czwartek

28 dzień lutego


Tak sobie myślałam przy mojej porannej kawie, dlaczego to co jest niemożliwe dla mnie, innym wychodzi perfekcyjnie.
Zawsze byłam i nadal jestem pod wrażeniem ludzi totalnie zorganizowanych. Dla mnie to jak magia, że ludzie są tacy zdyscyplinowani i żyją według planu, że zapełniają te swoje planery i wykreślają zaliczone zadania, że są tak zdyscyplinowani, że nie zwracają uwagi na "złodziei czasu” i nic nich nie odciąga od zamierzonych zadań. Takie osoby poświęcają tyle i tyle na naukę, tyle i tyle na odpoczynek, tyle i tyle dzieciom, tyle i tyle na pracę. Mają czas na czytanie książek, na pójście na siłownię, do kina. Bawią się z dziećmi, chodzą na randki z chłopakami. Osoby takie doskonale wiedzą ile czasu zajmuje im wykonywanie poszczególnych czynności... Mają wszystko „dopięte na ostatni guzik”.
Do tego stopnia wydaje mi się to niemożliwe, że mam przeczucie, że ci którzy takie rzeczy opowiadają o sobie, zwyczajnie kłamią. Mam przeczucie, że takie osoby nie istnieją.
I pomyślałam, że może się mylę. A co jeśli planowanie każdego dnia jest możliwe? Czy takie podejście mogłoby zmienić moje życie na lepsze, może byłoby mi łatwiej?
I postanowiłam, że to sprawdzę. Przez miesiąc, od 1 do 31 marca, będę planować każdy dzień, wyznaczać sobie zadania do wykonania. Będę pamiętać o rachunkach, które muszę zapłacić, o spotkaniach, w których muszę uczestniczyć. Postaram się robić nie tylko rzeczy, które muszę, ale też znajdę czas na to, co lubię robić. Wyznaczę czas na czytanie, czas dla Bąbla.
Przez miesiąc tylko.
Po miesiącu zobaczę efekty – czy będzie mi łatwiej, czy rzadziej będę zmęczona, czy będę w stanie zrobić więcej.
Nie będzie lekko, bo – tak jak lubię mówić: „ciężko zmienić stare nawyki”.


wtorek

26 dzień lutego


''Po pierwsze, miej zdefiniowany, jasno określony cel (ideał, zadanie).
Po drugie, zdobądź potrzebne zasoby by do niego dojść; wiedzę, pieniądze, materiały, metody.
Po trzecie, skieruj wszystkie te zasoby na osiągnięcie celu.''
Arystoteles

Kiedy zobaczyłam ten cytat pomyślałam, że to jeden z tych nowoczesnych coaching'owych haseł. I zobaczyłam podpis - że to Arystoteles powiedział. No stuprocentowej pewności nie mam, że to jego słowa, bo taka stara nie jestem i Arystotelesa osobiście nie znałam. Wypada mi wierzyć w to co mówią.
O tzw. coachach (czy w Polsce czytamy to jeszcze "koł-czach", czy już "co-ach-ach"?) usłyszałam nie tak dawno. Wiedziałam, że są trenerzy, wiedziałam, że są doradcy, nawet widziałam, że są mentorzy. Ale o coachach nikt mi nic nie mówił. Czym charakteryzuje się taka osoba?
Najprościej będzie, jeśli zacytuję jakiś tekst z neta i jeszcze prościej, jeśli będzie to Wikipedia.
"Coach (z ang. coach – osobisty trener) – osoba, która pomaga swojemu klientowi odkryć właściwą drogę do celu, używając do tego swoich umiejętności, doświadczenia życiowego, technik, narzędzi, jak również innych osób, z których klient może skorzystać. Praca coacha oparta jest na partnerskiej relacji i wzajemnym zaufaniu. Polega ona na obserwacji osoby pozostającej pod opieką w trakcie wykonywanej pracy, samoocenie, informacji zwrotnej i planowaniu nowych strategii postępowania.
Nie do końca rozumiem, czym się coach zajmuje.
Następny cytat poproszę.
Na stronie www.andrzejhanisz.pl można przeczytać, że dobry coach to "osobisty przyjaciel, opiekun, przewodnik, nauczyciel, mentor, odkrywca, doradca, konsultant, inspirator w jednym. To Twoje taktowne lustro bez zniekształceń. To osoba wyzwalająca Twój osobisty potencjał, wspierający w realizacji założonych celów."
No trochę się zaczyna rozjaśniać, ale o ile według mnie doradca na jakąś wypłatę zasługuje i może żądać zapłaty za swoje usługi doradcze, o tyle przyjaciel czy mentor w moim przekonaniu to nie do końca... jeżeli kogoś kocham, jeżeli się z kimś przyjaźnię, to moje rady idą z serca i za darmo. Podobnie wyobrażam sobie mentoring - uczę się od mentora w zamian za pomoc w codziennych obowiązkach - ostrzę mu ołówki, robię kawę, latam do kiosku po gazety, obserwuję go, uczę się, kasy ani ja nie żądam, ani on.
Nadal nie wiem konkretnie, kto to taki ten co-ach. Może będzie łatwiej, jeśli zbadam, czym się coaching zajmuje.
Następny cytat poproszę.
"Źródeł coachingu upatruje się w sporcie. Ludzie pytani kim jest coach najczęściej odpowiadają, że to trener. Mają na myśli kogoś, kto pracuje z ludźmi by rozwinąć ich umiejętności.
Powstanie coachingu przypisuje się wydaniu książki „The inner game of tennis” Timothyego Gallwey`a. (...)
Po dużym sukcesie książki Gallwaya, koncepcje w niej zawarte rozpowszechniły się w innych dziedzinach i ewaluowały. Obecnie coaching cieszy się sporą popularnością, świadomość społeczna tego czym jest wzrasta, coraz więcej osób decyduje się na odbycie własnego procesu coachingowego i ceni sobie uzyskane dzięki niemu efekty.
Zadaniem coachingu jest rozwój i uwolnienie osobistego potencjału Klienta. Indywidualne szkolenia powodują, że Klienci wznoszą się ponad stare, utarte schematy myślowe i otwierają na nowe perspektywy. Dzięki otwartości umysłu są w stanie osiągnąć znacznie więcej oraz przeskoczyć ograniczające ich dotąd bariery. Uwalniając swój potencjał zaczynają realizować siebie samych i odczuwać większe spełnienie, satysfakcję i poczucie szczęścia. Cele pracy coachingowej Klienci określają sami, wierzymy, że każdy z nas wie co jest dla niego najlepsze i posiada niezbędny potencjał by zrealizować swoje zamiary. Jako coachowie, jedynie towarzyszymy naszym Klientom w drodze do realizacji ich celów i wprowadzania zmian."
No to chyba też jakoś mi sprawy nie rozjaśniło.
Skoro zadaniem coacha jest tylko i jedynie obserwacja moich poczynań i ewentualnie ich krytyka, to ja mogę mieć to za darmo, w pracy – jeszcze tylko muszę coś wymyślić, żeby te koleżanki krytykowały mnie "prosto w twarz", a nie, gdy mnie nie ma.
O "koaczingu" (zielonego pojęcia nie mam jak się to pisze) będę kminić dalej, bo ciekawi mnie temat.


niedziela

24 dzień lutego


Pijąc poranną kawę zastanawiałam się, ile osób z mojego otoczenia jest w stanie powiedzieć, jak działa toaleta. Taka zwyczajna. Idziesz, załatwiasz „biznes”, naciskasz, woda leci i po sprawie. Z toalety każdy potrafi korzystać – na pewno każdy, kto obraca się w cywilizowanym świecie. Ale ilu jest takich, co potrafią wyjaśnić jak dokładnie wszystko działa? Jakie prawa fizyki działają, dlaczego muszla ma taki a nie inny kształt, kto to wszystko wymyślił? Żeby nie było: ja też nie wiem i wiedza na ten temat nie jest mi potrzebna. Ten „toaletowy problem” pojawił się po przeczytaniu artykułu w internecie.
Artykuł pod tytułem „Why FactsDon't Change Our Mind” (tł. „Dlaczego fakty nie zmieniają naszego zdania”) napisała Elizabeth Kolbert. Nie trzeba być geniuszem, żeby domyśleć się czego tekst dotyczy. Autorka przywołuje różne badania wykonane w celu ustalenia, czy potrafimy myśleć samodzielnie, jaki MY mamy wpływ na naszą ocenę rożnych sytuacji lub osób.
Jednym z badań, które pani Kolbert przedstawia jest badanie przeprowadzone w Yale. Poproszono grupę studentów, aby ocenili swoją znajomość rzeczy, które codziennie używają, na przykład zamek błyskawiczny, zamek w drzwiach, no i toaleta oczywiście. W drugim kroku badania poproszono, aby każdy z uczestników dokładnie opisał działanie tych urządzeń (przedmiotów, rzeczy) – dokładnie krok po kroku, co się dzieje, co o co zahacza, co o co uderza, czy co tam jeszcze. Trzeci krok to powtórka pierwszego – studenci poproszeni byli o ocenę swojej wiedzy na temat działania przedmiotów.
Jaki był wynik?
W pierwszym kroku – oczywiście – wszystkie oceny były wysokie. Każdy wie jak spuścić wodę w toalecie, każdy wie jak przekręcić klucz w zamku... Oceniając siebie w trzecim kroku badani nie byli już tak bardzo pewni siebie.
Czy to źle nie wiedzieć jak działa zamek błyskawiczny abo pralka? Autorka artykułu jest zdania, że nie. Pisze, że "gdyby każdy upierał się na, powiedzmy, opanowanie zasad obróbki metalu przed podniesieniem noża, epoka brązu nie wniosłaby wiele". Zgadzam się całkowicie. "Ludzie wierzą, że wiedzą znacznie więcej, niż rzeczywiście wiedzą". Dlaczego? Bo naszą znajomość otaczającego świata zawdzięczamy innym. Ktoś kiedyś wymyślił toaletę, ktoś nauczył jak korzystać i wystarczy. Dzięki takiemu układowi cywilizacja mogła się rozwinąć. Nie jest to więc nic złego. Z jednym wyjątkiem.
Tym wyjątkiem jest, według Kolbert, polityka.
W 2012 roku dwóch badaczy zdecydowało się przeprowadzić eksperyment podobny do tego z Yale. Różnica polegała na tym, że badanych poproszono o określenie swojego zdania na temat pewnych zagadnień z dziedziny polityki społecznej. Każdy z badanych oczywiście zdecydowanie deklarował się "na tak", albo "na nie". W drugim kroku poproszono, aby każdy opisał wszystko co wie – kto zarobi, kto skorzysta, kto straci, jakie będą konsekwencje tego, że taka czy inna ustawa zostanie wprowadzona. Jakie są zagrożenia i tak dalej, i tak dalej. Większość z badanych miała z tym kłopot. W trzecim kroku badane osoby nie upierały się przy swoim zdaniu tak zdecydowanie, jak w kroku pierwszym.
Wniosek nasuwa się sam. Nasze przekonania polityczne nie do końca oparte są na faktach. Częściej oparte są na tym, czego dowiadujemy się od innych.
Orzeszku-ty-mój! Znaczy się, że nie myślę samodzielnie!
Czy można to naprawić? Pani Kolbert zgadza się ze zdaniem twórców badania. Twierdzą oni, że – ogólnie mówiąc – media powinny się skoncentrować na dokładniejszym analizowaniu konsekwencji politycznych decyzji i bezstronnym przekazywaniu wyników tych analiz. Być może wtedy łatwiej byłoby zrozumieć „jak bardzo jesteśmy nieświadomi”. Według twórców tego badania, to "może być jedyną formą myślenia, która rozbije 'illusion of explanatory depth' i zmieni nastawienie ludzi".
Moglibyśmy uczyć się od naukowców. W laboratoriach nie ma miejsca na stronniczość. Liczą się tyko fakty i to fakty, potwierdzone przez przez badania w różnych laboratoriach i przeprowadzane przez różnych naukowców.
Jest jeszcze coś, co mi nie daje spokoju. Opisane badania przeprowadzono w Stanach. Myślę o tym, jak wyglądałyby wyniki w Polsce. Przecież wszyscy wiemy, że statystyczny Kowalski doskonale zna się na polityce. Tyle, czy jego przekonania oparte są na faktach?
***
 'illusion of explanatory depth' - myślę, że można to przetłumaczyć: 'iluzja dogłębnego wyjaśnienia' - chodzi ogólnie o to, że wydaje nam się, że wiemy więcej, niż w rzeczywistości wiemy. Ciekawe, że nie mogę znaleźć nic po polsku na ten temat.



piątek

22 dzień lutego


Tak sobie myślałam popijając kawę, że łatwiej byłoby mi, gdybym znalazła jakąś aplikację, która mogłaby zamieniać moje ręczne pismo w tekst w komputerze. Nie wiem czy kiedykolwiek będę w stanie powiedzieć, że przelewam myśli na klawiaturę. Znacznie łatwiej pisać mi długopisem na papierze. Może dlatego, że jakiś tam wiek osiągnęłam (czyt. nie czuję się stara, ale paszport mi to pokazuje)? Nie wiem. Z pisaniem na komputerze miałam do czynienia dość wcześnie, no i pisałam dużo. Powinno mi to lepiej wychodzić. A tak nie jest.
Klepanie klawiatury jest (w moim odczuciu) bezduszne. Można zachować swój styl, odezwać się swoim głosem, ale cały czas czegoś brakuje. Nie ma „flow”; przynajmniej ja tego nie czuję. Piszę dość szybko, piszę co głowa przyniesie, ale mimo to pisanie na komputerze nie ma takiego efektu jak pisanie w zeszycie.
Bloga zaczęłam w listopadzie 2018, ale pisanie „odkryłam” znacznie wcześniej. Uważam, że każdy powinien spisywać regularnie swój bałagan z głowy, zgodnie z zasadą „co z głowy, to z serca”. Pisanie, nawet takie „do szuflady”, dla siebie, to dobra terapia. Pozwala spojrzeć na życie z dystansu. A dla pań w tak zwanym wieku przejściowym – pisanie powinno być zalecane przez lekarzy – zamiast hormonów, albo przynajmniej jako uzupełnienie kuracji.
Chce Ci się płakać – napisz o tym, chcesz kogoś wyzwać – napisz o tym, masz ochotę się z kimś bić – napisz o tym. Napisz o tym, jak bardzo Cię życie doświadcza. Być może zorientujesz się, że nie warto się kwasić. Napisz o tym, co Cię cieszy, co sprawia Ci radochę. Być może znajdziesz szczęście w drobnostkach codziennej gonitwy. Napisz czego się boisz, czego pragniesz, czego żałujesz. Być może uznasz, że możesz więcej, bardziej, lepiej, odważniej. Pisz o marzeniach - tych dawnych, z dzieciństwa i tych najświeższych. Pisz o planach.
Pamiętaj jednak, że życie nie toczy się na kartce papieru. Pisanie to narzędzie, które pozwala Ci spojrzeć na wszystko (o czym piszesz) z innego punktu widzenia.
Z pisaniem jest jak w szkole - robisz notatki, uczysz się lekcji, zdajesz zaliczenie i przechodzisz do następnej klasy. Jeśli notatki nie są zrobione, jeśli nie masz z czego się uczyć, jak możesz zaliczyć z wynikiem pozytywnym? Jak możesz przejść na wyższy poziom?
Cały czas powtarzam, że każdy z nas jest inny – tak, podtrzymuję i będę to powtarzać „do końca świata i jeden dzień dłużej”. Ale skoro coś działa dla mnie, to może i zadziała dla kogoś jeszcze. Jeśli to będzie nawet jedna osoba, to już coś.



środa

20 dzień lutego


Popijałam sobie poranna kawę i myślałam, dlaczego Arthur Schopenhauer powiedział:

Dobry styl polega głównie na tym, że ma się coś do powiedzenia.”

Tak naprawdę to nie mam pojęcia, dlaczego on tak powiedział. Zdanie znalazłam w internecie i nie było żadnej informacji w jakim dziele, czy też w jakich okolicznościach zdanie było powiedziane.
Poza tym...
Osoba taka jak Arthur Schopenhauer nie powinna gadać o stylu, nawet tym pisarsko-gawędziarskim. Był filozofem, a praca filozofów polega na myśleniu. Ale może się mylę. Zobaczymy, co mówi wszystko wiedząca Wikipedia.

"Filozof – człowiek zajmujący się ogólnymi, podstawowymi zagadkami świata: naturą istnienia i rzeczywistości, poznawalnością prawdy czy tym, jakie działanie jest pożądane."

No cóż, wygląda na to, że każdy z nas jest w pewnym stopniu filozofem. Bo niech mi nikt nie mówi, że nigdy nie myślał o sensie istnienia, bo niech mi nikt nie mówi, że nigdy nie zastanawiał się nad tym, czym jest prawda (taka absolutna prawda, co to jej szukają te filozofy).
Natura istnienia... natura rzeczywistości...
Każdy z nas postrzega świat inaczej. Głęboko w to wierzę (wiarę można zmienić, więc możecie próbować mnie do takiej zmiany próbować skłonić, w komentarzach najlepiej). Wydaje mi się, że te rozgłaszane opowieści o równoległych wszechświatach wynikają raczej z tego, że już dawno temu zrozumiano, że świat, rzeczywistość, wszystko co nas otacza, że to wszystko każdy człowiek widzi inaczej. Od urodzenia jesteśmy poddawani wpływom, każdy innym. Nawet dzieci tej samej mamy, wychowywane w tym samym otoczeniu mają inne doświadczenia. Czyż nie doświadczenia kształtują światopogląd?
To co jest dla mnie dobre, nie musi być dla kogo innego. Może właśnie dlatego mówi się, że podróże kształcą?
Kiedy przyjechałam do Irlandii spotkałam wiele osób z rożnych stron świata. Jednym z moich nowych znajomych był Hindus, który przyjechał uczyć się ekonomii i angielskiego. Zapytany o plany na przyszłość Raj (czyt, radż) powiedział, że na pewno wróci do rodziny, do Indii. Powiedział mi również, że rodzice czekają na niego i już zaczęli szukać żony. Szukać co? Ciężko mi było zrozumieć jego spokojne podejście do sprawy. Dla niego dziwne było to, że ja się dziwię. Jednak dzięki temu dowiedziałam się paru rzeczy i łatwiej mi teraz zaakceptować nawet duże różnice kulturowe.
A może łatwiej jest zrozumieć i zaakceptować te duże różnice, niż takie malutkie, te drobnostki, które nas różnią.
Jak można jeść pomidorówkę z ryżem? Jak można słodzić kawę? Rosół z ziemniakami? Trzeba być kompletnym bezguściem, żeby łączyć niebieski z zielonym! To są drobnostki, to są te różnice, których zaakceptowanie przychodzi czasem bardzo ciężko. Ja lubię pomidorówkę z ryżem – czy to zmieni Twój świat, czy ten fakt sprawi, że Twoje życie będzie nie do zniesienia? Pozwól mi jeść to co lubię, pozwól mi ubierać się tak jak lubię, pozwól mi łączyć kolory tak jak lubię – jak długo dotyczy to mnie a nie Ciebie, daj mi żyć moim życiem, w moim świecie. Wówczas możesz mieć pewność, że odwdzięczę się tym samym.

Zaczęłam cytatem Schopenhauera i zakończę.

Człowiekowi o nic bardziej nie chodzi niż o zaspokojenie swej próżności i żadna rana nie jest tak bolesna jak ta, która zadana jest miłości własnej”.

Jeśli chcesz mi pokazać, że kochasz mnie tak jak siebie, zjedz ze mną moją pomidorówkę z ryżem.


poniedziałek

18 dzień lutego


Tak sobie myślałam popijając kawę, że nie wszystkie myśli dopadają mnie podczas mojego porannego rytuału. Zdarza się (nader często), że „problem” rodzi się wcześniej i ciągnie się za mną aż do rana, kiedy to mam czas na to, żeby analizować, rozważać i rozkminiać. Tak było i tym razem, kiedy przypomniała mi się sytuacja, której świadkiem byłam dzień wcześniej.
Bóg nam dał dwoje oczu żebyśmy więcej widzieli, dwoje uszu, żebyśmy więcej słyszeli, jedne usta, żebyśmy mniej mówili.
Otóż widziałam (i słyszałam) jak jedna pani pokazywała zdjęcia jakiegoś dziecka. Nie ma znaczenia czyje to było dziecko. Zdjęcia były oczywiście zapisane na telefonie – było ich tysiąc... Inna pani zachwycała się każdym z nich; „ach, och, ojj, jaki słodki, cudo” powtórzone było właśnie tysiąc razy – stąd wiem, ile tych zdjęć było. Ponad pół godziny musiałam słuchać tych zachwytów... Czułam się strasznie niekomfortowo, żołądek mnie rozbolał. Ja tak bardzo chciałam sobie poczytać w spokoju.
Jeszcze gdyby te achy i ochy wychodziły z serca, jakoś bym była w stanie przymknąć oko, przetrawić to jakoś. Niestety. Wyglądało mi to na udawanie – no wiecie, mowa ciała, ton głosu i takie tam. Myślę, że pani od achów i ochów oglądając te tysiąc zdjęć raczej myślała o swoim obiedzie. A może o wakacjach?
Skąd takie podejrzenia? Ja również od czasu do czasu oglądam czyjeś zdjęcia. Z reguły jest tak, że pierwsze zdjęcie: „ach!”, drugie zdjęcie: „och!”, trzecie zdjęcie: „jak ślicznie”, czwarte zdjęcie: „nuda”. Być może ze mną jest coś nie tak, być może ja jestem dziwna, asocjalna. 
Nie mówię, że nie lubię dzieci. Nie o dzieci tym razem chodzi. Sama mam czworo i mogę godzinami oglądać nasze zdjęcia i za każdym razem, kiedy je oglądam krzyczeć mogę: „ach, och, ojj, jaki słodki, cudo”. Jednak każde zdjęcie ma w tle historię, wspomnienie. Są wartościowe – ale tylko dla mnie i moich dzieciaczków. Zdjęcia obcych ludzi takiej wartości dla mnie nie mają. No chyba , że przy każdym zdjęciu się zatrzymamy, żeby posłuchać ciekawej historii. Ale takie rzeczy w dobie smartfonów się już nie zdarzają. Zdjęcia typu: „tu Kazio na huśtawce u góry, a tu na dole”, „tu Lusia włożyła paluszek do wody, a tu całą rączkę zamoczyła” są nudne! Ciekawe, czy dałoby się wrócić do prawdziwych zdjęć, najlepiej czaro-białych... Może warto spróbować i założyć prawdziwy album, taki z duszą.

W tej całej obserwowanej przeze mnie sytuacji najgorszy nie był fakt, że to KTOŚ te achy i ochy, ale fakt, że zdałam sobie sprawę, że ja też tak mam, że również mi zdarza się „ach, och, ojj, jaki słodki, cudo”. Pomyślałam sobie, jaką ja fałszywą osobą jestem.
Fuj.
Muszę się zmienić.



sobota

16 dzień lutego


Popijałam sobie moją kawę i znów myśli o szczęściu mnie dopadły.
Odkąd ludzkość prowadzi jakieś tam zapiski i rejestruje "co człowiek myśli", czyli od najdawniejszych czasów, to nic tak na prawdę nowego nie wymyślono. Szczęścia szukaliśmy, szukamy i wszystko wygląda na to, że następne pokolenia też będą szukać. Najgorsze jest jednak to, że sporo ludzi słucha oszołomów, którzy obiecują, że znają receptę na szczęście. Mało tego. Ci ludzie płacą kolosalne pieniądze, żeby tą receptę dostać.
No cóż, pochwalę się. Ja też wiem jak osiągnąć szczęście i jestem w stanie sprzedać receptę. Czemu nie? Nikt chyba nie wykupił żadnych praw autorskich, czy patentów.
Zastanawiałam się za jaką cenę. Myślę, że 1 500 000 złotych mi wystarczy. Ciekawe ile osób się zgłosi... Dlaczego tyle? No, to już czysta ekonomia i kalkulacja – tyle potrzebuję kapitału, żeby zainwestować i mieć dochód pasywny (to się chyba tak nazywa) i być szczęśliwa.
OK, odkładam sarkazm na bok.
Problemem szczęścia ludzkość zajmuje się od wieków. Szczęście jest przedmiotem badań dla filozofów, psychologów. Szczęście badane jest w zakresie biologii, a ostatnio nawet fizyki (przynajmniej ja tak widzę fizykę kwantową). Czy jesteśmy bliżej? Oj, nie wydaje mi się, niestety. Już pisałam wcześniej (tutaj), że nie ma jednoznacznej definicji szczęścia, a jeśli czegoś nie znamy, to nawet jeśli to mamy przed oczami, to nie wiemy, że jest. Zagmatwane to trochę? Dam może przykład. Otóż dawno temu, kiedy pierwsze statki z Europejczykami zbliżały się do wysp na Karaibach, zamieszkujący na wyspach ludzie okrętów nie widzieli. Być może widzieli jakieś dziwne chmury, może jakieś nieznane stworzenia, ale nie statki. Tego co widzieli nie byli w stanie nazwać statkiem.
I mi się wydaje, że nie można mówić o szukaniu szczęścia, jeśli nie zostanie jasno i zdecydowanie określone, co to pojęcie znaczy.
Im bliżej czasów nowożytnych, tym bardziej nauka (no ogólnie, nauka) gubi się i błądzi. W Starożytności były dwie szkoły. Według jednej trzeba mieć, żeby być szczęśliwym, według drugiej – trzeba być. No, tak w najprościej. Później zaczęto mieszać i już to osiąganie szczęścia nie jest takie łatwe. Daruję wszystkie filozoficzne teorie, psychologiczne aspekty i fizyczne idee, ale...
Z punktu widzenia endokrynologii uczucie szczęścia osiągamy wówczas, kiedy się tam jakieś oksytocyny wytwarzają, czy jakoś tam. Na chłopski rozum wystarczyłoby zadbać, o to, aby się te odpowiednie hormonki wydzielały non stop i już. Proste. I dlaczego nikt o tym nie krzyczy?
Ależ krzyczą moi kochani. Krzyczą od dawna. Odkryłam, że problem tkwi w tym, że ludzie nie wiedzą co powoduje, że im te odpowiednie hormony się produkują. Dlatego jedni krzyczą ćwicz, inni krzyczą spotykaj się z przyjaciółmi, inni jeszcze - zadbaj o karierę. Prawda chyba jest taka, że każdy z nas ma inne wartości i każdemu z nas co innego sprawia radość.
Jak się dowiedzieć „co mi sprawia radość”? To już temat za 1 500 000 złotych.


czwartek

14 dzień lutego


Popijając moją kawę zastanawiałam się o czym napisać na blogu, żeby nie pisać o miłości. Są Walentynki i wszędzie jest tak okropnie czerwono, jakbyśmy po jakiej rewolucji byli.
Miłość to nie tylko seks, szampan i kawior. Pisałam już o tym. Nie podoba mi się skomercjalizowanie najpiękniejszego uczucia, które człowiek może doświadczyć. Może, ale nie musi.
Przyszło mi do głowy, jak potwornie czują się osoby samotne w taki dzień jak dzisiaj. Taką presję media kładą na to, aby mieć kogoś, komu należy się walentynka, że ludzie zaczynają udawać, że mają, albo wybierają byle kogo, byle mieć. W necie można znaleźć poradniki o tym jak zaaranżować zdjęcie, żeby wyglądało, że nie jesteś sam - bo to przecież wstyd być singlem.
No i te promocje dla par. Dyskryminacja samotnych - bez względu na to czy samotny z wyboru czy nie, płacisz pełną kwotę, bo po obniżonej to tylko dla par.
Jak żyję to nie widziałam oferty typu: kochamy naszych klientów, z okazji święta miłości specjalna cena - tylko dzisiaj płacisz 1zł, bo drogi kliencie my Cię kochamy.
A co jeśli jestem zakochana w sobie? Przecież przez cały rok słyszę "pokochaj siebie"!
Przez 364 dni "kochaj siebie", 1 dzień "kochaj swoją drugą połówkę"?
Dla mnie jednak komercjalizacja idzie troszkę za daleko i takie "zseksowanie" Walentynek, sprowadzanie miłości tylko do poziomu spraw łóżkowych jest nie do zaakceptowania.  W Walentynki buntuję się i mam w nosie wszystkich. Dla mnie to dzień miłości własnej, totalnego egoizmu i w ten dzień proszę nie prosić mnie o przysługę - odmówię!  Z okazji walentynek Ptasie Mleczko zjem sama, bo z chłopakami się dzielę przez całą resztę roku. Zjem sama słodkości, obejrzę film taki jaki JA chcę, ugotuję to co JA lubię jeść.
Tak sobie myślę...
Czy w ogóle jest święto kochania siebie? Taki światowy dzień egoizmu?

Życzę wszystkim, żeby każdy mógł korzystać z ofert dla par z odpowiednią osobą.
Kocham Was, ale Ptasim Mleczkiem to się podzielę jutro.


wtorek

12 dzień lutego

Na szczęście

Niewiele do szczęścia potrzeba: 
trochę piasku, morza, nieba… 
Jan Izydor Sztaudynger

Tak sobie rano piłam kawę i myślałam o szczęściu. Nie robiłam nigdy konkretnych badań na ten temat, ale mam wrażenie, że jednym z głównych pragnień każdego człowieka to jest osiągnięcie stanu, który ogólnie nazywamy szczęściem.
Według słownika PWN szczęście to:
- powodzenie w jakichś przedsięwzięciach, sytuacjach życiowych itp.;
- uczucie zadowolenia, radości; też: to wszystko, co wywołuje ten stan;
- zbieg pomyślnych okoliczności.
Ogólnie, prawda? Bardzo ogólnie. I na dodatek, czarno na białym widać, że szczęście to nie jest stan, który raz osiągnięty pozostanie z nami przez resztę życia.
Przykładem, że tak jest, może być badanie, które jakiś tam czas temu, chyba w Australii, przeprowadziła grupa psychologów. Na podstawie odpowiednio zestawionych pytań określili poziom szczęścia różnych osób. Wśród badanych była osoba, która wygrała duże pieniądze na loterii i osoba sparaliżowana w wyniku wypadku. Oczywiście poziom szczęścia obu był kompletnie różny; świeży milioner był w ekstazie, inwalida na wózku – w depresji. Do badanych naukowcy zwrócili się ponownie po roku. Okazało się, że poziom szczęścia w tych obu przypadkach był na podobnym poziomie, mimo że, sytuacja obu się nie zmieniła w jakiś drastyczny sposób – ten co wygrał nadal miał pieniądze, ten sparaliżowany nadal był przykuty do wózka.
Zupełnie inaczej sprawę szczęścia potraktowano w Stanach Zjednoczonych. Do ciekawych wniosków doszli naukowcy Harvardu.
W 1938 roku rozpoczęto program badawczy, który polegał na tym, że co roku wracano do tej samej grupy mężczyzn z pytaniami o ich losy, o ich rodziny, ich plany. Na podstawie zebranych danych wyszło, że to dobre relacje z innymi ludźmi sprawiają, że jesteśmy zdrowi i szczęśliwi. Sformułowano trzy podstawowe „prawa”, które decydują o tym, czy nasze życie jest szczęśliwe czy nie.

Po pierwsze:

ludzie, którzy żyją w stałym bliskim kontakcie z rodziną i społecznością są szczęśliwsi i zdrowsi. Kontakt ze wspólnotą realnie wpływa na ich zdrowie fizyczne, psychiczne, dlatego żyją dłużej niż osoby samotne.

Po drugie:

w życiu jakość relacji i kontaktów okazuje się być ważniejsza niż ich liczba.

Po trzecie:

stabilne małżeństwo to nie tylko lepsze zdrowie fizyczne, ale i lepsza pamięć. Osoby w szczęśliwym związku dłużej mają sprawny umysł.

WOW! Nasze szczęście zależy nie tylko od nas, ale również od ludzi, wśród których żyjemy. To jak ich traktujemy zależy od nas, ale nie jesteśmy w stanie szczęście osiągnąć w samotności.

Jest jeszcze kwestia pieniędzy w odniesieniu do osiągnięcia szczęścia. Przez lata wmawiano mi, że pieniądze szczęścia nie dają (badania w Harvardzie niejako to potwierdziły). Ale czy nie wydaje Wam się, że pieniądze pozwalają na to, aby szukać szczęścia w bardziej luksusowych miejscach? Czy nie jest łatwiej szukać szczęścia z pełnym brzuchem?
Poza tym, kurcze, głupio odwiedzić koleżankę z pustymi rękami.

„Pieniądze szczęścia nie dają. Zakupy to co innego.” powiedziała Marylin Monroe.

Szukać szczęścia

niedziela

10 dzień lutego


I o czym to ja myślałam? A, już pamiętam. Piłam sobie rano moją kawę i myślałam o tym, jak chciałam zostać baletnicą. Dawno temu to było, a ja wciąż pamiętam.
Szkoła podstawowa. Na każdym piętrze, z prawej strony szczytu schodów, na ścianie wisiały tablice – gazetki szkolne. Na drugim piętrze stała chuda dziewczynka w potarganych włosach i czytała, że szkoła baletowa w Gdańsku prowadzi nabór. Przeczytawszy była pewna, że to jest to, co chciałaby robić... Mimo to, nigdy baletnicą nie została.
Moja mama nie zgodziła się. Musiałaby zostawić córkę, która ma zaledwie dziewięć lat, około dwieście kilometrów od domu. Ja chyba też bym córce odmówiła. Nie upierałam się długo. Byłam za mała, żeby się upierać, za mała, żeby za wszelką cenę dążyć do spełnienia marzenia o białym tutu i pointach (pointy, z francuskiego pointe – szpic, twarde baletki, używane w balecie). Nie mam żalu do nikogo, żeby nie było. Mam dzieci i rozumiem decyzję mamy.
Ja nie naciskałam. Wiedziałam, że to nic nie da.
Później, gdy byłam starsza, patrząc na kręcące się w piruetach baleriny, myślałam sobie „też bym tak chciała”, ale nie robiłam nic poza tym.
Z biegiem lat marzenia o balecie zaczęłam traktować jako kaprys małej dziewczynki – najprawdopodobniej dlatego, że moja mama też to tak potraktowała. Ale za każdym razem, kiedy widziałam lub słyszałam cokolwiek związanego z tańcem klasycznym, coś mnie ściskało i to mocno. Przechodziło szybko, bo trzeba było zająć się jakimś zaliczeniem w szkole, albo nakarmieniem dzieci. Lata mijały, balet wracał i odchodził. Ból wracał i odchodził.
W okolicach 48. urodzin zdarzyło mi się obejrzeć wykład, który wygłosił Randy Pausch w Carnegie Mellon University. Mówi w nim o spełnianiu marzeń z dzieciństwa - „Really achieving your childhood dreams” (po polsku: Naprawdę realizuj swoje marzenia z dzieciństwa).
Wystąpienie pana profesora nie dotyczy niespełnionych marzeń z dzieciństwa, jego przesłanie jest absolutnie, totalnie inne. Mimo wszystko to, co powiedział Pausch, wywarło na mnie
wrażenie, stało się dla mnie inspiracją.
Czy ja spełniłam swoje marzenia? Jakie one były? Co mogę zrobić, żeby je spełnić?
Wystąpienie, które trwa ponad godzinę, skłoniło mnie do myślenia. Oczywiście pomyślałam o balecie, ale nie tylko.
Na blogu już pisałam o fascynacji kosmosem, międzygwiezdymi podróżami. Tak się złożyło, że około roku, może półtora, przed obejrzeniem występu profesora, wzięłam udział w sześciotygodniowym kursie dotyczącym właśnie kosmosu. Rozmyślając nad tym, co powiedział Pausch, wróciłam do tego czasu. Przypomniałam sobie, jak bardzo czułam się podekscytowana słuchając opowieści o planetach, gwiazdach i mgławicach. Jaką radochę sprawiało mi liczenie rożnych parametrów związanych z ruchem ciał niebieskich. I nagle zobaczyłam w gwiazdach tańczącą baletnicę, i pomyślałam: „czemu nie?”. Sprawy nie odkładałam.
Oczywiście primabaleriną baletu moskiewskiego nie zostanę, ale sam fakt uczestniczenia w lekcji, uczucie które towarzyszyło w czasie trzymania drewnianego drążka, widok siebie w lustrach na całą ścianę, baletki na stopach, obolałe mięśnie o których istnieniu pojęcia nie miałam... Tego się nie da opisać słowami, tego trzeba doświadczyć. Przy okazji przekonałam się też, że nie tylko ja wariatka jestem i nie tylko ja po 40. na balet się decyduję. 
Jako balerina kariery nie zrobię, nie dane mi, niestety. Ale poczułam, posmakowałam, odhaczyłam.
Kilka marzeń jeszcze zostało do odhaczenia. I mam zamiar je „zaliczyć”.


Przy okazji.
Ciekawa jestem, czy ktokolwiek odważy się oszacować, ile procent dorosłych osób spełnia się w zawodzie wymarzonym w dzieciństwie?
Naukowcy przeanalizowali dane z British Household Panel Survey (2014)  i okazało się, że tylko sześć osób na sto (6%) pracuje w zawodzie wybranym w dzieciństwie. Smutne to trochę. 

piątek

8 dzień lutego


Nie raz podczas picia mojej porannej kawy myślałam o tym, jak oswoić mojego największego wroga, smoka, potwora. Diabła, z którym nie mogę sobie poradzić od lat. Przez długi czas nie miałam pojęcia o jego istnieniu. No ale od czego są mądre książki? Poznałam go (tego Potwora) twarzą w twarz i teraz muszę go oswoić.
Jak ma na imię ten Potwór? PROKRASTYNACJA.
Czy teraz stało się jasne dlaczego post opublikowałam z opóźnieniem?
Nie ukrywam, ta tendencja towarzyszy mi odkąd pamiętam. Przypominam sobie moją mamę, która przychodząc z zebrania w szkole żaliła się, że pani mówiła: „Brygidka zdolna, ale leniwa”. Ale ja leniwa nie byłam. Ja zwyczajnie odkładałam rzeczy do zrobienia na później, czasami więc zdarzało się, że nie zdążyłam ich zrobić na czas. Czy odkładałam je na później dlatego, że nie chciałam ich robić w ogóle? Nie. Z reguły chciałam je zrobić doskonale, perfekcyjnie, bezbłędnie, a do tego trzeba było się odpowiednio przygotować. Ostrzyłam więc kredki, przygotowywałam więc odpowiednie zakładki w książkach, układałam w stosiki potrzebne materiały, dobierałam odpowiednie kolory...
Zdarzało się oczywiście i tak, że zwyczajnie czegoś nie zrobiłam tylko dlatego, że byłam pewna, że mam jeszcze dużo czasu, żeby to czy tamto. 
Kiedy byłam jeszcze w podstawówce, dopadła Polskę „zima stulecia” („zima stulecia” zdarza się tak naprawdę kilka razy w czasie stu lat). Zaczynały się ferie zimowe – jedyne zadanie domowe, którym zostaliśmy obarczeni: nauczyć się wiersza na pamięć, całe cztery zwrotki. „Pikuś, bułka z masłem i mam całe dwa tygodnie na to!” Tyle tylko, że spadło dużo śniegu i zabawy było po pachy, i mi się zapomniało... przypomniało mi się dzień przed zakończeniem ferii. Na szczęście – zima stulecia, kaloryfery zimne – szkołę zamknęli – ja miałam dodatkowy tydzień (czy nawet dwa). Wiem, że idąc do szkoły wiersz znałam doskonale, bo nauczyłam się go szybko, jeszcze zanim dowiedziałam się, że ferie zostaną przedłużone. Czy nauczyłam się czegoś wtedy? Nie. Nie wyciągnęłam z tego żadnej lekcji. Diabeł, co się nazywa prokrastynacja, towarzyszy mi do tej pory.
Na szczęście mój Potwór nie towarzyszy mi w każdej dziedzinie życia. Są takie sytuacje, gdzie działam „mówisz, masz”. Kiedy spodziewałam się dziecka, torbę spakowałam dwa miesiące przed terminem. Jeśli mam spotkanie w szkole, rezerwuję sobie w pracy wolne od razu. Ale jeśli muszę wypisać jakiś wniosek – na miłość jedyną – wszystkie plamki najmniejsze w domu widzę i to najlepszy czas, żeby wybielić, wyprać, wykrochmalić i wyprasować każdą kuchenną szmatkę! Czy to lenistwo? Czy leniwe osoby wybielają, piorą, krochmalą i prasują każdą kuchenną szmatkę?
Prokrastynacja nie jest lenistwem, a ja się leniuchem czułam przez sporą część mojego życia – niestety.
Kiedy już w końcu zrozumiałam „kim” jest mój Potwór, postanowiłam go pokonać. Próżny trud. Żadne techniki mądrych trenerów, specjalistów, psychologów i innych takich nie dały rady. Żadne planery, priorytetowanie zadań – nic. Mało tego. Potworek rósł w siłę. Bo on już nie tylko odciągał mnie od tego co musiałam robić, ale na dodatek świadomość przegranej dołowała mnie, powodowała u mnie poczucie, że nie jestem silna tak jak bym chciała, że jestem do niczego.
I wówczas pojawił się Carl Gustaw Jung ze swoimi cieniami, a za nim przyszedł Jordan Peterson. Dzięki tym dwóm gościom pojęłam, gdzie leży błąd. Agresja wzbudza agresję. Nie mogę walczyć ze Smokiem – muszę go oswoić. Tak jak Osioł oswoił Smoczycę. Zaakceptować, pokochać i sprawić, żeby pracował ze mną dla mnie. Smok, jak się okazuje, nie był aż tak silny, jak mi się zdawało, ale praca w toku. 
Pewnie nie raz jeszcze wrócę do tematu, tym bardziej, że publiczne mówienie o wadach, jest swego rodzaju terapią, sposobem na oswojenie Smoka.


środa

6 dzień lutego


Kochać to także umieć się rozstać. Umieć pozwolić komuś odejść, nawet jeśli darzy się go wielkim uczuciem. Miłość jest zaprzeczeniem egoizmu, zaborczości, jest skierowaniem się ku drugiej osobie, jest pragnieniem przede wszystkim jej szczęścia, czasem wbrew własnemu.
Vincent van Gogh

Tak sobie popijając moją poranną kawę myślałam o tym, że to przecież Walentynki już tuż-tuż. Czas, żeby coś zaplanować, jakieś świeczki zapachowe zakupić, może nowa bielizna - koniecznie czerwona, poduchy w kształcie serc koniecznie... i nie wiem co by tam jeszcze wymyślać. A! I wino słodkie i czerwone, albo lepiej szampan. I koniecznie czekoladki (dla mnie PtasieMleczko® oczywiście).
Nie, to nie mój styl. Walentynek Brydzia nie obchodzi. Przynajmniej nie w ten sposób. Przeżyłam młodość bez „święta miłości”, starość też mogę! Jeżeli będę chciała świętować dzień świętego Walentego, to sobie pójdę do kościoła, bo tam miejsce świętych, a nie w sypialni!
Zresztą, rebelia przeciwko Walentynkom nie jest wcale taka trudna - im więcej marketingowcy naciskają, tym bardziej mnie odrzuca.
Tak sobie teraz skojarzyłam Walentynki ze świętem kobiet w PRLowskim wydaniu, kiedy pani dostawała goździka od swojego adoratora. Kieliszeczek lub dwa, goździk tu lub tam, wielkie słowa o roli kobiet, o ich prawach, które często w wielu domach kończyły się jeszcze przed północą.
Czyż walentynki nie są podobne? Kupa szmalu wydana, żeby okazać wielką miłość, która nie jest już taka wielka po północy... Żałosne i ja się na to nie piszę.
Poza tym uważam, że z tą miłością to jakieś nieporozumienie. Zdecydowanie słowo "miłość" jest nadużywane, ale chyba wynika to z niezrozumienia czym jest miłość. Wystarczy spojrzeć co mówi Wikipedia. Nie trzeba czytać grubych tomów, żeby się przekonać, że nasze wyobrażenie miłości jest nam zwyczajnie narzucone. Na przykład: kto wie, że randki "wynaleziono" pod koniec XIX wieku? "Miłość w wersji europejskiej jest zjawiskiem w świecie wyjątkowym i niespotykanym tam, gdzie nie ma telewizorów i rozwiniętego kapitalizmu".
Nie udało mi się znaleźć jednoznacznej definicji miłości. Zajmujący się zagadnieniem uczeni wyróżniają różne jej rodzaje. Mówi się o miłości do Boga, o miłości rodzicielskiej, o miłości erotycznej, o miłości własnej. Miłość platoniczna, romantyczna, dworska. A ja myślałam, że miłość to miłość i już.
Podobnie jest z teoriami – jest tego troszeczkę. Teoria Roberta Stenberga, teoria Johna Lee, teoria Zicka Rubina i jest tych teorii trochę więcej. Zastanawiałam się dlaczego naukowcy zajmują się teoretyzowaniem na temat tego uczucia. Jedyne co mi przychodzi do głowy jest to, że miłość jest ogromnie skomplikowanym zagadnieniem i żeby zrozumieć na czym polega, należy problem „rozłożyć na czynniki pierwsze”.
Problemu z „miłością” nie mają endokrynolodzy (no ci, którzy się zajmują hormonami). Pozwolę sobie na „kopiuj-wklej” z Wikipedii.
„Stan emocjonalny zakochania wiąże się z podwyższonym poziomem fenyloetyloaminy (PEA) i dopaminy, powstaniem nowych pętli neuronalnych oraz reakcjami fizjologicznymi na osobę, w której jesteśmy zakochani takimi jak pocenie się dłoni, przyśpieszone bicie serca (wynik działania noradrenaliny). Te same reakcje wywołuje strach i stres. W nieco ponad połowie przypadków poziomy hormonów wracają do normy w ciągu 3-8 lat (choć mogą również wcześniej) od momentu podwyższenia. W pozostałych przypadkach pojawia się nowy stan równowagi, za który odpowiada oksytocyna, wazopresyna i serotonina, a który można określić jako przywiązanie.
Ponadto:
- testosteron odpowiada u obydwu płci za pożądanie seksualne,
- dopamina odpowiada u obydwu płci za „uskrzydlenie”,
- oksytocyna u kobiet odpowiada za uczucia bliskości i przywiązania – jest ona wydzielana m.in. w trakcie orgazmu, przy porodzie, przy karmieniu piersią,
- wazopresyna odpowiada za bliskość i przywiązanie u mężczyzn.”

Znacznie prościej i na temat. Żadnych motylków w dołkach, żadnych gwiazdek wokół głowy, żadnego brokatu, dzwoneczków i takich tam. Czysta chemia.
Miłość jest faktem i towarzyszy nam przez całe życie – nie jestem w stanie zaprzeczyć. Ja sama jestem jej „ofiarą”. Bez względu na to, która teoria czy która z definicji jest mniej lub bardziej poprawna, to mogę szczerze powiedzieć: „wiem co to miłość”. Nie mówię jednak o tej miłości w czerwonych koronkach i obsypanej brokatem, ale o tej miłości prawdziwej, codziennej; o takiej głośno chrapiącej, o takiej zostawiającej skarpetki przy łóżku, o takiej czasem mocno zakatarzonej, o takiej, która często ma zupełnie inne zdanie niż ja. O tej miłości, która narysuje mi serducho na poszarpanej kartce, o tej, która obudzi mnie w nocy, żebym sprawdziła czy nie ma potwora w szafie. Mówię o Takiej Codziennej Prawdziwej Miłości.


sobota

2 dzień lutego


Dziś jest dzień szczególny i dlatego będzie mało pisania o tym, co wykminiłam popijając kawę. Dlaczego ten dzień jest szczególny? Dziś obchodzą imieniny Brygidy!
W kulturze chrześcijańskiej mamy świętych. Wśród nich są dwie Brygidy. Jedna to Brygida ze Szwecji, druga – z Irlandii. O tej szwedzkiej wiem niewiele. O tej z Irlandii trochę więcej.
W Irlandii przedchrześcijańskiej, jak chyba wszystkim wiadomo, królowały przede wszystkim wierzenia celtyckie. I tu pojawia się „moje” imię – Brygida. Jeszcze zanim święty Patryk wyganiał żmije, Brygida już tu była.
Brighid (jedna z wielu wariacji imienia Brygida) jest córką boga Dagda. Jest ona jedną z najbardziej popularnych bóstw celtyckiego świata. To opiekunka uzdrawiaczy, poetów, kowali. Bogini ognia i serca, urodzin, inspiracji. Patronka sztuki wojennej, zwanej Briga. Jej imię można przetłumaczyć: Exalted One – „dostojna”, „wywyższona”. Pojawia się w mitach i legendach jako: Brigantia, Brid, Bride, Briginda, Brigdu, Brigit. Sporo z tych imion nadaje się dziewczynkom do tej pory. Mówi się, że Brighid pochyla się nad każdą kołyską.
W trakcie wprowadzania się chrześcijaństwa, celtycką Brighid zastąpiła święta Brygida z Kildare. Jest sporo osób, które wierzą, iż tradycje związane z celtycką boginią były tak silne, że nie próbowano ich zabronić i wykorzenić. Łatwiej było je „zaadoptować”. Zresztą to nie jedyny przykład na to, jak cwani byli druidzi, którzy zamiast walczyć z „nową” religią, postarali się przemycić jak najwięcej ze „starej”.
Święta Brygida z Kildare (urodzona ok 450 roku) znana jest jako patronka pracy na roli, hodowli bydła, strażniczka chroniąca domy od ognia i nieszczęścia. Jej ojciec – według przekazów druid Dubthach – wywiózł ją z Irlandii na wyspę Iona (Isle of Iona), zwaną również Wyspą Druida (The Druid's Isle).
Przez wiele stuleci dziewiętnaście dziewic (pierwotnie kapłanek, a  później zakonnic) pielęgnowało Wieczny Płomień w Kildare. Te kobiety nazywane były Inghean Au Dagha. Kiedy przejmowały opiekę nad ogniem otrzymywały tytuł Breochwidh. Miejsce magicznego paleniska i wiecznego ognia zwano The Brudins.
Mary Condren, pani zajmująca się badaniem historii Irlandii, twierdzi, że "Brygida" to być może nie tyle imię, co tytuł, które otrzymywała ta najważniejsza z dziewiętnastu.
Kapliczka św.Brygidy w Kildare była aktywna jeszcze w XVIII wieku. Została zamknięta przez Henryka VIII.
Ogień zapłonął ponownie 2 lutego 1996 roku.
Brygidzie poświęcano również studnie. Woda z takich przystrojonych kwiatami i świecami studni miała moc uzdrawiającą. Niektóre z nich istnieją do dzisiaj.
Najbardziej znanym atrybutem związanym z irlandzką Brygidą, jest krzyż świętej Brygidy. Badacze przedchrześcijańskich wierzeń Europy twierdzą, że jest on symbolem słońca – słońca, które wraca do życia po zimie.
W Irlandii krzyże św.Brygidy można kupić wszędzie i przez cały rok, ale te „prawdziwe”, z wikliny, przygotowywane są na okazję święta, które nazywa się Imbolc i przypada właśnie na początek lutego. Ciekawe, że święto pogańskiej bogini ognia przypada w tym samym okresie, gdy w kościele katolickim święci się świece - Matki Boskiej Gromnicznej.
Słyszałam również o zwyczaju zostawiania kawałka zielonego płótna na progu w wieczór poprzedzający święto Brygidy, która błogosławi je w czasie spaceru po wyspie. Woda, w której później moczy się tkaninę, posiada uzdrowicielską moc. Istnieje również tradycja zostawiania bochenka chleba, dzbana mleka i świecy dla Brygidy.
Tak czy inaczej: początek lutego to w Irlandii początek wiosny. Co prawda nadal pada zimny deszcz (latem deszcz jest cieplejszy i stąd wiadomo, że jest lato), ale moi irlandzcy znajomi cieszą się, że w końcu jest wiosna - dodatkowy powód, żeby wypić pintę w pubie. Podczas, gdy w Polsce wywracane są kożuchy na lewą stronę, żeby przypomnieć niedźwiedziom, żeby przewróciły się na drugi bok – bo sen się jeszcze nie skończył, w Irlandii Brygida „święci” zielone serwetki i przypomina, że czas się rozejrzeć za ładnymi kwiatami do ogrodu.


Ach i najważniejsze! Zapomniałam dodać, że zupełnie przypadkiem kilkanaście lat temu, właśnie 2 lutego, wyruszyłam z Polski, żeby pokochać Irlandię.