czwartek

18 dzień lipca



Co powiedział Zenek?


Tak sobie myślałam, popijając moją kawę oczywiście i przyszło mi do głowy, że trzeba być bardzo ostrożnym słuchając co mówią inni.

Mówi się, że każda plotka niesie w sobie ziarno prawdy. No w pewnym sensie tak jest. Jak powstaje plotka? Do informacji przekazywanej z ust do ust każdy dodaje jakiś szczegół od siebie. Kiedy informacja "przejdzie" odpowiednią ilość osób, no cóż, oryginał przyozdobiony będzie w najlepsze i najbardziej soczyste drobiazgi. Po co? Żeby zrobić na kimś wrażenie? Żeby z błahostki zrobić atrakcję na miarę światową? Bo ludzie lubią sensację? No ja pytam się: po co?

Lubię sprawdzać informacje u źródła. Pytać wprost. Nie zawsze się da oczywiście. Ale staram się WIEDZIEĆ. Czasem docierają do mnie informacje, które nie maja dla mnie żadnego znaczenia. Z reguły to plotki o osobach, których nie znam. Wówczas uśmiecham się pod nosem i czasem zapytam: ''A skąd wiesz?''.

Dobrze jest słuchać ''wybiórczo''. To nie jest łatwe, ale warto się tego nauczyć. No bo niech mi kto powie, jakie ma znaczenie, że piosenkarka XXX rozstała się z mężem, albo, że ''sąsiadka znajomej sąsiadki koleżanki z pracy'' dostała mandat? Warto posłuchać, nie powiem. Może być przecież tak, że komuś, kogo nie znam, rzeczywiście przytrafiło się coś, co ma dla mnie znaczenie i warto sprawę obadać, przemyśleć i sprawdzić. Być może ''sąsiadka znajomej sąsiadki koleżanki z pracy'' była na wakacjach tam, tam gdzie ja planuję jechać i miała jakieś doświadczenia... Warto filtrować informacje.

Najciekawsze dla mnie zawsze były te informacje, które wiążą się bezpośrednio z moją osobą – to oczywiste. Najbardziej jednak lubię plotki o mnie. Ach jak ja lubię moje drugie życie! Mam zasadę: nie ważne co gadają, niech sobie gadają. Nie pamiętam, która gwiazda powiedziała coś podobnego. Może Marylin Monroe? Tak czy inaczej; przyjęłam to jako jedną z moich myśli przewodnich i trzymam się tego. Na szczęście nie jestem tak popularną osobą, żeby ludzie gadali tylko o mnie, więc plotek dużo nie ma. Bądź co bądź zdarzają się. Nie latam wówczas jak kot z pęcherzem krzycząc: "to nie tak, to nie prawda". Uśmiecham się (pod nosem oczywiście) i wiem, że osoby, które mają cokolwiek pod sufitem podejdą i zapytają – wtedy wyjaśniam to czy owo. Takie podejście ma dwie zalety. Po pierwsze powala zorientować się, kto jakim jest człowiekiem, po drugie dzięki plotkom o mnie poznaję sposób w jaki mnie widzą inni. Nie chodzi bynajmniej o to, żeby się komuś przypodobać. Z tego już wyrosłam. Chodzi o to, żeby lepiej poznać siebie.

Do Irlandii przyjechałam sama. Mąż dojechał kilka miesięcy później z dziećmi, kiedy skończył się rok szkolny. Te kilka miesięcy nie były łatwe ani dla mnie, ani dla nich (dla dzieci i męża). To było pierwsze długie rozstanie... No, nie ma co opowiadać. Oczywiście moje zniknięcie spowodowało, że ludzie zaczęli gadać. Niestety dla męża (i dzieciaczków też) nie wszystkie słowa były miłe. Próbowano mężowi wmówić, że sobie na nowo życie ułożyłam, że mnie już nie zobaczą – a ja, jak ten przysłowiowy wół, na trzy etaty pracowałam, żeby przygotować miłe gniazdko dla nas wszystkich. Niestety nie wszyscy są prawdziwymi przyjaciółmi i są tacy, co zamiast wsparcia lubią szpilę w serce wciskać. A ja pytam się: po co?

Zawsze wydawało mi się, że jestem lepszym słuchaczem niż mówcą. Pamiętam powiedzenie usłyszane, gdy byłam jeszcze dzieckiem: "dzwon dzwoni głośno, gdy pusty w środku". Nigdy nie chciałam być odebrana jako "pusty dzwon", więc wyrobiłam sobie nawyk słuchania. Może jako dziecko wzięłam sobie to zdanie zbytnio ''do serca''. Do tej pory mówię cicho (no, chyba, że mąż mnie wkurzy, wtedy sobie pokrzyczę). Staram się też nie mówić zbyt dużo, ale od czasu do czasu odczuwam potrzebę wygadania się. Jestem przecież człowiekiem, a ludzie to stworzenia stadne. Ale nawet jeśli zdarza mi się ''potok słów'', staram się odpowiednio dobierać słowa – to z kolei sprawia, że mówię wolno. Rezultat jest taki, że mówię wolno i cicho. Nie wszyscy są w stanie moje gadanie przetrawić, ale co mi tam. Ja to ja i już. ''Nie podoba się, to nie słuchaj.''

O tym, że trzeba zwracać uwagę na to, co mówią inni i co mówimy my, wiedzieli już Starożytni i uczyli tego swoją młodzież. To Zenon z Kition, grecki filozof, powiedział, że "Natura dała nam jeden język, a dwoje uszu po to, ażebyśmy słuchali dwa razy więcej, niż mówimy". Warto również zwracać uwagę na to, co czytamy. Niektóre strony w internecie przypisują maksymę o uszach Sokratesowi. Jak było naprawdę? Kto to powiedział? I czy ma znaczenie, kto to powiedział?

Bez względu na to czy to Zenon, czy Sokrates, to ja się dostosowuję do tej greckiej mądrości. A że mam duże uszy, to sobie słucham co ludzie gadają. A często gadają takie bzdury, że boki zrywać.


poniedziałek

15 dzień lipca


''Tyle, że starsi nie nadążają''

Tak sobie myślałam (popijając moją kawę oczywiście) i przypomniało mi się usłyszane kiedyś zdanie, że ''należy pamiętać o tym, czego się nauczyliśmy''.
No to, że jak? Że mam wykorzystywać to, czego nauczyłam się w szkole? A przepraszam bardzo, jak mam wykorzystać wiedzę o tym, co to takiego "dzięcielina", jeśli ja portki w sklepie układam? A może mi się przyda wiedza o warstwach ziemskiej atmosfery i rodzajach chmur? Bardziej przyda się chyba to, jak działają ludzie i w jaki sposób dokonują wyborów. Ale tego w szkole nie uczyli. Musiałam kilka książek przeczytać, żeby się dowiedzieć. I nie były to książki ze szkolnej biblioteki.

Czyli nie szkołę chodzi?

Pewnie to ma związek z powiedzonkiem, że nie robi się dwa razy tego samego błędu. Za drugim razem, to głupota, a nie błąd. Tylko jak ocenić, czy to co zrobiłam jest błędem czy nie? Co to w ogóle jest błąd?
Wikipedia podaje, że błąd to ''wykonanie jakiejś czynności w niepoprawny sposób, niedokładność obliczeń lub pomiaru, nieumyślne działanie, które jest niezgodne z zasadami lub założeniami i przynosi złe skutki, różnica między wynikiem pomiaru a wielkością mierzoną''.

Podobnie o błędzie mówi SJP:
''1.«niezgodność z obowiązującymi regułami pisania, liczenia, wymowy itp.»
2.«niewłaściwe posunięcie»
3.«fałszywe mniemanie o czymś»''.

Okazuje się, że jest nawet klasyfikacja ''błędów''. Mają one własne nazwy i szczegółowe definicje. Są błędy statystyczne, prawne, leksykalne, ale te akurat łatwo naprawić, wystarczy ''wymazać gumką'' i poprawić.

Przypomniała mi się historia jednego błędu. Otóż pan, który opisywał zawartość żelaza w szpinaku pomylił się i postawił przecinek nie w tym miejscu, w którym powinien. I zamiast 3,00 mg wyszło, że szpinak ma 30,0 mg na 100 g. Fama poszła i przez długie lata terroryzowano dzieciaczki papką ze szpinaku – bo przecież ''taaaki zdrowy''. Mimo, że błąd został zdemaskowany i poprawiony, mit szpinaku w wielu domach jest nadal żywy.

Błędy można poprawić. Ale czy wszystkie?

Wyszłam za mąż jakiś czas temu. Zdarza mi się myśleć, że to był błąd. Że mogłam jeszcze poczekać, może na kogoś innego... Ale jak dowiedzieć się, czy moja decyzja sprzed trzydziestu lat była mądrą decyzją? Są fantastyczne dzieciaki. Życie jest, jakie jest. Raz na wozie, raz pod wozem. Czy na pewno miałabym lepiej, gdybym zmieniła wtedy zdanie i powiedziała NIE? Życie byłoby inne, ale czy lepsze?
Mówią, że "trawa zawsze bardziej zielona u sąsiada", moja mama ujmowała to samo w słowach: "wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma". I tu jest sedno sprawy. Ludzie zawsze chcą coś, czego nie mają, zapominając o radości z tego co już mają.
W moim małżeństwie były wzloty i upadki. Są tacy, którzy dziwią się, że nadal jesteśmy razem. A ja się pytam: dlaczego mam zmieniać coś, co jest dla mnie wygodne, coś co jest wygodne dla męża i coś co jest wygodne dla Bąbla? Wiem czego się spodziewać po facecie, którego znam już ponad trzydzieści lat. Zero stresu (no prawie zero, bo przecież jesteśmy ludźmi i lubimy siebie wkurzać wzajemnie, nie?). Może żadne motyle w brzuchu mi nie latają, ale cieszę się z tego co mam. No i mąż dobrą pomidorówkę gotuje.

Albo praca. Mówi się, że od czasu do czasu warto zmienić pracę. Jeżeli na lepszą, to ja się zgodzę. Też myślałam o tym. Ale policzyłam "za i przeciw", wyszło mi "przeciw", więc zostaję. Trochę już mi czasem nudno, coraz częściej łapię się na tym, że nie mogę pojąć, że ktoś nie wie czegoś, co dla mnie jest oczywiste (a jak zaczynałam, to nie było, oczywiście). Ale zostanę, bo mi się opłaca. Opłaca na dzień dzisiejszy. Ale nie wiem, czy to nie błąd. Nie jestem w stanie tego wiedzieć. Być może się okaże, za jakieś piętnaście lat, że jednak teraz był odpowiedni czas, żeby pracę zmienić.

Mówią, że człowiek uczy się najlepiej na własnych błędach. Naprawdę? No chyba nie wszystkich błędów to dotyczy. Czasem zwyczajnie nie jesteśmy w stanie określić, czy to co teraz wydaje się błędem, jest błędem w ogólnym rozrachunku. I odwrotnie. Zdarza się, że konsekwencje jakiegoś działania odczuwamy długo później. Przekonujemy się wówczas, że to co zrobiliśmy lata temu było błędem.

Błędów życiowych nie jesteśmy w stanie naprawić. Jedyne co, to można ich nie powtarzać.
Dlatego jestem zdania, że warto słychać starszych i uczyć się od nich.

"Tyle, że starsi nie nadążają", ktoś może powiedzieć. Może babcia nie wie jak zrobić reklamę na Facebooka, może dziadek nie wie, jak opublikować zdjęcie na Instagramie. A skąd pewność, że dlatego, że nie nadążają? Być może to dlatego, że akurat TO nie ma znaczenia, że są sprawy ważniejsze?

Są prawdy uniwersalne. Mówiono o nich tysiące lat temu, mówi się o nich i teraz. Pokolenie przekazuje pokoleniu informacje o tym, co jest ważne i co zrobić, żeby ''było lepiej''. I pokolenie po pokoleniu popełnia ten sam błąd: nie słucha tych poprzednich.
I nie mówię o tej babci, która powtarza, że najpierw należy szklanki umyć, a patelnię na końcu (podejrzewam, że teraz babcie korzystają ze zmywarek). Mówię o wszystkim tym, co zostawiły po sobie poprzednie pokolenia. Przecież tyle książek napisano, tyle obrazów namalowano, tyle utworów skomponowano... Tyle mądrości zostało zarejestrowanych, tylko brać.

Nauka jest ważna i uczymy się na wiele różnych sposobów. Uczymy się w szkole, obserwujemy innych, wyciągamy wnioski z przeszłości i z porażek. Ale niestety, w codziennym pośpiechu życia, zbyt szybko zapominamy o tym, czego się nauczyliśmy. Wiedza i mądrość dostępna wszystkim. Ale co z tego, że o tym wiemy, skoro i tak zapominamy o wszystkim w najważniejszych momentach? Czy jest na to rada?
Nie jest to moim odkryciem, że trzeba zachować spokój. Zachować skupienie. Być świadomym tego, co się dzieje, świadomie płynąć przez życie. Moja mama w trudnych momentach powtarzała, że ''tylko spokój może nas uratować''. Pewnie usłyszała to od swojej mamy...
Zachowanie trzeźwości umysłu w momentach kryzysowych jest trudne. Wymaga to treningu, wymaga czasu i wysiłku. No i nie ma stuprocentowej gwarancji, że dzięki temu uchronimy się od popełniania błędów, których nie można wymazać korektorem. Bo błąd to rzecz ludzka. A wszyscy jesteśmy ludźmi – przynajmniej teoretycznie.


czwartek

11 dzień lipca


Co ludzie powiedzą?


Tak sobie myślałam popijając moją kawę oczywiście, jaka to, niestety, hipokrytka jestem.

Czasem tak mam, że widzę kogoś i sobie myślę: "o-ja-cię, jak można się tak ubrać", "o-ja-cię, jak można się tak wymalować", "o-ja-cię, jak można się tak głupio zachowywać".
Rozgłaszam na prawo i lewo, że to nieładnie i jakoś sama nad tym nie jestem w stanie zapanować. Nadal oceniam ludzi. Robię to absolutnie subiektywnie, ale absolutnie nieświadomie.

Mówią, że nie powinniśmy oceniać innych. A ja sobie tak pomyślałam, dlaczego to nie ładnie? Czy jeśli spotykam kogoś, kto śmierdzi jak beczka piwa i pomyślę sobie: "alkoholik", to robię komuś krzywdę? Przecież nie będzie śmierdział mniej ani więcej. No co innego, gdybym takiego spotkała i poszła w świat opowiadając wszystkim, że taki-a-taki to alkoholik, żonę bije, o dzieci nie dba i kradnie, żeby swój zapach zachować.

To, że ocenię kogoś nie jest złe samo w sobie, złe może być to, co zrobię z oceną wystawioną komuś.

Może, ale nie musi.

Nie potrafię jak na razie kontrolować się na tyle, żeby nie dopisywać historyjek osobom, które spotykam. Jednak coraz lepiej radzę sobie jednak z kontrolą nad tym, żeby tych historyjek nie opowiadać. Mimo wszystko, jeszcze daleko mi do doskonałości.

Zastanawiam się też, dlaczego mamy ''wbudowany'' taki mechanizm, który ''zmusza'' nas do obserwowania i oceniania innych. I myślę sobie, że ma to związek z ewolucją. Pewnie w taki właśnie sposób uczymy się jak zachowywać się w różnych sytuacjach. Przecież dzieci tak mają. Jeśli dziecko widzi, że rodzice jedzą widelcem i nożem, też tak będzie robić. Jeśli widzi, że rodzice pałeczkami makaron wciągają, oczywiście, że nie będzie używać niczego innego (rąk używają wszystkie dzieci, bo zabawa jedzeniem, to najlepszy sposób na zwrócenie na siebie uwagi). Takie to naturalne i normalne. Dzieci obserwują i oceniają. Oczywiście to wszystko trochę bardziej złożone, bo dzieciaczki przecież eksperymentują i wyciągają wnioski na podstawie swoich doświadczeń. Jednym z tych doświadczeń jest obserwacja zachowań innych i ich ocena, oczywiście.

A my dorośli? Dzieciństwo mamy wyłącznie we wspomnieniach. Dlaczego więc nadal obserwujemy i oceniamy? Bo zazdrościmy? Bo nie czujemy się dobrze tacy, jacy jesteśmy? Myślę, że każdy ma jakiś powód i dla każdego jest on inny. Bo każdy żyje we własnym świecie.
Dlatego tyle gadania o światach równoległych.

Na ławce w parku siedzą dwie dziewczyny. Mniej więcej w tym samym wieku. Jedna z nich wczoraj usłyszała od chłopaka, w którym kochała się skrycie od dawna, że on odwzajemnia uczucie.
Druga wczoraj odkryła, że chłopak z którym planowała spędzić resztę życia, systematycznie ją zdradzał.
Obie widzą obcego im przystojniaka.
Jeden park, jedna ławka, jeden przystojniak, ale dwie dziewczyny – dwa różne światy.
Jedna myśli sobie: pewnie idzie na randkę, pewnie zakochany.
Druga myśli sobie: drań jeden, pewnie podrywa wszystko, co na drzewo nie ucieka.
A przystojniak to pewnie uczeń seminarium, przyszły zakonnik, co ani o dziewcznach, ani o miłości, tylko życie Bogu chce oddać.
Jedna będzie być może opowiadać o zakochanym chłopcu z parku, który szedł spotkać się z miłością życia, żeby wręczyć jej pierścionek zaręczynowy. Druga opowiadać będzie o przystojniaku z parku, który odprowadził dziewczynę do pracy i zaraz po tym, spotkał się z drugą ''swoją'' dziewczyną.
A chłopak nic nie będzie opowiadać, bo nawet nie zauważył, że na ławce siedziały dwie dziewczyny, które gapiły się na niego.

Każdy ma swój świat i każdy ten świat sobie tworzy.
Dlatego tyle gadania o pozytywnym myśleniu.

I nie wiem. Oceniać, nie oceniać...

To w jaki sposób będziemy myśleć o innych ma wpływ tylko i wyłącznie na ''nasz świat''. Jeśli o kimś myślę, czy to źle, czy dobrze, to tylko dlatego, że ma to znaczenie wyłącznie dla mnie. I tylko mój świat się zmieni, o ile oczywiście opinię o kimś zostawię dla siebie.
Działa to i w drugą stronę. To, jak myślą o mnie. nie powinno mieć znaczenia dla mnie. Nie powinno, a mimo to czasem zastanawiam się: ''co ludzie powiedzą''. Kiedy złapię się na tym, to myślę: ''a niech sobie gadają'', bo wiem, że na myśleniu się nie kończy. Społeczność nie byłaby taka ciekawa, gdyby nie plotki. A plotki to nic innego, jak historie o innych, tworzone na podstawie opinii. Opinii stronniczych, często bardzo niesprawiedliwych, często też ''wyssanych z palca''. Nie jest łatwo coś takiego przełknąć, niestety. Kto się ze mną nie zgodzi, jeśli powiem, że każdy ma ''swój świat, swoje kredki''? Zdań o mnie będzie tyle, ilu ludzi mnie zna.

I nie wiem. Oceniać, nie oceniać...
Wiem jednak na sto procent, że nie należy swojego zdania o kimś rozgłaszać na prawo i na lewo.
No, chyba że chcemy powiedzieć coś miłego.

poniedziałek

8 dzień lipca

Władza prawie absolutna


Tak sobie myślałam popijając moją kawę oczywiście i na wspomnienia mnie znów wzięło.

Moi rodzice powinni dostać nagrodę Nobla za cierpliwość do mnie. Nie byłam jednym z tych dzieci, co gdy im się powie ''tak'' to robią ''tak''. Ja wolałam odwrotnie. Nie zawsze się dało. Czasami musiałam ulegać. Zdarzało się, że ulegałam po cichu i z pokorą, ale częściej bywało, że walczyłam zawzięcie krzycząc i tupiąc nogami.
Nie mieli ze mną lekko.

Kiedy miałam pięć lat po raz pierwszy (i ostatni) uciekłam z domu. No znaczy nie uciekłam, ale zniknęłam.

Od trzeciego roku życia mama prowadzała mnie do przedszkola. Rodzice pracowali. Tata na zmiany: jeden tydzień na rano, jeden na popołudniu. Mama z kolei pracowała w takich godzinach, żeby pogodzić pracę z opieką nade mną i moja siostrą. Zrywała się kobiecina przed świtem, szła do pracy. Czasami nawet piątej jeszcze nie było. Do pracy miała kilka kroków, poważnie. Robiła w pracy co trzeba i około siódmej wracała do domu, żeby nas wysłać do szkoły (a wcześniej do przedszkola). Do pracy wracała późnym popołudniem, często zabierała mnie ze sobą (uwielbiałam stukać na maszynie do pisania). Nie wiem, czy musiała wyrobić jakieś tam godziny, czy chciała rano mieć łatwiej, ale w ''zakładzie'' pojawiała się dwa razy dziennie.
Kiedy nas, dziewczynek, nie było w domu, to pewnie odsypiała zaległości. A może nie. Bo po południu to wszystko posprzątane, pogotowanie i nawet ogórki (najlepsze na świecie) kisiła, a latem robiła sławne na całą okolicę wino z malin, samodzielnie i własnoręcznie zbieranych w lasach.

Z tym winem to było tak, że było pod kluczem od czasu, kiedy moja siostra i jej koleżanka wykradły kilka butelek i – no cóż, niektórzy szli do kościoła na pierwszą mszę, a one, na ławeczce; no ładna pogoda była i wakacje... Mi się nie udało wina podkradać, niestety.

No i ja w tym przedszkolu byłam. Chyba była to grupa pięciolatków, a może sześciolatków. Z reguły pojawiałam się w budynku około ósmej. To był mus. Po ósmej to już spóźnienie i mama pilnowała, żebym zawsze na czas w przedszkolu była
Przedszkole jednak otwierali znacznie wcześniej. Przecież niektórzy rodzice zaczynali pracę już o szóstej i musieli gdzieś te swoje dzieci zostawiać. Gdy ja się pojawiałam, jako jedna z ostatnich (ale nie spóźnionych) zabawa trwała w najlepsze, ale dla mnie najgorsze było to, że dyżurni byli wybrani.

Być dyżurnym to było coś.

Władza prawie absolutna. Prawie, bo to Pani była "pierwsza po Bogu", dyżurni zaraz po niej. Dyżurni dbali, żeby nikt wody z kranu nie pił, żeby wszyscy stali ładnie w parach. Żeby każdy miał czapkę na głowie, kiedy byliśmy na zewnątrz, żeby każdy uczestniczył w sprzątaniu. Można było legalnie skarżyć – dyżurni nie skarżyli, dyżurni zgłaszali. I każdy bał się dyżurnego. Znaczy, przy dyżurnym nikt nic głupiego nie robił.
No oczywiście i ja bardzo chciałam mieć taką władzę ''dyżurną'' chociaż raz jeden w życiu na jeden dzień. No i wykombinowałam sobie, że dyżurną nigdy nie będę, bo za późno w przedszkolu się pojawiam. No i wykombinowałem sobie, że jeśli będę pierwsza w przedszkolu, to Pani na pewno to doceni i na mur-beton stołek dyżurnego dostanę. Musiałam jeszcze wykombinować, jak to zrobić, żeby w przedszkolu pojawić się jako pierwsza.
Jeśli komukolwiek udało się namówić swojego rodzica, żeby wstał o czwartej nad ranem, zrobił śniadanie, zaprowadził "gdzieś-tam" i zrobił to mimo, że mógłby pospać sobie jeszcze godzinę, to dajcie mi znać. Moja mama nie zgodziła się. Może nawet nie dlatego, że chciała sobie pospać, może zwyczajnie uznała, że to głupi pomysł. A może nie chciała naruszać swojej rutyny – nie wiem. W każdym razie, skoro mama nie chciała współpracować nad moim sukcesem, postanowiłam wziąć sprawy we własne ręce.

Nie mam pojęcia jak mi się udało, ale obudziłam się, kiedy mama jeszcze była w domu. Pamiętam, że za oknem było ciemno. Nasłuchiwałam, co mama robi w kuchni, czekałam aż wyjdzie. Usłyszałam zamykane drzwi; to był czas na mój plan.

Na tych kilka porannych godzin zostawałam ze starszą siostrą. Jakoś wiedziałam, że w razie potrzeby mogę liczyć na jej pomóc. Tym razem jednak musiałam liczyć wyłącznie na siebie – byłam pewna, że siostra jest w zmowie z mamą i że na sto procent będzie chciała mnie w domu zatrzymać. A ja musiałam być pierwsza, nie miałam czasu na dyskusję, nie miałam czasu na walkę. Musiałam być bardzo cicho, bo siostra się nie obudziła kiedy ubierałam się, nie obudziła się, kiedy otwierałam drzwi, nie obudziła się, kiedy te drzwi zamykałam stojąc na korytarzu.

Nie pamiętam jaka to pora roku była, ale jeszcze było ciemno. Do dzisiaj nie jestem w stanie zrozumieć, jak to się stało, że znalazłam w sobie tyle odwagi, żeby wyjść z domu, kiedy na zewnątrz było ciemno. Nawet teraz, jako dorosła kobieta, czuję dyskomfort, kiedy światła gasną. No dobra, przyznam się: boję się ciemności. Kiedy jest zupełnie absolutnie ciemno, to się zwyczajnie boję, do tej pory, nawet w domu. Czy walczyłam jakoś ze strachem, kiedy mając pięć lat wychodziłam praktycznie jeszcze w nocy? Nie pamiętam. Wydaje mi się, że wizja sukcesu bardziej zdominowała moje myślenie.

Były lata siedemdziesiąte i tak wcześnie ruch na ulicach był niewielki. I całe szczęście, bo drogę do przedszkola przecinała jedna z najbardziej ruchliwych ulic (informacja dla Bydgoszczan – ulica Fordońska!). O piątej nad ranem jeszcze było spokojnie.

Dotarłam w końcu do przedszkola... i niespodzianka. Przedszkole zamknięte. Pusto, ciemno, cicho. Nikogo. Postanowiłam czekać. Po trupach do sukcesu!

W końcu pojawiła się pani, która była chyba woźną. A może pracowała w przedszkolnej kuchni? Nie jestem w stanie przypomnieć sobie jak się nazywała, ale ona mnie poznała od razu: "a co ty tak wcześnie, Brygidka?".
Weszłyśmy do budynku razem. Co się działo później, to nie pamiętam, zatarło się mi jakoś. Pamiętam jednak to, że kiedy większość dzieciaków w przedszkolu już była, któreś przybiegło do mnie krzycząc, że moja mama przyszła i mnie szuka.

Dopiero po latach uzmysłowiłam sobie jakiego szoku musiała doznać, kiedy wróciła do domu, żeby córkom śniadanie zrobić i wyszkować je do wyjścia na czas. A tu jednej brakuje! Pięcioletnie dziecko zniknęło. Tak jakoś... było i nie ma! No ja to atak serca na miejscu, gdyby mi Bąbel zniknął.

Na szczęście mama silna kobieta i awantury nie było. Przynajmniej takowej nie pamiętam. Pewnie rozmawiała z Woźną i dowiedziała się, o której mnie znalazła cierpliwie czekającą w ciemnościach.

To co jeszcze pamiętam, to smak bułki, którą mama wręczyła mi w przedszkolnej szatni mówiąc: "a ty Brygidka tak bez śniadania tyle godzin wytrzymałaś?".

No wytrzymałam. Po trupach do sukcesu, przecież.

Sukcesu nie było. Stanowisko dyżurnego dostał ktoś inny. Było mi smutno, nie powiem i to bardzo. Ale jakoś dotarło wówczas do mnie, że nie zawsze ten lepszy, kto pierwszy.

Kiedy w końcu dostałam odznakę dyżurnego nauczyłam się jeszcze jednej rzeczy: władza ''prawie absolutna'', to nie frajda. Władza to przede wszystkim odpowiedzialność i za siebie, i za innych.

A co, jeśli chodzi o władzę absolutną?
Tego nauczyłam się długo, długo później – nauczyłam się, że zawsze jest ktoś ważniejszy, siedzący na wyższym stołku. Ale o tym innym razem.

czwartek

4 dzień lipca



Moim skromnym zdaniem


Tak sobie myślałam, popijając moją kawę oczywiście...

Mówią, że kobiety nie od myślenia są. Trochę prawdy w tym jest. Bo zamiast szorować podłogi i koszule prasować, zamiast kotlety smażyć i ciasta na niedzielę piec, to ja czytam, kminię i piszę. A im więcej czytam, żeby sobie wyjaśnić to czy owo, tym więcej pytań się w głowie pojawia. I naprawdę doskonale rozumiem Sokratesa, który powiedział: "wiem, że nic nie wiem". Ja też tak mam.

Kiedyś, dawno temu, byłam przekonana, że gdzieś "tam", wysoko nad chmurami, siedzi na tronie dziadziuś z białą brodą, otoczony miękkimi chmurami i śpiewającymi aniołami. Ale poszłam do szkoły, w której usłyszałam, że nad chmurami to nie ma żadnych zamków ze złotym tronem. Nie jest pusto, ale zamków nie ma. Mój umysł (jeszcze niedojrzały) musiał się nieźle nagimnastykować, żeby dla Boga miejsce zrobić. I się to jakoś poukładało, ale nie na zawsze.
Przez długie lata, nie miałam problemów, ale nagle zachciało mi się czytać. I to na dodatek o filozofach. I masz babo placek (i to wcale nie taki niedzielny). Jakiś osiemnastowieczny myśliciel sobie wykombinował, że Boga to sobie ludzie wymyślili. Mało tego: pisze o tym tak rzeczowo, że kurcze ciężko z nim polemizować.
No i dylemat: gdzie jest Bóg, czy Bóg stworzył człowieka i – najważniejsze – czy Bóg istnieje.

Z jednej strony jest tak, jak większość osób twierdzi: wiara w kogoś mądrego, wszechmocnego i dobrego dodaje nam skrzydeł, podnosi na duchu w czasie kryzysu, pomaga zachować nadzieję, że będzie lepiej. Z drugiej strony wiem, bo mnie tego w szkole uczyli, że najpierw były małpy, później jakieś małpoludy i dopiero wtedy, jakieś dwieście tysięcy lat temu, pojawił się człowiek. A z człowiekiem wiara w coś nadprzyrodzonego. I że jak? Że niby taki zarośnięty, z listkiem na dupsku, chodził wśród tych mamutów i myślał sobie: "och jakiego mam doła, Boga jakiegoś sobie wymyślę"? I miał nadzieję, że już nigdy mu smutno nie będzie? A gdy chandra znów go dopadła później, to pomyślał, że trzeba Bogu coś dać (bo wiadomo: za darmo nic nie ma). I dał Bogu w ofierze całego mamuta, żeby już nigdy mu smutno nie było? Pewnie całe plemię krzyczało wniebogłosy, że marnuje jedzenie. Ale co tam. Pierwotny z liściem zamiast spodni wiedział, co Bogu trzeba.

Może tak było.
A może nie.

Być może ludzie wymyślili sobie te wszystkie opowieści o bogach, żeby mieć wzorzec do naśladowania, żeby wiedzieć jak się zachować w takiej czy innej sytuacji?
Człowiek, nie oszukujmy się, jest istotą niedoskonałą. Robimy błędy. Nie raz słyszałam, że mylić się to rzecz ludzka. A Bóg zawsze wie jak postąpić. Zawsze sprawiedliwie oceni każdego. Bóg jest miłością mówi się. A człowiek człowiekowi wilkiem. Bóg wybacza błędy. A człowiek na człowieka do sądu, a jak nie po jego myśli to apelację złoży, albo przyłoży w zęby.
I jak sobie tak myślałam, to doszłam do wniosku, że nasz Bóg, ten z Biblii, to się zmieniał razem z potrzebami ludzi.

Na początku Starego Testamentu Bóg jest kochającym, ale srogim ojcem. Takim co klapsa da, kiedy dziecko niegrzeczne, takim co pogrozi obcym, którzy chcą skrzywdzić jego dzieci.
Ale taka była potrzeba chwili. Ludzie wyrzynali się wzajemnie z błahych powodów, życie nie było łatwe (chyba, no bo nie wyobrażam sobie, jak mogli żyć bez Facebooka). Żeby zachować bezpieczeństwo, trzeba było, żeby członkowie społeczności wiedzieli co robić. Co robić? No to, czego Bóg uczył. Walczyć z nieprzyjaciółmi, brać w niewolę kogo się da, zapładniać kobiety i się rozmnażać. A później się uspokoiło. I Bóg zmienił podejście. Zaczął uczyć jak należy zachowywać się, żeby przypadkiem nikt nie zapomniał do jakiej społeczności należy. Żeby zachować spójność i żeby naród rósł w siłę. Bóg uczył praw, rozdzielał obowiązki. Podpowiadał co jeść i kiedy się myć. Każdy wiedział, gdzie jego miejsce. I przyszedł kryzys. I pojawił się nowy wróg. Tym razem był tak silny, że Bóg postanowił, że wypada nowego wroga uszanować, że to jedyny sposób, by społeczeństwo zachowało tożsamość. ''Oddajcie tedy, co jest cesarskiego, cesarzowi, a co jest bożego Bogu'' (Mt 22, 21).


Bóg to 'idea', 'pojęcie'. Tak jak życie, tak jak czas. Nie można zobaczyć, nie można dotknąć. Ale wszyscy tego doświadczają. 'Myśl' istniejąca, realna, prawdziwa.

Pewien filozof twierdził, że to ludzie stworzyli Boga na swoje podobieństwo, a nie Bóg ludzi. Ale to częściowa prawda – moim skromnym zdaniem.

Bóg jest wzorcem do naśladowania. W ten sposób Bóg stworzył człowieka (i dzieło tworzenia nadal trwa). Jednak zasady którymi kieruje się Bóg, nadali ludzie. Wartości, które Bóg ''przekazuje'' stworzyli ludzie – w ten sposób ludzie stworzyli Boga. Boga nie byłoby bez ludzi, ludzi nie byłoby bez Boga. Nie możemy bez siebie istnieć.

Czy należy Boga czcić? A czy nie szanujemy życia? A czy nie traktujemy poważnie czasu? Mimo, że to tylko 'idee', rzeczy absolutnie przecież niematerialne, podchodzimy do nich z szacunkiem i respektem. Dlaczego wobec tego nie szanować Boga? Z resztą. Czy nie mówi się, że należy żyć zgodnie ze swoimi wartościami? Może byłoby fajnie, gdyby wartości wszystkich były takie same, były takie, jakich ''wymaga'' od nas Bóg? Przynajmniej te najważniejsze wartości.

Czyli Bóg istnieje?

Generalnie zawsze byłam przekonana (i nadal jestem), że tak. Tyle, że zmienia się, tak jak się zmieniał od początku świata. Już nie nakazuje nam unikać wieprzowiny, czy jeść kwaśnego chleba tylko w takie a nie inne dni roku. Teraz uczy nas kochać i szanować innych, wszystkich, bez wyjątku. ''Jeśli cię ktoś uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi'' (Mt 5,39).


Bóg jest uosobieniem wartości uniwersalnych. To jest ta nieszczęsna MORALNOŚĆ, której nam nadal brakuje. Chociaż nadal sporo ludzi deklaruje wiarę w Boga, to chyba nie wielu żyje według Jego zasad. Na straży moralności nie powinno stać prawo, ale serce. Nie boimy się Boga, boimy się policji... oszukujemy na podatkach, nagminnie kłamiemy, robimy sobie na złość. Pewnie, gdyby nie strach przed sądem to i w zęby nie jeden by dostał, ot tak zwyczajnie, bo zbyt głośno wieczorem disco-polo słuchał.

W rzekach musi upłynąć sporo wody, żeby się to zmieniło.


Ale czy się zmieni na lepsze? Hmm... prognozy są różne, niestety.