla też, ale chciałam zrobić coś co i ja lubię - bo nie lubię udawać, że jestem kierowcą zdezelowanego samochodu, nawet jeśli samochód jest wielkości pudełka zapałek. I wpadłam na pomysł, że można by jechać gdzieś pod namiot. Okazało się jednak, że namiot się gdzieś rozpłynął, nie mówiąc o śpiworach, materacach i innych drobiazgach potrzebnych na kempingu. Oczywiście mogłabym wszystko kupić. Ale nie jechaliśmy na wakacje ze względów finansowych. Zakup całego sprzętu biwakowego mógł wynieść tyle, co wyjazd na wczasy, a jeszcze za miejsce na polu zapłacić i za jedzenie... Jeśli nie kemping, to co? I tak mi się przypomniało, że ja, kiedy jeszcze w szkole byłam, byłam zapisana do klubu; do PTTK. Wszyscy wiedzą co skrót oznacza? Polskie TowarzystwoTurystyczno-Krajoznawcze. Jak zwał tak zwał, ale fajna idea.

Chodziliśmy sobie na wycieczki - były takie jednodniowe i takie kilkudniowe. Chodziło się po górach i po równinach. Pomyślałam, że Bąblowi się coś takiego spodoba.
Pakowałam plecak (przede wszystkim jedzenie, bo Nieprzeciętne Bąble duuużo jedzą), kocyk pod tyłki i szliśmy ''na spacer'' piknikować. Rekord to piętnaście kilometrów. Obeszliśmy całe miasto (no nie na raz oczywiście). Odkryliśmy kilka fajnych miejsc, o których wcześniej nie mieliśmy pojęcia. Było fajnie. Niestety jednym z efektów ubocznych naszego wspólnego wędrowania jest strach Bąbla przed spacerem z mamą. Mimo wszystko, jak się idzie piętnaście kilometrów to nogi bolą, nawet jeśli idzie się w miłym towarzystwie.

Jest jeszcze jeden uboczny efekt: chyba któreś z uśpionych neuronów mi się rozruszały, bo mnie nosi. Nagle mi zaczęło brakować przestrzeni, gór i zielonych lasów...

Zastanawiałam się jak sobie z tym poradzić i znalazłam rozwiązanie.
Od czego mamy Internet?!
Poszperałam, poszukałam i znalazłam: coś jak PTTK, ale po irlandzku. Galway Walking Club - grupa ludzi, którzy nie potrafią usiedzieć na miejscu. Okazuje się, że sporo takich osób w Galway.

GWC organizuje wycieczki dla wszystkich. Można sobie wybrać poziom trudności w zależności od stopnia kondycji. Można wybrać się na krótki spacer, można zdecydować się na wyprawę w góry. Największym plusem jednak jest fakt, że klub troszczy się o transport.

Mój pierwszy spacer z GWC to trasa od Lough Inagh (jezioro) do Leenane. Długo będę pamiętać ten dzień. Nie dlatego, że była to pierwsza wycieczka z GWC, ale dlatego, że nigdy w życiu nie zmokłam tak jak wtedy. Ale to Irlandia przecież…