sobota

30 dzień marca


Tak sobie myślałam (popijając moją kawę oczywiście), że już czas na kilka zmian.
Zmiany oczywiście będą dotyczyć bloga, dlatego czuję się zobowiązana do tego, aby o tym wszystkich powiadomić (wszystkich zainteresowanych, oczywiście).

Znalazłam w necie wypowiedź Marka Hłasko: „Czasami nie chodzi o to, aby się zmieniło na lepsze. Najczęściej chodzi o to, aby zmieniło się cokolwiek”. Jednak takie podejście do zmiany mnie nie dotyczy, nie tym razem. Nie czuję się wypalona, nie czuję się znudzona. Wręcz przeciwnie. Chciałabym pisać więcej, częściej i jeszcze więcej, i jeszcze częściej. Uwielbiam pisać. Po kilku miesiącach publikowania na blogu czuję dyskomfort, jeśli post nie jest gotowy do publikacji co drugi dzień.
Ale pojawił się problem. Niestety.
Nie chodzi o to, że nie mam o czym pisać. Kawę piję codziennie, kilka nawet tych kaw. Przynajmniej jedną wypijam w ciszy i spokoju – wtedy przychodzą pomysły „o czym napisać”.
Nie chodzi o to, że mi się znudziło. Uwielbiam „moją terapię”. W końcu mam okazję się wygadać, powiedzieć co mi „chodzi po głowie”.
Ale problem jest. Niestety.
Oprócz bloga jest też życie codzienne; nie samym blogiem człowiek żyje. Łatwo było wszystko ogarniać, kiedy z chorą piętą siedziałam w domu. Pięta już dawno wyleczona, blog nadal daje mi dużo radochy, ale zabiera sporo czasu. A tu się ciepło zaczyna robić i wieczory coraz później się zaczynają. Dodatkowo na prawdę chciałabym zbadać temat tego nieszczęsnego szczęścia. I chciałabym kilka książek przeczytać. No i jeszcze do pracy nadal muszę chodzić, bo rachunki trzeba zapłacić. Szczególnie ten za internet, bo bez tego to bloga i tak nie będzie. I Bąbel jeszcze mały na tyle, że wypada mu poświęcić trochę czasu.
Chociażby nie wiem jakich metod używać, żeby sobie wszystko zaplanować i zorganizować, to na razie jest jak jest i czasu mi brakuje. Post co drugi dzień to dla mnie za dużo. Może kiedyś, gdy znów mnie pięta rozboli, wygram na loterii i z pracy zrezygnuję. Albo jak przejdę na emeryturę.
I pijąc moją kawę pomyślałam, że zwolnienie tempa nie zaszkodzi, że raz w tygodniu wystarczy.
Czy zmiana wyjdzie „na lepsze”?
A może dodatkowo raz w tygodniu kminić przy kawie na żywo – na Facebook albo YouTube? Tak, nad „lajfami” też się zastanawiałam, bo nie dość, że to modne ostatnio, to na dodatek kontakt prawie bezpośredni. A może podkast jakiś? W radio może się trochę pobawię?
Póki co postanowiłam: raz w tygodniu wpis na blogu. Jeśli mi odwagi wystarczy – jeszcze się zastanawiam – raz w tygodniu „kawka z Brydzią na żywo”.

Przy okazji – jeśli jeszcze nie lubisz fejsbukowej „Brydzia kmini”, to zapraszam na FANPAGE.


czwartek

28 dzień marca


Tak sobie myślałam (popijając moją kawę oczywiście), że to już koniec marca, czyli koniec eksperymentu, który sobie wymyśliłam na początku miesiąca. Wobec tego, to chyba jakiś raport należy napisać, sprawozdanie, czy coś...
Przypominam, że chodzi o planowanie i post, w którym deklaruję mój eksperyment można nadal przeczytać (wystarczy kliknąć w KLIK). 
Na początku postanowiłam, że będę sobie planować w moim telefonie. Nie da się ukryć, że smartfon to nieodłączna część mnie - to przecież "tu" powstają posty na bloga, "tu" powstają grafiki, "tu" znajduję złote myśli, które później pokazuję na Facebook i Instagram, korzystając z telefonu ma się rozumieć..
No i tak szukałam, no i tak szperałam, znalazłam kilka aplikacji, o których mówili „to pomoże ci się zorganizować”. Na nieszczęście słowa, że „nie wierz we wszystko co w internecie przeczytasz” w tym wypadku okazały się prawdziwe (mimo, że właśnie w internecie je znalazłam). Być może komuś odpowiada taki „telefonowy planer”, dla mnie to jednak nie zdaje egzaminu. Więcej w tych planerach ustawiania, kombinowania, niż konkretnego planowania. Jakieś setupy, ustawienia, loginy, logouty, passwordy, hasła i inne takie wymyślne wymysły. Masakra.
Tak naprawdę jest bardzo ciężko planu dokładnie się trzymać, bo na rożne sytuacje jesteśmy wystawiani codziennie, nie wszystko jesteśmy w stanie kontrolować i dlatego myślę, ze planer MUSI być elastyczny. Tej cechy planer w telefonie nie ma. To daje tylko plan na papierze – i to tylko zdaje egzamin u mnie.
Oczywiście mówię tu o planowaniu dnia prywatnie, planowanie życia codziennego, praca to zupełnie „innsza inszość”, jeżeli o pracę chodzi – inne prawa działają.
W ciągu ostatniego miesiąca wypracowałam sobie pewien system planowania, taki mój prywatny, który działa dla mnie, mój sposób; własny, prywatny, personalny, osobisty.
Przede wszystkim planowanie „godzinowe” jest do dupy, poważnie. To tak nie działa. Jeśli planujesz, że zrobisz coś w kuchni w ciągu godziny i jeśli masz nawet kilka chwil w zapasie i – nikomu nie życzę – rozlejesz olej na podłogę... Ile czasu zajmuje doprowadzenie podłogi do stanu używalności? Ile czasu „zabierzesz” z następnego zadania? O ile każde następne zadanie będzie spóźnione?
Żeby takich sytuacji uniknąć dzielę dzień na „bloki” – czas na pracę, czas dla Bąbla, czas dla siebie, czas na dom. Każdy z bloków ma swoją nazwę i w każdym zawarte są małe zadania – na przykład planuję spędzić czas z Bąblem, być tylko z nim i tylko dla niego. Zapisuję sobie, co mogę w tym czasie z nim zrobić – jeśli wcześniej rozlał mi się ten cholerny olej, to zwyczajnie rezygnuję z rzeczy najmniej interesujących w następnym „bloku” – nie oglądam z Bąblem kreskówki (nie cierpię tych durnych filmików!), zamiast tego mogę zaangażować Bąbla do sprzątania.
Te bloki to nie „tyle i tyle godzin”, raczej „tyle i tyle do zrobienia”. Każdy blok ma swoje ważności. Tu korzystam z pomysłu mojej ulubionej Kamili Rowińskiej.
Radzi ona, żeby ustalić sobie 3MIT i z tych trzech – ChSS.
Wyjaśniam skróty: 3MIT to 3 most important tasks (trzy najważniejsze zadania). Zapisuję sobie, co muszę lub chciałabym zrobić i wybieram trzy najważniejsze rzeczy. Z tych 3MIT wybieram jedno zadanie, które Kamila nazwała ChSS – choćby skały srały to zadanie MUSI być zrobione.
I działa, działa doskonale!
Z moich poszukiwań planerów na telefon zostawiłam jednak dwa, które pomagają mi w pracy nad blogiem. Organizują one nie tyle czas, co umysł – to są aplikacje, które pozwalają skoncentrować się na tym, co należy zrobić, żeby uzyskać jakiś efekt. Wybieram cel, dzielę na mniejsze zadania, te na jeszcze mniejsze i wszystko mam zapisane w telefonie, który dodatkowo mi przypomina o tym, co krok po kroku należy zrobić. Wystarczy, że spojrzę i wiem, że muszę przeczytać taki a taki artykuł, żeby dowiedzieć się czegoś, na przykład, o epigenetyce. Jako, że blog to tylko część „mojego planu” te dwie aplikacje, które mam w telefonie, pozwalają ogarnąć ten „duży cel”, który do tej pory był tylko w głowie. A wiadomo nie od dziś, jak to z tymi marzeniami pozostawianymi w głowie jest. Żeby marzenia realizować nie można zostawiać ich między neuronkami, muszą one przybrać troszkę realniejszy kształt.
I działa, działa doskonale!


wtorek

26 dzień marca


Tak sobie myślałam (popijając moją kawę oczywiście) o różnych rzeczach. Myślałam o tym co bym chciała robić, czego bym nie chciała robić, gdzie bym chciała być, gdzie bym nie chciała być. I stwierdziłam, że łatwiej mi jest myśleć o tym, czego nie chcę.
Specjaliści od psychologii pozytywnej, różni trenerzy mentalni i inni jak-ich-zwał-tak-zwał specjaliści mówią, że należy koncentrować się na tym, czego pragniemy. Czyli skoro mi się nie podoba mój samochód to zamiast myśleć: „nie chcę już jeździć tym starym samochodem”, należy mówić: „chcę jeździć 'takim-a-takim' nowiusieńkim samochodem”, wyobrażając sobie jednocześnie wszystkie jego aspekty - jego zapach, teksturę, to jak klika kierunkowskaz i światełka w radio - dosłownie wszystko. To nie musi być trudne (takie wyobrażenie sobie) jeśli chodzi o samochód. Żeby było łatwiej, to można na jakąś jazdę próbną się umówić i później przypominać sobie wszystko i wyobrażać siebie w drodze po zakupy... A co jeśli chodzi o nowe miejsca? Jak pachnie w chacie na Bora-Bora? Jak piecze w policzki mróz na biegunie? Jak gryzą komary na Syberii?
Chyba nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie „jak to być powinno”, chociaż...
Nie wiem jak Wy, ale mimo, że nigdy nie doświadczyłam trzęsienia ziemi, jestem w stanie sobie to wyobrazić, podobnie z tornado.
Nie raz miewałam sny o powodziach, tornado, trzęsieniu ziemi. Ale nie śniłam o wakacjach na Bora Bora, czy plaży Copacabana (nie pamiętam bynajmniej). Być może tego typu „wspomnienia” mają jakiś związek z tzw. pamięcią genetyczną, tyle dlaczego moje geny przywołują wyłącznie te nieprzyjemne zdarzenia?
Z genami to jak z fizyką kwantową: temat nadal kryje wiele tajemnic. Wiadomo już, że geny to nie tylko informacja o płci, kolorze oczu... Mówi się, że jest sporo ukrytych genów, nieaktywnych. Mówi się, że te nieaktywne uruchamiane są w pewnych okolicznościach. Mówi się również o tym, że geny zachowują wspomnienia kilku pokoleń wstecz. Tym, ale nie tylko tym, zajmuje się epigenetyka
Te całe geny to w ogóle ciekawy temat. Całkiem niedawno, na podstawie kilku niezależnych badań, ustalono, ze pestycydy mają niezbyt pozytywny wpływ na DNA (link: bit.ly/2HSHTJX). Jeszcze inne badania wskazują na to, że nawet otyłość może mieć wpływ na nasze geny (link: bit.ly/2Yq7pMy).
O geny trzeba dbać – odżywiać się zdrowo, oddychać świeżym powietrzem, i takie tam. Ale łatwiej powiedzieć niż zrobić – dziewięć godzin w sklepie z klimatyzacją zamiast „powietrza”, wszędobylskie pestycydy, chemikalia, parabeny, antybiotyki i inne takie. Czy niedzielny spacer w lesie i dwa tygodnie wakacji nad morzem to dość, żeby o te geny zadbać?
Tak czy inaczej, to wszystko jest niesamowicie fascynujące: jest jeszcze tyle odkrycia; nie tylko daleko w kosmosie, nie tylko w głębinach oceanu, ale nawet w zakamarkach naszych ciał. „Niekończąca się opowieść”.


niedziela

24 dzień marca


"O nic nie błagaj, bo próżne marzenia,
By człowiek uszedł swego przeznaczenia."
"Zmarłych czcić – czcigodny czyn,
Ale godny kaźni błąd –
Łamać prawo, walić rząd.
Tyś zginęła z własnych win."
Sofokles

Tak sobie myślałam (popijając moją kawę oczywiście) jakie to życie jest niesprawiedliwe, że nie wszyscy mają równe szanse, że nie każdy może robić co chce i nie każdy może odnosić sukcesy. Poważnie. Tak myślę.
Jednym spełnianie marzeń przychodzi z łatwością, inni muszą ciężko pracować, żeby coś tam osiągnąć – muszą sobie ten sukces pazurami wydrapać.
No pomyślmy praktycznie. Na przykład: dwie osoby, które mają dobry głos, potrafią śpiewać, ale pochodzą z rożnych rodzin. Obie osoby chcą nagrać pierwszą płytę. Zastanówcie się: komu będzie łatwiej? Kto ma większe szanse „przebicia”: dziecko sławnego kompozytora i piosenkarki czy dziecko ślusarza i kucharki?
Nie ma równości. Nie wszyscy mają równe szanse.
Każdy ma szansę na osiągnięcie sukcesu, tak to prawda. Ale jednym osiąganie sukcesu idzie łatwiej, bo są w takiej a takiej rodzinie wychowywani, mają takich czy innych znajomych, bo mają nazwisko, koneksje, czy Bóg wie co tam jeszcze. I są tacy, co na sukces muszą sobie naprawdę ciężko zapracować, poświęcić czas, poświęcić energię, wydrapać paznokciami ten sukces sobie muszą... Czasem nawet to nie wystarcza.
Nie twierdzę, że wszyscy sławi, bogaci, nagrodzeni (ogólnie te osoby na szczycie) nie zapracowali sobie na sukces, ale przyznacie mi chyba rację, że sporo osób dostało się tam, nie dlatego, że się tam dobijali, ale dlatego, że drzwi mieli otwarte i zaproszenia w rękach.
I jak sobie tak rozmyślałam o tej sprawiedliwości, przypomniała mi się pewna sztuka z czasów antycznych – „Antygona”. Pamiętacie ze szkoły? Jeśli nie to można przeczytać streszczenie.
Dla mnie dramat Sofoklesa jest przykładem kompletnej i totalnej niesprawiedliwości. Do tej pory nie mam pojęcia dlaczego autor tak bardzo skrzywdził Kreona. Jestem w stanie wytłumaczyć sobie, dlaczego w szkole starano mi się wmówić, że Kreon był złym władcą, ale nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego Sofokles wybił całą rodzinę króla. Przecież ten facet (Kreon) starał się być sprawiedliwy – ustalił przepis (miał do tego prawo, bo był królem) i chciał, żeby rozporządzenie było przestrzegane przez wszystkich. Czy gdyby prawo złamane zostało przez jakiegoś wieśniaka, to też by była sztuka o tym?
Życie nie jest sprawiedliwe.
Życie okazało się niesprawiedliwe dla Kreona – chciał być dobrym władcą, prawym i uczciwym, okoliczności zabrały mu wszystko, co jest w życiu najważniejsze – ukochane osoby. Na dodatek, przez dziesięciolecia, w polskich szkołach (bo nie wiem czego uczą o Kreonie w innych krajach) przedstawiano go jako despotycznego dyktatora. Przecież nie może być tak, że z racji zajmowanego stanowiska, statusu majątkowego, urodzenia czy czego tam jeszcze, prawo stosuje łagodniejszy wymiar kary – przestępstwo jest przestępstwem i jeśli popełnia je człowiek zdrowy umysłowo, świadomy obowiązków jakie niesie ze sobą bycie obywatelem, to "choćby skały srały", kara, adekwatna do popełnionego przestępstwa, powinna być taka sama dla wszystkich; i dla wieśniaka, i dla księżniczki.


piątek

22 dzień marca


Tak sobie myślałam (popijając moją kawę oczywiście), że zbyt często ludzie utrudniają sobie życie.
Pracuję w dużym sklepie i nie raz zdarza mi się obserwować klientów, którzy zagubieni szukają czegoś (na czym im bardzo zależy) i mimo, że stoję dość blisko, i mimo, że widać mojego firmowego t-shirta z daleka, to nie podejdzie jeden z drugim i nie zapyta. Przerzucają wtedy co się da, nie znajdują, zostawiają bałagan i odchodzą nie zadowoleni. I pewnie jeszcze "na mieście" rozpowiadają jaki to w Tym sklepie bałagan, jakie słabe zaopatrzenie i w ogóle... A wystarczyło się zapytać...
Ale tak jest nie tylko w Tym sklepie, tak jest wszędzie.
Brak komunikacji prowadzi do nieporozumień. Bardzo często wyobrażamy sobie sytuacje, które dopiero nastąpią. Wyobrażamy sobie skutki, jakie przyniesie takie czy inne zachowanie. Wyobrażamy sobie nawet myśli, które przychodzą do głowy innym, ich powody takiego czy innego zachowania. O ile dobrze pamiętam, to Kamila Rowińska jest osobą, która doskonale to określiła – „kręcimy filmy”. Kręcimy je na każdy temat, w każdej sytuacji, kręcimy je na swój temat, kręcimy je o innych.
A wystarczyłoby pogadać...
Pewnego razu przydarzyła mi się niemiła sytuacja. Nie byłam grzeczna, nabroiłam. Przeprosiłam, wyjaśniłam, poniosłam jakieś tam konsekwencje (nie były strasznie uciążliwe - chyba dzięki temu, że nie wymyślałam niczego, ale się grzecznie przyznałam do błędu). Ale to co opowiadano później o zaistniałej sytuacji! O-rzeszku-ty-mój! Jakie „filmy nakręcono”, jakie scenariusze – opera mydlana to pikuś przy tych opowieściach. Dla mnie jednak dziwne było to, że tylko jedna osoba podeszła do mnie i się zapytała o co chodziło i jak się sprawa zakończyła. Tylko jedna...
W moim przypadku jednak chodziło tylko i wyłącznie o sensację. Potrzebujemy od czasu do czasu trochę ostrej przyprawy – więc, jak to w plotce, każdy coś tam dołożył – ten trochę pieprzu, ten trochę chilli – i wyszła z tego sensacyjna opowieść „o Brydzi co broi”. Nikt nie ucierpiał, więc nie ma tragedii. Gorzej, jeśli takie opowieści mogą kogoś skrzywdzić. Najgorzej chyba, jeśli takie krzywdzące opowieści tworzymy sobie sami o sobie.

„Ludzie nie robią niczego z Twojego powodu. Oni robią to ze swego powodu. Każdy człowiek żyje w swoim własnym śnie, we własnym umyśle. Inni są w zupełnie odmiennym świecie niż ten, w którym Ty żyjesz. Odnosząc wszystko do siebie, zakładamy, że oni wiedzą, co jest w naszym świecie, i tym samym próbujemy wciskać swój świat do ich świata.”

Powyższy cytat pochodzi z książki, która wpłynęła na mnie i na to jak postrzegam ludzi. Nie wstydzę się powiedzieć, że przez długi czas ja też „kręciłam filmy”. Dzięki tej małej książce zrozumiałam, że ani ja nie wiem, co innymi kieruje, jakie mają motywy, ani oni nie wiedzą co kieruje mną. Zrozumiałam również, że jedynym sposobem porozumienia jest konwersacja – werbalna komunikacja. Pytać, pytać i pytać. Ale i w drugą stronę – odpowiadać szczerze na pytania. Bez udawania, bez kłamstw, szczerze, zwięźle i na temat. Nie bawić się w jakieś słowne gierki, zgadywanki.
Książka o której mówię to 'Cztery umowy' ('The Four Agreements'), którą napisał Don Miguel Ruiz. W Wkipedii można przeczytać, że ta książka pomoże „uwolnić się od przekonań i porozumień, które zawarliśmy ze sobą i innymi, a które tworzą ograniczenia i nieszczęścia w naszym życiu”.
Strona 'Lubimy czytać' podobnie reklamuje książkę:

„'Cztery umowy' to wyjątkowy przewodnik po drodze do prawdziwej wolności i harmonii. Autor odkrywa źródło przekonań i zachowań, które nas ograniczają i odbierają prawdziwą radość życia i opierając się na mądrości starożytnych Tolteków, podaje skuteczne sposoby, które z dnia na dzień mogą odmienić życie każdego z nas. Niby oczywiste, a jednak często nieuświadomione zasady będące umowami, które powinniśmy zawrzeć sami z sobą, stanowią klucz do prawdziwego spokoju ducha i szczęścia.”

Jakie to zasady? Cztery proste zasady, znane światu od bardzo dawna (pan Ruiz deklaruje, że to wiedza znana już starożytnym Toltekom).
Po pierwsze – szanuj swoje słowo, nie kłam.
Po drugie – nie bierz niczego do siebie, każdy ma swój świat, „swoje kredki”.
Po trzecie – nie zakładaj niczego z góry, nie „kręć filmów”.
Czwarta umowa to „rób wszystko najlepiej jak potrafisz” - bądź sobą, bo „zamiast żyć własnym życiem, zamiast robić to co nas cieszy, robimy rzeczy, które zadowalają innych”.
Jest jeszcze piąta umowa („The Fifth Agreement”) – taki dodatek napisany przez syna Ruiz'a, która też dotyczy relacji między ludźmi: „bądź sceptyczny, naucz się słuchać”.
Ale o tym to innym razem, bo sprawa dotyczy sposobów w jaki się komunikujemy między sobą.



środa

20 dzień marca


Tak sobie myślałam (popijając moją kawę oczywiście) o tym, jak ludzie bardzo lgną do ludzi. Myślałam o tym, jak bardzo lubimy żyć w stadzie. Rzadko komu zdarza się zaakceptować samotność i sporo osób, szczególnie w młodym wieku, robi wszystko, żeby do jakiejś tam grupy należeć.
Ale nie wszyscy – oczywiście.
I tak pojawiają się dwa typy osobowości – ekstrawertycy i introwertycy. Nazwy te wprowadził i opisał Carl Gustaw Jung (tak podaje Wikipedia).
"W trakcie analizy osobowości okazuje się, że ekstrawertyk włącza się w świat odniesień za sprawą pozostawania w nieświadomości co do samego siebie jako podmiotu czy też ulegania złudzeniom co do samego siebie, jeśli natomiast chodzi o introwertyka, okazuje się, że urzeczywistniając swą osobowość w społeczności, zupełnie bezwiednie popełnia on najpoważniejsze błędy i dopuszcza się najbardziej absurdalnych niezręczności”
("Zasadnicze problemy psychoterapii" Carl Gustaw Jung, tł. Robert Reszke).
Z tego co rozumiem, to ekstrawertyk nie do końca ma świadomość samego siebie, introwertyk odwrotnie. Ekstrawertyk dostosowuje się do otoczenia, introwertyk stara się dostosować otoczenie do siebie.
"Ekstrawertyk kieruje swoje zabiegi adaptacyjne i reakcje na zewnątrz, sterują nim oczekiwania i potrzeby środowiska społecznego" ("Psychologia temperamentu" Jan Strelau). Introwertyk szuka środowiska, które pasuje do niego, otoczenie ocenia subiektywnie i wycofuje się, jeśli ono nie spełnia jego oczekiwań.
A co jeśli ktoś ma świadomość siebie i jednocześnie akceptuje wymagania środowiska i się do tych wymagań (mimo wszystko) dostosowuje?
Nad problemem myślano i główkowano, aż pod koniec XX wieku opracowano "piecioczynnikowy model osobowości".
Według "Wielkiej piątki" główne cechy osobowości to: neurotyczność, ekstrawersja, otwartość na doświadczenie, ugodowość, sumienność. Każda z tych cech ma "dwa bieguny":

- ekstrawersja: towarzyski, energiczny <=> samotnik, powściągliwy;
- otwartość na doświadczenia: pomysłowy, ciekawy <=> konserwatywny, ostrożny;
- sumienność: sprawny, zorganizowany <=> wygodny, nieostrożny;
- ugodowość: przyjazny, współczujący <=> wymagający, niezależny;
- neurotyczność: zaufany, pewny siebie <=> drażliwy, nerwowy.

Każda cecha ma swoją charakterystykę i według tego co ustalili twórcy "Wielkiej piątki", to ekstrawertyk jest osobą, która jest towarzyska, serdeczna, asertywna, aktywna, nastawiona pozytywnie, otwarta. I to jest dla mnie problem, bo ja nie wiem czy ja jestem introwertyk (zawsze myślałam, że tak jest), czy ekstrawertyk - bo mam sporo cech charakteryzujących ten typ osobowości.
Nigdy co prawda nie robiłam testów, może czas już jakiś zrobić, tak dla zabawy, tak z ciekawości. Co wyjdzie to wyjdzie. Być może ja w ogóle nie jestem ani introwertykiem, ani ekstrawertykiem, ale jestem ambiwertykiem? Ambiwertyk to osoba u której cechy ekstra- i introwertyka są zrównoważone.
Czy to ważne, żeby wiedzieć jakim typem osobowości jestem? Być może to nie jest "kwestia życia i śmierci", ale łatwiej mi się żyje, gdy wiem kim jestem. Jeśli idę na imprezę i po pół godzinie wychodzę, bo mam dość, to nie znaczy, że coś ze mną nie tak. Wówczas zamiast oceniać siebie pod kątem "oczekiwań społecznych", myślę sobie, że jestem introwertykiem, a introwertyk dobrze się bawi, jeśli się bawi tak jak lubi, a nie tak jak inni lubią. Samotny spacer, podróż w pojedynkę, przerwa na lunch spędzona gdzieś w kącie... Nie robię tego, bo się ludzi boję, bo ludzi nie lubię. Robię tak, bo lubię siebie tak samo jak innych.
A poza tym fajnie być introwertykiem, bo tacy to się nigdy nie nudzą – bawią się dobrze nawet jeśli wszyscy znajomi wyjechali.



poniedziałek

18 dzień marca


Tak sobie myślałam (popijając moją kawę oczywiście) i zastanawiałam się, czy ja kiedykolwiek dojrzeję mentalnie. Nie chodzi mi o to, że jak widzę pluszowe jednorożce, które na dodatek są różowe, to muszę je mieć za wszelką cenę. Chodzi mi o to, czy przyjdzie czas, kiedy będę widziała w lustrze siebie.
Rzadko słyszę, że wyglądam na swój wiek. Czy są to tylko grzecznościowe deklaracje, no nie wiem. Nikt mi przecież nie powie: "Nie wyglądasz na pięćdziesiąt, ale ja tak z grzeczności tylko mówię, bo wyglądasz staro tak naprawdę". Mało tego, nie czuję się również na swoje lata. Z drugiej strony, nie jestem w stanie określić dokładnie, czym powinna się charakteryzować pani w moim wieku. Nigdzie chyba nie jest to zapisane, a nawet jeśli, to każdy mi przyzna (mam nadzieję), że takie instrukcje „jak zachowywać się stosownie do wieku” wywołałyby raczej śmiech.
Pamiętam jednak z filmów, że taka kobieta jak ja (w sensie w moim wieku) to stateczna, ubrana w garsonkę, popijająca herbatkę w kawiarni osoba. A ja co? W podartych jeansach i w bluzie z kapturem, na placu zabaw, na zjeżdżalni z Bąblem...
Taka pięćdziesiątka z filmu w niedzielę najpierw do kościoła, a później w fartuszku po kuchni się krząta. A ja co? Męża do kuchni wysyłam, żebym na basen mogła iść.
Mówi się, że okres życia ludzi się wydłuża. Czy to znaczy, że osoby które taki czy inny wiek osiągnęły, nie mają obowiązku, by się adekwatnie do wieku zachowywać? Mam nadzieję, że nie mają.
Ja nie mam zamiaru się zmieniać i nie zamienię zjeżdżalni na herbatkę ziołową. Ale czasem zatrzymuję się przy lustrze i myślę: "Co to za stara baba? Ach, to ja!".
Nie ukrywam, że zmarszczki są, nie ukrywam, że siwe włosy są, nie ukrywam, że świadectwo urodzenia już żółte. Ale...

Naukowcy twierdzą, że okres życia się wydłuża. Wiadomo – lepsze warunki życia, świadomość znaczenia higieny, rozwój medycyny, techniki. Wiemy, jak ważna jest dieta, aktywność fizyczna, profilaktyka zdrowotna. Interesującą tabelkę można znaleźć na Wikipedii. Można w niej przeczytać, że w 1900 roku średnia życia wynosiła 46 lat, sto lat później – w 2000 roku średnia wzrosła do 67 lat. I wciąż rośnie! 
Trzeba pamiętać o tym, że są to dane statystyczne i przecież „nie znasz dnia ani godziny”...

Grzebiąc w internecie (żeby te statystyczne dane zdobyć) natrafiłam na ciekawy artykuł Piotra Chmielewskiego. Zaintrygował mnie tytuł: „Teoria sezonowego programowania długowieczności”. Sezonowe programowanie? Pozwolę sobie na 'kopiuj-wklej'. Przeczytajcie streszczenie artykułu, bo to ciekawe.

„Coraz więcej dowodów sugeruje, że pewne choroby przewlekłe w życiu dorosłym, jak również długowieczność, są powiązane ze specyficznymi wzorcami rozwoju oraz czynnikami żywieniowymi z wczesnych etapów życia. Starzenie się jest bardzo złożonym procesem, który manifestuje się poprzez zmiany molekularne, metaboliczne, komórkowe i fizyczne we wszystkich typach tkanek. Podobnie długość ludzkiego życia wydaje się procesem podlegającym wieloaspektowemu oddziaływaniu różnych czynników, który nie jest zaprogramowany. Na podstawie rozległych i szczegółowych badań dotyczących związków pomiędzy dietą, żywieniem, infekcjami w rozwoju prenatalnym, a różnorodnymi mechanizmami regulacji epigenetycznej ekspresji genów, sformułowano niedawno teorię sezonowego programowania długowieczności. Liczne badania pokazują, że pewne cechy zaprogramowane przez oddziaływania środowiskowe i żywieniowe podczas rozwoju płodowego mogą wpływać na stan zdrowia w życiu dorosłym, a także mogą być przekazywane następnym pokoleniom. Celem niniejszego artykułu jest przedstawienie wyników badań oraz teoretycznych wyjaśnień, które wskazują, że stan zdrowia w życiu dorosłym może zależeć od warunków z wczesnych etapów rozwoju (np. dieta, żywienie, a nawet temperatura otoczenia w momencie narodzin), zaś długowieczność może podlegać wpływom ze strony takich czynników oddziałujących we wczesnej ontogenezie na rozwijający się organizm.”
(Artykuł ukazał się w kwartalniku „Kosmos - problemy nauk biologicznych” tom65 nr3)

Wychodzi na to, że tak nie do końca tylko i wyłącznie od nas zależy długość życia.
Uwielbiam internet!

Wyjaśniło mi się, dlaczego czuję się, tak jak się czuję. W V wieku pewnie już by o mnie zapomniano (średnia życia wynosiła 25 lat!), w 1900 roku, uważana byłabym za starą babę (średnia 46), a w 2019 – no cóż, ubiorę się w podarte jeansy i pójdę z Bąblem na plac zabaw... bo statystycznie to ja jeszcze młoda jestem.


sobota

16 dzień marca


Tak sobie myślałam popijając moją kawę oczywiście, że pociągnę temat motywacji jeszcze trochę. Bo mi to naprawdę nie daje spokoju.
Do czego jest nam potrzeba motywacja? O tym już pisałam, ale przypomnę. Motywacja to coś, co sprawia że wytrwale dążymy do celu, który sobie obraliśmy. Niektóre cele wymagają czasu, żeby je zrealizować, niektóre wymagają dużo energii, pracy. Czasem nie widać efektów przez długi czas, czasem tych efektów zwyczajnie nie zauważamy. Wówczas potrzebna jest motywacja. Wiara, że trzeba, że warto brnąć dalej. Czasem potrzebna jest druga osoba, która nas zmotywuje, przypomni nam o co walczymy - bo spełnianie marzeń, realizacja celów to walka - głównie z samym sobą, ale to różnie bywa.
Sportowcy mają swoich trenerów, w korporacjach pracownicy mają liderów, ale pan Kowalski nie ma nikogo, a też chciałby odnieść sukces, tyle, że w życiu, prywatnie, nie jako sportowiec, czy jakiś tam CEO.
Sukces to nie tylko pieniądze przecież. Sukces to pierwszy wiersz, który córcia mówi na scenie, sukces to pierwszy zamek z LEGO zbudowany przez synka. Sukces to pierwszy spacer po chorobie. Sukces to wakacje w wymarzonym miejscu, zdobiona czapka na drutach, uszyta spódniczka... No można tak wyliczać i wyliczać.
I ten Kowalski (słyszalam, że statystyczny Kowalski ma teraz na imię "Typowy Janusz"), chce sobie coś tam osiągnąć. Przeczytał, że trzeba cel wyznaczyć , najlepiej SMART i działać. Wyznaczył, działanie podjął, a tu nic. Jeszcze na dodatek życie lekkie nie jest, bo nie wszystko jest w stanie kontrolować ten nasz nieszczęsny Typowy Janusz. I niestety, nie ma trenera, lidera, przewodnika. Idealna jest sytuacja, kiedy partnerzy się wspierają, ale hmm, nie często się to zdarza. Szczególnie u Typowych.
No i co ? Janusz Typowy rezygnuje, bo nie widzi efektów. Na dodatek żonka ciągle powtarza, że "strata czasu" i kolega to samo mówi. "Może rzeczywiście się do tego nie nadaję" - zaczyna się pan Typowy zastanawiać. Siada przed telewizorem, życie jakie było takie jest...
Czy jest na to jakaś rada?
Pan Janusz zobaczył w telewizji, a może w internecie reklamę. Ktoś daje receptę na szczęście, ktoś chce się receptą na sukces podzielić - Janusz sprawdza i ZONK. Żeby wiedzę uzyskać trzeba zapłacić i to taaakie pieniądze, że żaden Janusz Typowy na oczy nie widział.

I to jest to co mnie boli.

Wiele osób o coachingu nie słyszało, wiele osób ma o coachingu złe wyobrażenie, wiele osób nie stać na to, żeby za choćby najtańsze szkolenie zapłacić. Prawdą jest, że wielu trenerów publikuje dziesiątki materiałów za darmo. Jednak jeśli ktoś jest w dołku, jeśli życie wydaje się do niczego... Czy taki ktoś znajdzie siłę na to, żeby wykonać nawet najprostsze ćwiczenie? A co dopiero o systematycznym wprowadzaniu "zdrowych nawyków"?
Zdarzają się wyjątki, a jakże. Ale z reguły cały ten coaching nie trafia do osób, które tego najbardziej potrzebują - przynajmniej ja jeszcze nie słyszałam o takim przypadku.

Zastanawiam się, kiedy wprowadzone zostaną lekcje "coaching'owe" do szkół. Można by pokazać dzieciakom najprostsze ćwiczenia, przekonać ich, że warto się czasem zatrzymać i pomyśleć, nawiązać wewnętrzny dialog. Nauczyć stawiać odpowiednie pytania i nauczyć wyciągać wnioski z odpowiedzi.
Bo coaching tak naprawdę to umiejętność stawiania pytań. Pytań, które pozwalają odkryć siebie na tyle, że nie trzeba już żadnych "motywatorów" i znacznie łatwiej spełniać swoje marzenia.


czwartek

14 dzień marca


Tak sobie myślałam (popijając moją kawę oczywiście) o motywacji.
Otóż cały ten internet działa tak, że jeśli czytam artykuły na jakiś temat, to podsuwane są inne, zgodne tematycznie. W związku z tym, mam wrażenie, że cały świat o niczym innym nie mówi, tylko o tym, jak się motywować, gdzie się motywować i po co się motywować.
No i to ostatnie pytanie 'po co się motywować' mnie nie opuszcza.
I MUSZĘ się z tym podzielić.
Pisałam już wcześniej o tego typu nakręcaniu się, ale tym razem przyszło mi do głowy: co sprawia, że ludzie chcą się motywować. Co motywuje do motywacji? Te wszystkie książki, te hasła, te szkolenia, te zloty... Czy nie łatwiej byłoby zostać w domu, w ciepłych bamboszach popijać kakao i oglądać na Netflix jakieś romansidło?
Skąd ludzie biorą siłę na to, żeby przejechać kilkadziesiąt kilometrów i wziąć udział w następnym szkoleniu? Skąd ludzie biorą siłę, żeby wstać przed świtem, po to, aby obejrzeć 'lajfa' prowadzonego przez ulubionego trenera?
Chcą się rozwijać, stawać się lepsi, rosnąć w siłę? I to mnie dręczy. Ta myśl, że większość osób w odpowiedzi na pytanie: dlaczego w tym motywacyjnym szaleństwie uczestniczą, powie: bo chcę być lepszym człowiekiem. A kto powiedział, że nie jesteś najlepszą wersją siebie, kto powiedział, że musisz coś poprawiać?
Naprawdę mam czasem mieszane uczucia. Sama lubię od czasu do czasu posłuchać tego i owego, i książkę przeczytać, i motywacyjnego klipa na Facebooku obejrzeć.
No sama nie wiem.
Nie twierdzę, że nie należy korzystać z motywacyjnych pomocy. Ale mam wrażenie, że sporo osób zapomina co to jest i po co ta cała motywacja. Przede wszystkim: ile osób ma pojęcie celu, który chce osiągnąć? A to jest podstawa, bo motywujemy się po to, żeby wytrwać w osiąganiu celu.
To jak w sporcie. Olimpijczyk przygotowuje się cztery (no więcej – ale między olimpiadami to cztery lata przerwy) długie lata. Trenuje, trenuje, trenuje – jego celem jest zloty medal. Cztery lata to dłuuugie czterdzieści osiem miesięcy, to prawie półtora tysiąca dni. Nie wierzę, że olimpijczyk nie traci zaangażowania – i wtedy wkracza 'motywator'... no i w codziennym życiu też tak powinno być.
Drogi 'motywatorze'! Przestań mi wmawiać, że muszę się rozwijać, przestań mi pieprzyć, że muszę stać się lepsza. Jestem kim jestem, jestem doskonałą wersją siebie. Twoim zadaniem jest powiedzieć mi, jak zdobyć medal, Twoim zadaniem jest pokazać mi sposoby, które zbliżą mnie do osiągnięcia celu, który sobie wyznaczyłam.
I tyle, i już!
Nie chcę być inna. Chcę być sobą. Oczywiście, że się zmieniam, ale niech to będzie proces naturalny, a nie wymuszony przez jakieś mody i trendy, pomysły kogoś, kto mnie nawet nie zna. Ja szukam sposobu na to, żeby zdobyć mój medal.
I tyle, i już.




wtorek

12 dzień marca


Tak sobie myślałam (popijając moją kawę oczywiście) o tym szczęściu nieszczęsnym. Sprawa okazuje się bardziej skomplikowana niż mi się na początku wydawało.
Pierwsze rozkminki na temat szczęścia poczynili starożytni Grecy - co do tego nie ma wątpliwości. Wszystko zapisano, odczytano, przetłumaczono. Co prawda do końca nie da się ustalić, co statystyczny mieszkaniec Starożytnej Grecji rozumiał pod nazwą 'szczęście', ale wiemy, w jaki sposób 'szczęście' wyobrażali sobie myśliciele ówczesnego okresu.
Ale czy to znaczy, że o szczęściu wcześniej nie myślano, że ludziom nie zależało na tym, żeby szczęśliwie przez życie przejść?
Jak na razie w internecie żadnych źródeł odnośnie interpretacji 'szczęścia' z czasów sprzed Grecji Starożytnej nie znalazłam, ale...
Historia człowieka - homo sapiens - sięga czasów bardzo odległych. Najstarsze ludzkie szczątki, które znaleziono w Maroku, datuje się na trzysta tysięcy lat. Cywilizacja była w powijakach. Ale przecież coś motywowało tych prehistorycznych ludzi do współdziałania. Na pewno starali się polepszyć sobie warunki życia, starali się, żeby ich życie wiodło się szczęśliwie.
Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku, w Australii, zaleziono szczątki, które sprzed czterdziestu tysięcy lat. Jak do tej pory miejsca te uznawane są za najstarsze na świecie miejsca pochówku rytualnego.
Czy rytuał pogrzebowy czterdzieści tysięcy lat temu był tylko formą pożegnania? Być może. Ale prawdopodobne jest również to, że poprzez rytuał ludzie starali się zabezpieczyć szczęście, czy to dla siebie, czy dla zmarłych.
Czy 'szczęście' tysiące lat temu inaczej wyglądało niż obecnie? Pełny brzuch, zdrowie, bezpieczne schronienie - czy nie o to się staramy każdego dnia?
Tylko dlaczego nadal ludzie szukają szczęścia? Czego brakuje?
Stare przysłowie mówi, że "apetyt rośnie w miarę jedzenia". Nam już nie wystarcza jaskinia i skóra niedźwiedzia. Nam do szczęścia trzeba trochę więcej.


niedziela

10 dzień marca


Tak sobie myślałam (popijając moją kawę oczywiście) i przypomniało mi się, że w ostatnim poście (klik-klik) wspomniałam o empatii. I wpadłam na pomysł, że mogłabym trochę rozszerzyć temat i opowiedzieć, dlaczego myślę, że "cierpię na empatię".
Przede wszystkim należy sobie wyjaśnić co to takiego empatia.
Otóż empatia to właściwość do współodczuwania emocji i uczuć – to tak najprościej.
"Empatia (gr. empátheia „cierpienie”) – zdolność odczuwania stanów psychicznych innych (empatia emocjonalna), umiejętność przyjęcia ich sposobu myślenia, spojrzenia z ich perspektywy na rzeczywistość (empatia poznawcza)." (z Wikipedii)
Jak to się ma w praktyce? Jeśli w moim otoczeniu jest dużo osób zdenerwowanych, ja się denerwuję. Jeśli obok mnie znajdują się osoby czymś podekscytowane - ja też czuję ekscytację. Nie muszę rozmawiać z tymi osobami, nie muszę ich znać. Odczuwam tylko ich emocje. Wierzcie mi lub nie, taka właściwość to nic przyjemnego. Jeśli wokół mnie jest dużo ludzi i każdemu z nich towarzyszą inne emocje, to jakie ja emocje odczuwam? Wszystkie. Te "wszystkie" emocje walczą ze sobą o pierwszeństwo, przechodzę w ze stanu euforii do smutku na pstryknięcie palcem.
Tyle, że to nie JA.
To nie ja się denerwuję, to nie ja się boję, to nie ja się cieszę, to nie ja się dobrze bawię – to wszystko nie moje emocje. Obecnie potrafię nad tym zapanować, ale nie zawsze tak było.
Przez długie lata wolałam być z dala od ludzi, intuicyjnie, o empatii nic nie widziałam. Najlepiej się czułam we własnym towarzystwie. Miałam znajomych, koleżanki, przyjaciółki, nawet na imprezy się chodziło – ale tak trzeba było, bo tak robili wszyscy, bo to było "normalne". Nie chciałam być nienormalna.
Uwielbiałam zostawać w domu zupełnie sama. Odkąd pamiętam lubiłam się bawić w komórce, w kąciku, przy piecu. Najlepiej było, jak jakaś zasłonka była - nikt mnie nie widział, nikogo ja nie widziałam. Podrosłam, przyszedł "trudny wiek", chciałam być jak inni... Ale to nie ja.
W końcu uznałam i przyznałam się sobie, że ludzie mi nie są potrzebni, że ludzi nie lubię – ale jak tu żyć, jeśli nie masz wystarczających środków, żeby na bezludną wyspę wyjechać.
I dobrze, że tych pieniędzy nie miałam i na bezludnej wyspie nie mieszkam. Czy byłoby mi tam dobrze? Nie wiem. Dla mnie się liczy fakt, że dowiedziałam się w końcu, gdzie leży problem i nauczyłam się kontrolować "niewłasne" emocje. Mało tego, uczę również Bąbla, bo zauważyłam, że w niektórych sytuacjach zachowywał się tak jak ja kiedyś.
O empatii przeczytałam to i owo. Dużo bzdur również. Nie mogę pojąć, dlaczego specjaliści od psychologii twierdzą, że empatia to zaleta, czytałam nawet, że empaci to z reguły charyzmatyczne osoby. Być może w niektórych przypadkach. W większości przypadków takie osoby pojęcia nie mają dlaczego odczuwają taką huśtawkę emocjonalną jak baba podczas menopauzy. Takie osoby z reguły myślą, że mają kuku, stronią od ludzi, popadają w uzależnienia - tylko po to, żeby przestać czuć emocje. O empatii niewiele się mówi – nie tylko w Polsce, często myli się empatię z sympatią, a to absolutnie i konkretnie co innego.
Nie wiem jeszcze w jaki sposób empata odbiera emocje innych – czy to ma związek z jakimiś metafizycznymi właściwościami, czy to ma związek z jakimiś uszkodzeniami w mózgu, czy to ma związek z tzw. inteligencją emocjonalną, dzięki której jesteśmy zdolni „czytać” ludzi na podstawie mowy ciała. Tego wszystkiego nie wiem. Wiem tylko tyle, że dar empatii nie jest dobrem – niestety.
Będąc w towarzystwie muszę się kontrolować cały czas, muszę cały czas uważać, czy mam powód do czucia tego co czuję – jeśli stracę kontrolę, wybucham ni z tego ni z owego złością, płaczem, śmiechem, nagle jestem dumna jak paw, albo przestraszona jak myszka. Dopóki kontroluję uczucia i emocje, dopóty jestem sobą.
Życie empaty jest ciężkie jeszcze z jednego powodu. Empata często działa jak wykrywacz kłamstw. Najgorsze jednak jest to, że nie krzyczy „ty kłamczuchu” tylko dlatego, żeby nie zrobić przykrości kłamczuchowi, a tym samym sobie. Bo smutek kłamczucha, albo jego złość (że kłamstwo ktoś odkrył) empata odczuje jak swoje. Zgadza się wobec tego na to, aby go oszukiwano. Nie ma mowy o asertywności. Zgoda na to, aby być oszukiwanym nie przynosi nic dobrego, wręcz przeciwnie - dostarcza cierpień, poczucia, że świat jest niesprawiedliwy, że życie jest nie fair. 
Co może pomóc? Samokontrola. Trzeba się nauczyć kontrolować swój nastrój, robić audyt na tyle często, żeby wychwycić moment zmiany i zastanowić się chwilę nad tym. Czy emocje są moje? Czy rzeczywiście mam powód, żeby się denerwować, wściekać, smucić? W większości przypadków takich powodów nie widzę, biorę głęboki oddech lub dwa i staram się myśleć o różowych słoniach.
Dlaczego mówię o negatywnych uczuciach? Bo te pozytywne nie są złe – ja tam lubię się śmiać bez szczególnego powodu – no ale ja już taka dziwna jestem.


piątek

8 dzień marca


''Jedyną rzeczą,
której musimy się lękać,
jest sam strach.''
Napoleon Hill

O co Hillowi chodziło, gdy pisał te słowa, o jakim lęku myślał, nie wiem, ale mogę powiedzieć, czego ja się boję. 
Dużych pająków, węży, samochodów, rozmów telefonicznych...
Nigdy się nie zastanawiałam nad tym, dlaczego tak bardzo nie lubię rozmawiać przez telefon. To nie jest tak, że się telefonu boję, ale tak bardzo nie lubię, że wolę rozmów telefonicznych unikać. Kiedy o tym myślę, jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi do głowy to, że przez telefon nie "czuję" rozmówcy. Nigdy nie robiłam żadnych badań, ale zdaje się, że jestem empatką.
Pisałam już o empatii?
Miało być o strachu.
No to się boimy. Oglądamy horrory, słuchamy wiadomości, czytamy newsy. I się boimy. Niby nic przyjemnego, a robimy wszystko - w każdym razie dużo - żeby wywołać uczucie strachu. Jesteśmy nawet skłonni zapłacić, żeby ten strach był bardziej realny. Z drugiej strony deklaracji "och, popływałabym osobie z rekinami, no tak sobie, bo lubię się bać" nikt nie wygłasza. No chyba, że pływanie w klatce. Taki „bezpieczny” strach.
No to jak jest; lubimy się bać czy nie?
Otóż wierzę, że nie tyle się bać lubimy, co MUSIMY. Pozorne niebezpieczeństwo i strach z tym związany, przygotowuje organizm do reagowania w odpowiedni sposób w czasie prawdziwego niebezpieczeństwa.
Gdy się boimy, organizm zaczyna produkcję hormonów, które pomagają nam szybciej biegać, wzmagają naszą siłę, poprawiają pracę serca, płuc. Nasz organizm sprawdza, ile tych hormonów musi wyprodukować, żeby zadziałało. Taki trening, bo gdy realne niebezpieczeństwo przychodzi, to nie ma czasu na eksperymenty.
Podobnie działają senne koszmary. Ich zadaniem jest "nauczenie" organizmu, ile trzeba tych hormonów wydzielić, żebyśmy byli w stanie odpowiednio zareagować, ile, żeby nam nie zaszkodziło (pewnie dlatego się budzimy w czasie koszmarów). Bo nadmiar szkodzi.
Hormony strachu (katecholaminy) organizm wydziela, gdy żyjemy w stresie, w napięciu - niby się nie boimy, ale... Dlatego ważne jest, żeby się nie denerwować byle bzdurą.
Ciekawe jest to – tu znalazłam – iż do wzrostu poziomu hormonów strachu (stresu, jeśli ktoś woli) dochodzi również podczas intensywnego treningu. Jeszcze bardziej ciekawe jest to, że im osoba bardziej wytrenowana, tym mniej tych hormonów się wydziela. Czy to dlatego, że organizm „uznaje”, że nie trzeba się przygotowywać na wypadek prawdziwego niebezpieczeństwa? „Serce jak dzwon, wszystko dobrze natlenione, mięśnie jak stal – poradzę sobie nawet z tygrysem szablozębnym”.
Na mój chłopski rozum – im lepiej wytrenowana będę, tym lepiej ze stresem sobie poradzę. Czyli zanim poproszę szefa o awans, muszę się wypocić na siłowni.


Na koniec mój ulubiony cytat o strachu. Często powtarzam w trudnych momentach pierwszą linijkę.

Nie wolno się bać, strach zabija duszę.
Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie.
Stawię mu czoło.
Niech przejdzie po mnie i przeze mnie.
A kiedy przejdzie, odwrócę oko swej jaźni na jego drogę.
Którędy przeszedł strach, tam nie ma nic.
Jestem tylko ja.
Frank Herbert „Diuna”

środa

6 dzień marca


Tak sobie myślałam (popijając moją kawę oczywiście) o motywacji.
Z motywacją jest jak z wodą w ogrodzie. Jeśli pielęgnujesz ogródek, wyrywasz chwasty, przesadzasz roślinki, usuwasz zbędne gałązki, czy nie wiadomo jeszcze co, to wszystko na nic, jeśli nie zadbasz o to, aby roślinki miały odpowiednią ilość wody. Żeby nie wyschły – podlewasz.
A co, jeśli podlewasz zbyt często, albo pada zbyt długo? Czy z motywacją też tak jest, czy można motywację przedawkować?
Są tacy, którzy twierdzą, że tak, że zbyt dużo motywacji może wypalić (jeśli pociągniemy porównanie z wodą - utopić) zapał. Jednak osobiście nigdy nie doświadczyłam "nadmiernej motywacji". Zawsze mi jej brakowało. Dobrze jest jednak o tym pamiętać i motywację dozować jak alkohol – ostrożnie (alkohol też jest na bazie wody, więc blisko pierwszego porównania).
W moich oczach sztuką nad sztuki jest umiejętność motywowania samego siebie, bez udziału innych osób. Bo nie jest trudno się wziąć w garść, jeśli wszyscy i wszystko wokół krzyczy „dasz radę”, „nie poddawaj się”, a co innego, gdy wszyscy, nawet szeptem mówią „to ci się nie opłaca”, „po co tracisz energię”, „nie nadajesz się”. Każdy z nas słyszał taki „doping”?
Niestety psychika - według mądrych ludzi - działa tak, że ulega sugestiom. Prędzej czy później, słysząc antymotywacyjne hasła człowiek zaczyna się zastanawiać, analizować, wyciągać wnioski... Szukając dziury w całym dochodzi do wniosku, że rzeczywiście nie warto.
Czy jest sposób na to, żeby nie ulegać manipulacji, uodpornić się na sugestie z zewnątrz?
Z perspektywy przeżytych lat mogę powiedzieć, że tak, ale nie jest łatwo. Przede wszystkim trzeba wiedzieć do czego chce się dojść, co jest celem. I tu pułapka – TE cele to z reguły nie są jakieś tam dobra materialne. Te wszystkie „większy dom”, „lepsza praca”, „wymarzony partner”, to środki do osiągnięcia tego CELU GŁÓWNEGO. To są moje obserwacje i odkąd zaczęłam się tego trzymać, jest mi znacznie łatwiej znaleźć siłę do wstawania rano, codziennie. Problem w tym jest niestety, że bombardowani od dziecka sugestiami innych, nie zdajemy sobie sprawy co DLA NAS jest najważniejsze.
Odkąd pamiętam, uczono mnie być cicho, nie wychylać się, nie chwalić się, nie mówić nic, jeśli mogłoby to sprawić komuś przykrość. Uczono mnie, że pieniądze nie mają wartości, że karierę robi się z egoistycznych powodów, że egoizm jest zły, że trzeba słuchać „autorytetów” i jeszcze tysiąc innych głupot, które sprowadziły mnie do poziomu szarej myszki chowającej się w kącie.
Wychodzenie z tego kąta nie jest łatwe. Ale im dalej nosek myszka wysuwa, tym bardziej przekonuje się, że ten świat nie jest taki zły i coraz odważniej z kąta wychodzi.
Zdarzają mi się takie dni, że nic mi się nie chce, nie mam siły na cokolwiek. Wystarczy wówczas, że się dobrze wyśpię i wracam do życia. Często ze zdwojoną siłą.
Jeśli konkretnie wiesz, do czego dążysz i nagle sił Ci zabraknie – wyśpij się. Śpij aż do bólu pleców, aż Ci się oczy posklejają, aż będziesz mieć dość. Jeżeli nadal nie będzie się chciało – no cóż – wtedy trzeba się zastanowić, czy to co robisz, rzeczywiście robisz dla siebie.



poniedziałek

4 dzień marca


Nasze pragnienia są przeczuciami zdolności, które w nas drzemią,
zapowiedziami tego, czego będziemy w stanie dokonać”.
Johann Wolfgang von Goethe

Tak sobie myślałam (popijając moją kawę oczywiście) o marzeniach. Nie znam osoby, która nie marzy. Czasami słucham o marzeniach wielkich, czasami o bardzo małych, ale nie spotkałam osoby, która nie marzy w ogóle.
Ja marzę. Marzeń mam wiele. Marzenia motywują mnie do działania. Zawsze tak było, ale nie zawsze zdawałam sobie z tego sprawę. Wiele z moich marzeń się spełniło, ale nie tak "samo-się”.  Prawdą jest, co mówi Jakub B. Bączek: „marzenia się nie spełniają, marzenia się spełnia”.
Pamiętam doskonale czas, kiedy chyba większość Polaków śniła o wyjeździe za granicę, żeby w innym kraju sobie życie układać. Ja też. Myślałam, marzyłam i nic nie robiłam, i nic się nie działo. Do czasu. Zrobiłam sobie plan, sprawy potoczyły się szybciej. W roku 2004 Irlandia otworzyła granice dla Polaków. W 2005, w lutym, wyjechałam. I jestem, i mieszkam, i pracuję.
Kiedy przyjechałam do nowego miasta i miałam czas na zwiedzanie, często odwiedzałam miejsce w którym obecnie pracuję. „Miłość od pierwszego wejrzenia”. Zabrało mi to trzy lata. Aż trzy lata, bo nie wiedziałam, że pierwszy krok (oraz każdy następny) należy do mnie. Nie wierzyłam, że może mi się udać, nie wierzyłam, że zasługuję. I udało się, ale tylko dlatego, że JA pozwoliłam na to, tylko dlatego, że JA podjęłam działanie, zrobiłam to, co zrobić należało.
Marzenia się spełniają tylko, jeśli pomagamy im się spełniać. Nie ma znaczenia jakie to marzenia; lepszy samochód, większy dom, nagroda Nobla, lot na Księżyc... trzeba podjąć działania. Zrobić sobie plan i działać.
W całym tym procesie czeka kilka pułapek. O tym też trzeba pamiętać.
Przede wszystkim trzeba być konsekwentnym. Właśnie teraz mnie to osobiście i dobitnie dotknęło (i dlatego tak rozkminiam te marzenia).
Musiałam wybrać – realizować moje marzenie „w trakcie”, czy podjąć wyzwanie i skorzystać z fajnego wyjazdu służbowego. Wybory, ach te wybory. Po męczących moją głowę rozważaniach, po tysiącach sekund poświęconych na analizę, co dla mnie jest ważniejsze, wybrałam. Zostaję, żeby moje osobiste marzenie spełnić, bo samo się nie spełni.
Jest jeszcze jedna pułapka w procesie spełniania marzeń – nie wszystko zależy tylko i wyłącznie od nas. Trzeba umieć się z tym pogodzić (wyciągnąć odpowiednie wnioski i być może wprowadzić w życie plan B). Gdyby rząd Irlandii nie otworzył granic dla Polaków, pewnie nie byłabym w stanie przyjechać tu na stałe. W najlepszym układzie, zabrałoby to znacznie więcej czasu.
Kiedy byłam dzieckiem często słyszałam, że mam „zejść z obłoków”, że trzeba na życie patrzeć realnie – zostałam obdarta z radości życia, jaką daje poczucie świadomego spełniania marzeń, poczucie pewności, że nasze sukcesy zawdzięczamy sobie.
Kiedy teraz Bąbel o czymś marzy (i dzieli się tym ze mną), pytam go: „no to co zrobisz najpierw, żeby marzenie spełnić”. Jeśli chce latać, to wyjaśniam, że nie ma szans, żeby mu skrzydła wyrosły. Zamiast tego opowiadam mu o lotniach i szybowcach. Sprawdzamy ile kosztują kursy, jaki wiek trzeba osiągnąć. Nie mówię mu „zejdź na ziemię”. Gdyby tak mówiono do braci Wright, to mogłabym opowiadać Bąblowi tylko o balonach.
Konfucjusz powiedział, że „tysiąc-milowa podroż zaczyna się od pierwszego kroku”. Pierwszym krokiem do świadomego spełniania marzeń powinna być jednak nauka, nauka planowania. Nie miałam takich zajęć w szkole i chyba nadal tego w szkole nie uczą. Na szczęście mamy internet. Wzięłam więc odpowiedzialność za swoje marzenia. Późno? Oh, lepiej późno niż wcale.


sobota

2 dzień marca


To już trzeci miesiąc pisania. Tak sobie myślałam (popijając kawę oczywiście), ile osób jest ze mną od początku.
Wspominałam już wcześniej, że pisanie traktuję jako swego rodzaju terapię. Ale to nie wszystko. Przygotowując niektóre z postów musiałam zajrzeć tu i ówdzie, żeby pierdół nie pisać. Trochę wobec tego się nauczyłam.
Dwie sprawy mnie zainteresowały i mam zamiar się trochę bliżej im przyjrzeć.
Jedna sprawa dotyczy coachingu. Dla mnie to totalna nowość. Do tej pory coach, czyli po polsku trener, kojarzył mi się ze sportem. Taki opiekun zawodników, co to im pokazuje sztuczki, metody i motywuje do zdobywania medali. Tymczasem okazuje się, że podobne metody stosuje się również w innych dziedzinach. Można się zapisać na business coaching, mental coaching, life coaching... i kto wie, jakie tam jeszcze inne coachingi. Rozumiem, że jakiś businessman korzysta z usług takiego trenera, bo dla niego odpowiednikiem medalu będzie jakiś fantastyczny kontrakt. Ale life coaching? Że co? Żeby żyć to trenera potrzeba?
Mam już swoje spostrzeżenia i - uwaga - life coaching może się przydać. Ale dziś nie będę o tym pisać.
Druga sprawa, która mnie nurtuje i spać mi nie daje, to problem ponadczasowy, którym ludzkość zajmuje się od zarania. Chodzi o szczęście. Zastanawiam się, dlaczego tyle osób twierdzi, że "będzie szczęśliwa, gdy to-czy-owo". Dlaczego tyle ludzi wiecznie szuka szczęścia. Pisarze o tym powieści piszą, poeci rymy układają, kompozytorzy symfonie tworzą, malarze farby mieszają na płótnach. Wszystko o tym, jak to jest ciężko szczęście złapać i zatrzymać. Zastanawiam się, czy jest to w ogóle możliwe. Czy rację mają naukowcy z Harvardu (pisałam tutaj), czy może muszą być spełnione jeszcze inne warunki? A może stan, który ludzie nazywają szczęściem, to tylko wynik wydzielania hormonów? Może to tylko uzależniające substancja w mózgu powodują, że czujemy się dobrze i chcemy się nimi „upijać” codziennie? Może szczęście to wymyślone przez starożytnych „trenerów życia” motywacyjne hasło, które ma pobudzać ludzi do działania, do wymyślania nowych rzeczy, nowych idei?
Mam zamiar rozgryźć to na miazgę, robić na atomy. Zbadam każdy kwant, kwark i gluon tego, co ludzkość szczęściem nazywa.
Mam tylko nadzieję, że przy tym rozbijaniu żadnego wybuchu nie wywołam. Z drugiej strony; jeśli taka bomba mogłaby obdarować ludzkość szczęściem, no to nie wiem, na ile bym była ostrożna.