czwartek

27 dzień czerwca


Przestrzegaj prawa, mówią...


Tak sobie myślałam, popijając moją kawę oczywiście, dlaczego ludzie ''łamią'' prawo.

Dawno temu, kiedy byłam i piękna, i młoda zdarzało mi się naruszać ustalone zasady. Przytrafiały mi się wagary, palenie papierosów za szkolną salą gimnastyczną. Przechodziłam przejazd kolejowy, gdy szlaban był zamknięty (przekonałam się wówczas, że pociągi jeżdżą dość szybko!). Zdarzało się. Nie jestem święta. Z biegiem lat zorientowałam się, iż powiedzenie ''zasady są po to, żeby je łamać'' nie ma najmniejszego sensu, że stosowanie się do niego może być nieprzyjemne nie tylko dla mnie.

Zasady są po to, żeby łatwiej nam się żyło!

Miałam lat 13. Trzytygodniowe kolonie w fantastycznym ośrodku, z fantastycznymi ludźmi. Zabawa przednia każdego dnia, a w nocy było jeszcze weselnej. Nie nie piliśmy alkoholu. Jeszcze wtedy mam on nie był potrzebny, żeby się dobrze bawić. Ubaw urządzaliśmy sobie uciekając z ośrodka na spacery bez opiekunów. Kiedy o tym sobie teraz myślę, to dreszcz mi przechodzi po całym ciele. Boże! A gdyby komuś coś się stało?
Mieszkaliśmy w pokojach na pierwszym piętrze. Żeby wyjść trzeba było zejść po piorunochronie, żeby go dosięgnąć, trzeba było nieźle się wychylić z okna. A gdyby któraś z nas spadła?
Nie mówiąc o tym, na jakie nieprzyjemności była narażona kadra, gdyby coś wydarzyło się poza ośrodkiem! Na szczęście nic się nie stało. Raz tylko spotkaliśmy jakiegoś pijanego gospodarza, a może turystę, który zasnął w głębokiej trawie. Ktoś na niego nadepnął, uciekaliśmy stamtąd w popłochu głośno się śmiejąc.
Muszę przyznać, że wspomnienia warte opowieści przy kominku, ale głównie dlatego, że się udało, że nikomu nie stała się krzywda. Gdyby było inaczej, nie byłoby czym się chwalić. Łamiąc zakaz wychodzenia (który obowiązywał i w dzień, i w nocy) ryzykowaliśmy nasze własne życie, a tych, którzy byli za nas odpowiedzialni, narażaliśmy na ogromne nieprzyjemności. Że powinni nas pilnować? Normalni ludzie w nocy śpią. Nie było żadnych strażników nocnych. Pamiętam, że byli jacyś dyżurni, którzy pilnowali nas do późna, ale chyba nie całą noc. Nigdy nie mieliśmy problemów problemów z powrotem do łóżek. A może zwyczajnie zapomniałam?

Jednak prawo, to coś więcej niż nocne wypady nastolatków. Prawa trzeba przestrzegać, żeby nie zasłużyć na karę. Prawa trzeba przestrzegać, żeby nikomu nie przytrafiła się tragedia. Wyobraźcie sobie kierowcę, który krzycząc "zasady są po to, żeby je łamać" jedzie przez miasto z prędkością 120 km/h i nie zwraca uwagi, że nie wolno na czerwonym!

Nie wolno łamać prawa! Ale...

Oprócz przepisów wymyślonych przez ludzi dla ludzi (żeby wszystkim się dobrze żyło), są prawa, które nazwano naturalnymi (żeby wszystkim się żyło). "Przykładami prawa naturalnego są: prawo do życia, do własności, do zabawy, do religii." Praw tych nie można człowieka pozbawić, prawa te należą się wszystkim.
I tak sobie pomyślałam, że jeśli ktoś mi przeszkadza śpiewać piosenki religijne (a śpiewać nie potrafię!) tańcząc na bosaka po moim trawniku, to czy mogę mu w zęby dać?
A co jeśli ktoś chce skrzywdzić moje dziecko i zabrać mu lizaka? Mogę temu komuś dać w zęby? Czy w ogóle mogę dać komuś w zęby, jeśli uznam, że narusza moje lex naturalis, które z definicji mi się należą?
Pytałam się koleżanki, która jakieś tam studia zaliczyła i ona mi na pytanie odpowiedziała, że lepiej w zęby nie dawać. To, że znajoma tak powiedziała to jedno, to, że mi sprawa nie daje spokoju to drugie...

Fajny artykuł o relacji prawo naturalne/prawo stanowione napisał Janusz Korwin-Mikke. Do przeczytania TUTAJ.

Jest taka zasada, że nieznajomość prawa nie zwalnia z obowiązku jego przestrzegania. Ale jak mam wiedzieć, czy robię coś tak jak trzeba, jeśli nie mam zielonego pojęcia co jest OK, a co nie? To tak jak z Adamem i Ewą. Zastanawiałam się nie raz: skąd Ewa mogła wiedzieć, że to źle zrywać zakazany owoc? Przed zjedzeniem ''owocu z drzewa poznania dobra i zła'' pierwsi rodzice NIE WIEDZIELI co jest dobre, a co złe. Zwyczajnie nie mogli wiedzieć, że niestosowanie się do zasad, które ustalił Bóg jest wykroczeniem. I nadal zastanawiam się nad tym. I nadal mi coś nie gra w tej opowieści o pierwszych rodzicach...

Ale...

Brak znajomości przepisów, nie upoważnia do ich łamania. Że wszystkiego się nauczyć? Tylko: czy życia by wystarczyło, żeby ogarnąć wszystkie kodeksy? Prawo pracy, prawo podatkowe, prawo karne, prawo cywilne, prawo handlowe, prawo takie, owakie i śrakie. Nawet chyba nie ma prawników, którzy znają się na wszystkim?

Pamiętam historię, którą gdzieś wyczytałam. Pewna pani, której ojciec był już w podeszłym wieku, zrzekła się praw majątkowych, do spadku. Przepisowo, na piśmie – wszystko zaklepane zostało odpowiednimi paragrafami z odpowiednich kodeksów. Pani zrzekła się tych praw, żeby nie płacić długów ojca. Bo dziedziczymy nie tylko majątek, ale i zobowiązania majątkowe. No i stało się, że tato zmarł. Ni z tego, ni z owego pani dostała wezwanie do zapłaty. Dlaczego? Bo w chwili, kiedy tato umierał, pani była w ciąży. Według prawa, to wnuczęta są spadkobiercami zaraz po dzieciach (no chyba, że jest testament). A że dzieciątko małe, to pani z opowieści, jako mama, za wszystkie sprawy dzieciątka jest odpowiedzialna. Również za spadek...
Jak się sprawa zakończyła – nie pamiętam. Jedyne co pamiętam, to fakt, że wyraźnie było napisane ''brak znajomości przepisów prawa nie zwalnia z obowiązku jego przestrzegania''.

Przestrzegaj prawa, mówią...

Prawo jest stworzone przez człowieka: jako porozumienie, umowa między ludźmi. Prawo jest czymś, co spaja społeczność, a nieprzestrzeganie powoduje, że ona się rozpada.

Prawo jest nam potrzebne. Koniec, kropka. Ale czy można czasem "nagiąć" jedną z jego zasad, by chronić inną? Skąd mam wiedzieć, które prawo jest nadrzędne?
Mam podpisaną umowę o pracę. Zobowiązałam się do punktualności, wykonywania rzetelnie przyznanych mi obowiązków i inne takie.
Zaspałam trochę. Biegnę na autobus, który widzę, że nadjeżdża. Żeby dotrzeć na przystanek muszę przejść przez ulicę, a światło czerwone. Którą z zasad naruszyć? Prawo drogowe czy prawo pracy? Które ważniejsze? I kto decyduje o tym, który kodeks ważniejszy?

Odpowiedź: sąd. Tyle, że w sądzie są sędziowie, a sędzia to człowiek, a ludzie jacy są tacy są. Czy mogę mieć pewność, że ocena sędziego jest absolutnie obiektywna?
definicji, sędzia to ''funkcjonariusz publiczny uprawniony do orzekania w sprawach należących do właściwości sądów i trybunałów, na zasadach niezawisłości i bezstronności''. Ale to definicja przecież. Sędzia to człowiek, żywy człowiek. Skąd mam wiedzieć, że na jego decyzje nie wpływają jego osobiste doświadczenia? Może nie jest przekupny, może nie daje się nikomu manipulować. Ale jak mieć pewność, że to co przeżył (taki sędzia) nie ma wpływu na jego werdykt?

Sędziów powołuje Prezydent, Prezydenta wybieramy my. O ile każdy z nas doskonale (lub mniej niż doskonale) zna kandydatów na stanowisko głowy państwa, o tyle nie wydaje mi się możliwe, żeby jedna osoba – nawet, jeśli to Prezydent – była w stanie znać każdego kandydata na sędziego.
Na szczęście, nie tylko ja mam dylemat ''czy mogę mieć pewność, że ocena sędziego jest absolutnie obiektywna'' i każdemu z nas przysługuje prawo do odwołania od orzeczenia sądu. Co to takiego apelacja nie będę już pisać, a kto ciekawy to niech sobie otworzy TEN LINK.

Z jednej strony prawo do odwołania cieszy, z drugiej... Skoro prawo apelacji (istnieje w Polsce już od Średniowiecza) mamy, to znaczy, że faktycznie taki sędzia, to nie zawsze obiektywnie i sprawiedliwie ocenia sprawy. Wikipedia podaje, że ''od 2007 do maja 2012 sądy dyscyplinarne pierwszej instancji wydały wyroki w 388 sprawach wydalając z zawodu 15 sędziów, 21 przeniesiono, 8 usunięto z zajmowanych funkcji, 68 otrzymało naganę, 94 upomnienie''.
Czy to dużo, czy mało? W 2016 roku w Polsce urzędowało 26 sędziów na każde sto tysięcy mieszkańców. Czyli około... dziesięć tysięcy. A to znaczy, że ukarano około 2% sędziów. (Nie byłam w stanie znaleźć danych z jednego roku, ale nie wydaje mi się, że to ma szczególe znaczenie, bo to nie praca naukowa, tylko wpis na blogu). Czy dwa procent to dużo czy mało? Niech każdy sam sobie odpowie.

I tak sobie wymyśliłam, że jednym ze sposobów na fałszywych / niekompetentnych / uprzedzonych / nieuczciwych / zdemoralizowanych sędziów, jest przestrzeganie prawa. Jeśli każdy będzie prawa przestrzegał, to oczywiście sędzia, choćby nie wiem jak niekompetentny, nie będzie miał okazji do tego, żeby swoją niekompetencję udowodnić.
Boję się niestety, że unikanie sądu nie do końca zależy tylko i wyłącznie ode mnie. Może zdarzyć się przecież tak, że komuś nie spodoba się moje ''przestrzeganie prawa''. Może zdarzyć się przecież tak, że w trakcie dbania o własne sprawy nieumyślnie kogoś skrzywdzę i ten ktoś zwyczajnie zgłosi sprawę do sądu.
A wystarczyłoby pogadać przy kawie – – jak by nie patrzeć, ja dobra kobieta jestem, naprawdę.
Drugi warunek na unikanie nieuczciwych sędziów to komunikacja między ludźmi. Chodzimy do sądów, bo nie potrafimy sami rozwiązywać problemów. Ludzie! Należy ze sobą rozmawiać. Krytykę przyjmować z pokorą. Jak mi jest przykro, gdy czytam, że Sławna Pani złożyła skargę na Sławną Dziennikarkę, bo Sławna Dziennikarka powiedziała coś, co się Sławnej Pani nie spodobało. Kurcze! Jeśli ktoś mówi nieprawdę o mnie, jakie to ma znaczenie? Straci tylko osoba, która historie wymyśla. No... chyba, że wywlekane są nieprzyjemne sprawy, które z różnych powodów opłaca się zachować w tajemnicy, a które nie są opowieściami wyssanymi z palca. Jak takiej sytuacji zaradzić? Postępować zgodnie z prawem oczywiście. I być pokornym. I wziąć odpowiedzialność. I pogodzić się konsekwencjami. Każde działanie niesie ze sobą jakieś konsekwencje. Warto pochylić głowę i przyznać: ''źle zrobiłam'', powiedzieć ''przepraszam'', kiedy sytuacja tego wymaga... A co słyszę w zamian? I to nie tylko w świecie celebrytów! ''Że co? Ja? Nigdy w życiu!''.

Oczywiście nie łudzę się, że każdy jest skłonny przyjąć szczerze moje ''przepraszam''. W takich sytuacjach mój ''prawnik pierwszego kontaktu'' może wypisać skierowanie do ''prawnika-specjalisty'' (i przy okazji rachunek na odpowiednią kwotę, niestety).


poniedziałek

24 dzień czerwca



Najlepszy przyjaciel


Ostatnie dwa tygodnie to nie był przyjemny okres. Oczywiście, że sobie ze wszystkim poradzę, jakoś. W końcu: czy mam wyjście?
Problemy mamy wszyscy – mniejsze, większe, ważniejsze, mniej ważne, ale je mamy. Ich wymiar to sprawa absolutnie subiektywna i nie należy oceniać niczyich zmartwień: ''och, też mi problem!''.
Nie lubię opowiadać o swoich kłopotach, ale opowiadam. Tyle, że nie o wszystkich. Bo nie do wszystkiego chcę się przyznać. Tak jakoś jest, że czasem głupio powiedzieć, że problemem jest ''coś'' co ogół nie uznaje jako problem. Czasem też nie mówię o czymś tylko dlatego, że nie chce mi się słuchać mądrych rad. Zdarza się, że o troskach nie opowiadam, bo się boję, że sprawa będzie zbyt wyolbrzymiona przez plotki i niedomówienia.
Zawsze byłam przekonana, że mało kogo (nie twierdzę, że nikogo!) interesuje co mnie trapi, co wkurza, z czym nie potrafię się pogodzić, czego się boję. Poza tym zawsze wierzyłam, że pragnieniem każdego jest, by jego życie było lepsze i łatwiejsze. Informacja o tym, że ktoś radzi sobie trochę gorzej, powinna podnosić na duchu.
Czasem jednak wydaje się, że osoba z którą rozmawiam, chce usłyszeć, że lekko nie mam i wydaje się bardzo zainteresowana moim stanem.
I to jest dziwne, bo często zamiast pocieszania w stylu ''będzie dobrze'', słyszę ''ja też tak mam''. Dlatego, gdy mówię "ale miałam ciężką noc" i w odpowiedzi słyszę: "no ja też słabo spałam", to nie wiem, co myśleć. Czy to znaczy, że moje życie jest do dupy i ktoś stara się mnie "jakoś" pocieszyć (wskazując, że mój problem ''to'' nie problem), czy naprawdę ten ktoś miał to spanie do niczego (i jego problem jest ważniejszy niż mój – co oczywiście potwierdzałoby teorię o tym, że każdy chce być ''ważniejszy'' niż ja i że nie interesuje go mój problem, bo ma swój)? Oczywiście nie o sen tylko i wyłącznie chodzi. To może być wszystko – choroba, rozstanie, jakaś strata, jakaś porażka – no wszystko to, czego nie chcemy, żeby przytrafiało się często. Zawsze znajdzie się osoba, która "no-ja-też".
Nie ukrywam, że ja też tak reaguję, kiedy ktoś decyduje się na zwierzenia. Taki odruch. Nie wiem dlaczego i co jest przyczyną takiego zachowania, ale tak jest. Muszę to przemyśleć popijając kawę któregoś ranka.


Wydarzenia ostatnich tygodni nie były miłe i wiadomo: ''Jak trwoga to do Boga''. Właśnie...

***
Tak sobie myślałam, popijając moją kawę oczywiście, o Bogu. Naprawdę, czasem o poważnych sprawach też myślę, bo przecież wiara w Boga jest sprawą poważną.

Jak się tak zastanawiałam, dlaczego nam tak bardzo wiara jest potrzebna, to nic do głowy mi nie przychodziło. Przypomniało się mi wtedy, że ktoś mądry powiedział: ''żeby rozwiązać jakikolwiek problem, trzeba postawić odpowiednie pytania''. No i zaczęłam się zastanawiać nad pytaniami.., a w głowie oczywiście tylko jedno: ''dlaczego nam tak bardzo ta wiara jest potrzebna?''.

A gdyby tak odwrócić "problem" i zastanowić się, dlaczego niektórzy przestają w Boga wierzyć?

Są tacy, którzy twierdzą, że religia powstała, by tłumaczyć zjawiska, których ludzie w dawnych czasach nie rozumieli, których się bali. Jednak współcześnie nadal ludzie wierzą w Boga, mimo, że nikt nie zastanawia się, który z bogów rzuca piorunami, a który jest odpowiedzialny za wschód Słońca. Wiemy, że są to naturalne zjawiska, wiemy jak i dlaczego (przynajmniej większość z nas, bo są jeszcze tacy, którzy nie wiedzą co to takiego atom – i nie mówię o mieszkańcach lasów amazońskich, ale o osobie, która w XXI wieku żyje w tak zwanym kraju rozwiniętym, w Europie).
W XXI wieku argument nieaktualny, nawet, jeśli wziąć pod uwagę fakt, iż naukowcy rozwiązując tajemnice, napotykają wciąż nowe zagadki. Mamy współcześnie takie zabawki w laboratoriach, że nie trzeba wątpić, iż na odpowiedź na taki czy inny problem przyjdzie z czasem. Jesteśmy w stanie zaglądać nie tylko w odległe zakamarki Wszechświata, ale też w najmniejsze kąty ludzkich umysłów.

Znany wszystkim laureat Nagrody Nobla, Albert Einstein, napisał w pewnym liście:

''Słowo Bóg jest dla mnie niczym innym, jak tylko słowem i wytworem ludzkich słabości, Biblia zaś to zbiór znakomitych, ale raczej prymitywnych legend, które są ponadto dość dziecinne. Żadna interpretacja, niezależnie od tego, jak subtelna, nie może (dla mnie) tego zmienić.''
(źródło: deon.pl)

Czy można się spodziewać innych słów od człowieka, który bardziej niż ktokolwiek jemu współczesnych rozumiał, co i z czym w fizyce? Ostatnio okazało się, że nawet miał rację w pewnych kwestiach dotyczących fizyki kwantowej, która za jego czasów była bardziej tylko teorią.

Nie potrzebujemy wiary w Boga, żeby tłumaczyć, to czego nie rozumiemy. Może było tak kiedyś,ale na pewno nie teraz... A może nie rozumiemy wszystkiego?

Oto kilka fragmentów listu Carla Gustava Junga do tygodnika „The Listener”, w którym psycholog wyjaśnia swoją odpowiedź na pytanie o wiarę, zadane w wywiadzie ''Face to Face''. Wywiad można obejrzeć na YouTube, tyle, że jest po angielsku i nie ma polskich napisów.


''Nie powiedziałem w audycji, że „Bóg jest”. Powiedziałem: „Nie potrzebuję wierzyć w Boga; Ja wiem”. Co nie oznacza, że chodziło mi o znajomość pewnego konkretnego Boga (Zeusa, Jahwe, Allaha, Boga w Trójcy jedynego itd.) Mówię „Bóg” według consensus omnium („quod semper, quod ubique, quod ab omnibus creditur„) Wspominam Go, wzywam Go, kiedykolwiek używam Jego imienia ogarnięty gniewem czy lękiem, kiedykolwiek bezwiednie powiem: „O Boże”.''

''Zdarza się tak, gdy spotykam kogoś lub coś potężniejszego od samego siebie. Jest to adekwatne imię nadane wszelkim zawartym we mnie emocjom, które biorą górę i podporządkowują sobie moją świadomą wolę i uzurpują sobie prawo do kontroli nade mną. Mianem tym określam wszystkie rzeczy, które gwałtownie i w sposób bezwzględny, stają na drodze mojej własnej woli, wszystkie rzeczy będące w niezgodzie z moimi subiektywnymi poglądami, planami i intencjami i zmieniające bieg mojego życia na lepsze lub gorsze. Zgodnie z tradycją nazywam potęgę losu – zarówno w jej pozytywnym jak i negatywnym aspekcie, o ile tylko jej źródło znajduje się poza moją kontrolą – „bogiem”, „osobistym bogiem”, ponieważ los ten wiele dla mnie znaczy, zwłaszcza gdy pojawia się w formie sumienia jako vox Dei [głos Boga], z którym mogę nawet rozmawiać oraz dyskutować.''

''Wiem, że jedynie moje doświadczenia mogą być dobre lub złe, natomiast ta nadrzędna wola jest ugruntowana w czymś, co przekracza granice ludzkiej wyobraźni. I ponieważ doświadczam w swojej psychice tego konfliktu z wolą nadrzędną, dlatego też „wiem o Bogu”, i jeśli już miałbym się podjąć nieuprawnionej hipostazy tej mojej wizji, to powiedziałbym o Bogu poza dobrem i złem, bytującym zarówno we mnie jak i wszędzie indziej: Deus estcirculus cuius centrum est ubique, cuis circumferentia veronusquam.'' 

Carl Gustav Jung (1875 – 1961) był ''jednym z twórców psychologii głębi, na bazie której stworzył własne koncepcje ujęte jako psychologia analityczna (stanowiącą częściową krytykę psychoanalizy). Wprowadził pojęcia kompleksu, introwersji ekstrawersji, nieświadomości zbiorowej, synchroniczności oraz archetypu, które odgrywają ważną i kontrowersyjną rolę w naukach o kulturze, w badaniach neurologicznych, oraz w fizyce kwantowej.'' (z Wikipedii). Lubię Junga przede wszystkim za jego podejście do snów, ale to inna historia.

Być może Boga i wiary w Niego potrzebujemy, bo nie rozumiemy samych siebie? ''Jak trwoga to do Boga'' – niewykluczone, że stare przysłowie tłumaczy, dlaczego tak potrzebna jest wiara w Boga. Nie ma znaczenia jak ma na imię Bóg. Ważniejsze jest, że zawsze mamy obok kogoś, na kim można oprzeć się w momencie kryzysowym. Zwierzyć się z najcięższych grzechów, opowiedzieć o najstraszniejszych obawach, odkryć najskrytsze pragnienia.
Że co? Że przyjaciele są od tego? Jeszcze nie spotkałam nikogo, kto byłby w stanie ''unieść'' tyle, ile Bóg ''unieść'' potrafi. I robi On to bez zbędnych komentarzy.
Kiedy tak o tym myślę, przypomina mi się teza, którą ''wymyślił'' pewien filozof, według której to nie Bóg stworzył człowieka na swoje podobieństwo, ale to człowiek sobie tworzy Boga. Bo niestety tak już my ludzie mamy, że doskonali nie jesteśmy i choćby nie wiem jak bardzo przyjaciele bliscy byli, to każdy ma coś za uszami, coś o czym tylko Bóg może wiedzieć.


czwartek

13 dzień czerwca


Jak podjąć decyzję?


Tak sobie myślałam, popijając moją kawę oczywiście, czy jest jakiś konkretnie opracowany system na to, aby zawsze wybrać to, co przyniesie największe korzyści dla mnie.

Podejmowanie decyzji jest procesem, który towarzyszy człowiekowi od najmłodszych lat. Nie wiem, jak to robią niemowlęta, ale już trzylatek musi wybrać, czy dać rękę mamie, tacie, a może chwycić oboje i iść na spacer.
Czy dzisiaj wziąć parasol czy nie, ubrać zielony szalik czy ten kolorowy, skasować bilet czy spróbować "na gapę"... Wybory, wybory, wybory...
Zastanawiałam się, czy kiedyś było łatwiej. Czy parobek z XVIII wiecznego folwarku miał łatwiejsze życie? W końcu zbyt dużo informacji nie ułatwia sprawy. Nie ma problemu, jeśli zdecyduję się zostawić parasol w domu i zaryzykuję. Ale czy ryzykować i nie szczepić się przeciw grypie? Czy ryzykować i leczyć grypę domowymi sposobami? To dopiero dylemat!

Nie, nie jest nam łatwiej. Rozwój cywilizacji nie ułatwia nam podejmowania decyzji.

Podejrzewam, że nie było łatwiej też w przeszłości. Były inne problemy, inne zagadki do rozwiązania, ale nie to ma znaczenie. Ważne przecież jest to, jakim wysiłkiem jest podjęcie odpowiedniej decyzji. Czy człowiek pierwotny ryzykował mniej decydując się na podejście do zwierzaka od nawietrznej, niż ja wybierając kogoś w czasie wyborów? Nie chodzi o pytanie z którym trzeba się zmierzyć, ale o skalę wyzwania.

Nie raz narzekam na przytłoczenie informacjami. Nie bez powodu pozbyłam się telewizora, nie bez powodu nie włączam radia, nie czytam gazet - staram się jak mogę unikać niepotrzebnych mi do funkcjonowania informacji, ale całkowitej kontroli niestety nie mam.

Gazety leżą w kioskach na ladzie - kątem oka spojrzę. Kierowca autobusu ma włączone radio - mimochodem słyszę. W poczekalni do lekarza włączony telewizor - słyszę i widzę.

Nie tak dawno przytrafiło mi się spędzić noc w poczekalni pogotowia. Telewizor był oczywiście na głównej ścianie, a wszystkie krzesła skierowane były w jego stronę. Nie dało się NIE widzieć, nie dało się nie słyszeć. Na domiar wszystkiego program informacyjny, który był emitowany w nocy powtarzał na okrągło te same wiadomości: do końca życia będę pamiętać o protestach w Hongkongu, o wyborach w Grecji i kryzysie we Włoszech. Nie umknęły mi też wyścigi krzeseł biurowych w Japonii, wypadek helikoptera w Nowym Jorku i kolorowy garnitur jakiegoś celebryty na rozdaniu nagród... Żadna z tych informacji nie zmieniła mi życia na lepsze, żadna z nich nie sprawiła, że jestem szczęśliwsza. Uśmiałam się trochę widząc ścigających się na krzesłach Japończyków, to prawda, ale i tak byłam zbyt zmęczona, żeby zapamiętać, w którym miejscu Japonii odbyły się te wyścigi się, nie mówiąc o tym, żebym zapamiętała kto wygrał.

W związku z tym, że wiemy więcej i więcej nie jest łatwo wybrać, nie jest łatwo podejmować decyzje.
Jestem sto procent pewna, że każdy zastanawiał się na szczepionkami. Z jednej strony miliony informacji, że mogą zaszkodzić, z drugiej strony - że pomagają. No jak mieć pewność, że szczepienie dziecka przyniesie mu korzyść - czy wybrać zagrożenie autyzmem, o którym trąbią antyszczepionkowcy, czy być może zagrożenie które przynoszą te cholerne choróbska, przeciw którym szczepionki wymyślono. Jedna strona przedstawia dowody, druga strona przedstawia dowody...
Czy ziemia taka czy owaka, czy partia A czy B, czy mięso codziennie czy raz w tygodniu... A może nie jeść w ogóle? Nie jest łatwo, bo każda ze stron jakiegokolwiek "sporu" ma milion osiem dowodów na potwierdzenie swoich racji. Na dodatek nie czekają na mnie, aż się zapytam o ich opinię, ale bombardują ze mnie z każdego zakątka medialnego świata.
Pomyślałam sobie, że może w tym świecie informacyjnego bałaganu znajdę jakiś dobry sposób na podejmowanie decyzji.
O pomoc zwróciłam się do źródła, czyli tam, skąd sprzeczne informacje najczęściej do mnie docierają.
Wyszukiwarce zadałam pytanie:

"Jak podjąć właściwą decyzję".

Odwiedziłam trzy losowo wybrane strony. Dwie z nich radzą co robić, żeby mieć pewność, że wybory dobrze. Jedna ze stron to strona księgarni, bo okazało się, w nawet książki piszą o problemach z problemami (teraz mam kurczę problem, czy warto kupić sobie książkę...)

Kiedy przeczytałam to co tam napisane doszłam do wniosku, że żeby podjąć odpowiednią decyzję muszę DECYDOWAĆ. Muszę wybrać, które z moich wartości są dla mnie w tym momencie najważniejsze, czego w życiu chcę, co chcę osiągnąć i tak dalej i dalej... Muszę wybrać kogo się pytać, muszę zbierać informacje, analizować i wybierać te, które są istotne.
Też mi ułatwienie!

Jak widać nawet "źródło" nie jest w stanie mi pomóc. Zdaje się, że muszę zdać się na siebie. Myślałam, myślałam i wymyśliłam. Książki o tym nie napiszę, bo cały proces to dwa proste kroki.

Krok pierwszy.
Rymowanka dla dzieci wskazuje na to, co wybrać: entliczek, pentliczek i bęc.
Krok drugi.
Jeśli okazuje, się że wybór nie jest korzystny, wystarczy pamiętać, że winę ponoszą "oni". Ci, którzy mnie oszukali.

I już
Prawda, że proste?

Na stronie wyliczanki.net znalazłam wierszyk i teraz zajmę się podejmowaniem decyzji o tym, czy warto wydać pięć dych (plus dostawa) na książkę o podejmowaniu decyzji.
"Siedzi kotek koło krzaka i się gapi na ślimaka.
Raz, dwa, trzy, wychodź ty!  Jak nie wyjdziesz, będzie draka."

poniedziałek

10 dzień czerwca


Oferta specjalna



Tak sobie myślałam, popijając kawę oczywiście, jak to jest, iż każdy wie lepiej co mi do szczęścia potrzeba, nawet tacy zupełnie obcy ludzie, którzy mnie w życiu nie widzieli.

Nie chodzi mi o znajomych wmawiających mi, że dla własnego dobra muszę się upić od czasu do czasu, farbować włosy, albo no nie wiem co jeszcze. Chodzi mi tym razem o fantastycznie fantastyczne oferty specjalne, które coraz częściej dostaję e-mailem.

W takich ofertach wciskają mi, że o to mam okazję kupić coś, co zmieni mi życie – oczywiście na lepsze, bo ''oni'' wiedzą, że z mojego życia zadowolona nie jestem – i specjalnie dla mnie przygotowana jest oferta. Specjalnie dla mnie, bo ja taka specjalna jestem i zasługuję na specjalne traktowanie. I tylko dlatego, że ja taka jestem specjalna jestem, mogę kupić rzecz wartą tysiąc, nie za siedemset pięćdziesiąt, nawet nie za pięćset. Nie muszę wydać nawet dwieście pięćdziesiąt! Coś co warte jest tysiąc mogę kupić za śmieszną kwotę 249!

Jak cudownie!

Szkoda tylko, że ''oni'' nie wiedzą, że ludzie nie dają się już nabierać? Czy nikt nie zauważył, że taka sprzedaż NIE działa?
A może działa, ale nie na mnie? Orzeszku-ty-mój – to ja faktycznie jakaś specjalna jestem!

Naprawdę odrzucają mnie takie ogłoszenia. Niestety coraz częściej zdarza mi się trafiać na takie strony. Fajne blogi do czytania, ale nie chcę nic kupować. Czasem zwyczajnie MUSZĘ podać adres e-mail i wtedy regularnie na skrzynkę dostaję takie perełki sprzedażowe. Zdarza się nawet, że przygotowana jest specjalnie dla mnie specjalna strona – jaka ja wyróżniona się wówczas czuję! Tylko zastanawia mnie fakt, dlaczego zwracają się do mnie jak do faceta.

Ostatnio dostałam taką ofertę z firmy którą śledzę, którą lubię i regularnie zaglądam na ich bloga... Naprawdę nie wiem, czy powinnam ją nadal traktować jako ulubioną.
Gdyby mi napisali: ''Hej! Jesteś w grupie naszych ulubionych odbiorców i żeby pokazać jak Cię lubimy, dajemy 10% rabatu na produkt, który sobie wybierzesz''. Ale nie. ''Oni'' wiedzą, że ja akurat potrzebuję to, czego nikt nie chce kupować nawet za 249 i wiedzą ja mogę to kupić... A ja nie chcę! Nie potrzebuję!

No i wciskanie kitu, że ''to'' warte jest znacznie więcej niż musiałabym płacić. Podejrzewam, że akurat jest odwrotnie. Chociaż... jeśli policzyć każdą minutę spędzoną na wymyślanie tych bzdur, to być może faktycznie wyszłaby jakaś horrendalnie horrendalna kwota.

Moi kochani specjaliści od marketingu – jeśli Brydzia coś potrzebuje, to Brydzia kupuje. Proponuję, żeby zmienić trochę formę informowania o ofertach specjalnych, o rabatach, o zniżkach.
Pierwsze co chciałabym zobaczyć, to cenę jaką muszę zapłacić, żeby ''to'' kupić. Jeśli kwota jest zbyt wysoka na mój portfel, przynajmniej nie stracę czasu na czytanie pierdół – nie jest tajemnicą, że czas to pieniądz. Mogę zwyczajnie wysłać maila do kosza i po sprawie. Najpierw cena, później nazwa produktu i jeżeli uznam, że potrzebuję i mam fundusze, będę czytać dalej, żeby dowiedzieć się dlaczego ta cena jest tak drastycznie obniżona.

Niestety w ofertach, które dostaję cena jest podana na samym końcu. Zanim dojdę do praktycznie najważniejszej według mnie części wiadomości, to najpierw dowiaduję się o tym, jak moje życie jest mizerne. Następnie czytam tekst, który udowadnia mi jaka ja szczęściara jestem, bo mogę w końcu ''to'' kupić i zmienić to mizerne życie. Dalej kilku poprzednich klientów chwali się tym, jak odmieniło się im życie, bo kupili właśnie ''to''. (Zawsze zastanawiam się, jak to jest, że ludzie przysyłają tylko profesjonalnie wykonane fotki i – możecie mi wierzyć, lub nie – znam się.)
Czytam dalej, bo może jest coś naprawdę ciekawego. No różnie to bywa.
Dowiaduję się, co może stać się jeśli od ''nich'' nie kupię. O-mamuśku-kochana, ratuj!
Z reguły wychodzi na to, że moje życie zamieni się w koszmar, do końca swoich dni będę żałować, że w ''to'' nie zainwestowałam. No dobra – myślę sobie – ale ile?
Kwota nadal jest tajemnicą, a ja czytam dalej, żeby dowiedzieć się o tym, że obniża się cenę tylko i wyłącznie z czystej miłości do mnie. Skoro mnie tak kochają to po pierwsze: proszę po imieniu, a po drugie: proszę używać odpowiedniej formy. Jestem kobietą, a oni piszą do mnie jak do faceta. Że co? Maile im się pomyliły? Kopiuj-wklej jakieś?
I jeszcze raz przypominanie o tym, że szczęściara jestem, i jeszcze raz inni szczęśliwi klienci zachwalają (przecież każdy sobie profesjonalne fotki w plenerach robi). I koniec, i cena, i... klik – wyłączam, i do kosza. Bez kupowania oczywiście.

Jeśli coś potrzebuję to i tak to kupię. Jeśli potrzebuję gacie, to idę i kupuję. Może nawet dałabym dziesięć tysięcy, gdybym nie miała wyboru i gdyby mnie było stać. Bo jeśli mnie nie stać i wyboru nie mam, to będę w starych chodzić.
Dlatego lubię tradycyjne sklepy internetowe (ale jeszcze bardziej lubię takie tradycyjne; z ladą i przystojnym kasjerem). Nie przysyłają głupich ofert. Nie pitolą bez sensu i nie marnują mojego czasu. Jeśli potrzebuje książkę – szukam, wiedzę cenę, kupuję. A jak mnie nie stać, to sobie konto na portalu robię i czekam na jakąś obniżkę. Jeśli dostaję maila to właśnie z krótką wiadomością, że książka którą chciałam, jest dostępna w niższej cenie. Bez owijania w bawełnę, bez słodzenia o miłości, bez wmawiania pierdół. Krótko i rzeczowo. I nie przeszkadza mi nawet fakt, że cena obniżona jest tylko dlatego, bo już nikt tej książki nie kupuje.

Jesteśmy bombardowani informacjami, nasze mózgi są przeładowywane i nie można ich zresetować tak jak pamięć komputera albo telefonu (teraz te telefony to takie małe komputery, przyznam się, że mój laptop jest wolniejszy od mojego telefonu). Mam wrażenie, że nie tylko ja jestem tym zmęczona. Za dużo gadania, zdecydowanie. Jeżeli dostaję ofertę kupna, to chcę wiedzieć ile kosztuje i wtedy, jeśli uznam, że mnie stać, czy warto wydać tyle.

Poza tym, tak jak pisałam wcześniej – jeśli coś potrzebuję, to i tak kupię, bez względu na cenę – w granicach rozsądku oczywiście, bo przecież nie kupię gaci za dziesięć tysięcy! Chociaż, gdyby mnie było stać, to kto wie, może i na taki wydatek byłabym w stanie się zdecydować, oczywiście, gdyby mi tych gaci brakowało.


czwartek

6 dzień czerwca



Pięta Achillesa


Tak sobie myślałam popijając moją kawę oczywiście, że... no właśnie, że co?

Zdarza się tak, że przychodzi spokój. Myślę "na bieżąco": zrobię to, zrobię tamto, pójdę tam, sprawdzę coś tam jeszcze... Niby tych myśli pojawia się dużo, bo tyle jest do zrobienia, ale te akurat są nieszkodliwe. Wręcz przeciwnie. Jeśli wiem konkretnie co trzeba zrobić, to łatwiej mi jest się skoncentrować na celu. A kiedy już skończę to, co sobie zaplanowałam – spokój; było, minęło, ''co z głowy to z serca''.

Mam takie momenty, na przykład kiedy rano jadę w autobusie (bo do pracy jeżdżę autobusem), że kątem oka patrzę na ludzi – nie wypada przecież się gapić wprost – i zastanawiam się czy taka-owaka osoba myśli o tym, co zjeść na obiad, z kim się umówić na wieczorne piwko, czy też zastanawia się nad tym, co kiedyś powiedział starożytny filozof, albo duma o nowych odkryciach. W takich momentach też zadaję sobie pytanie, czy ludzie wokoło mnie zastanawiają się nad tym, nad czym ja się łamię sobie głowę. Oczywiście wiem, że powszechnie wiadomo, że człowiek to homo sapiens i myśli. Ale czy te poranne ptaszki myślą o mnie? Podejrzewam, że nie. W końcu na Ziemi jest już prawie osiem miliardów ludzi i nie można mieć złudzeń, że ktoś obcy jest skoncentrowany właśnie na mnie. I dobrze. Niech się ludzie własnym życiem zajmują…

Wtedy odpuszczam ''kminienie'' i włączam tryb myślenia nieszkodliwego; powoli wkręcam się w pracę.

Lubię sobie popracować. Ja już w "O mnie" pisałam, że lubię swoją pracę. No i jak ja już do tej pracy przychodzę, to z reguły jestem na poziomie myślenia "nieszkodliwego", czyli takiego ''na bieżąco''. Zastanawiam się co, gdzie położę, co zamówię, na kogo doniosę (oops, że nie powinnam tego pisać?).

Naprawdę raz zdarzyło mi się na kogoś naskarżyć, ale zwyczajnie NIE wytrzymałam.
Jeśli ktoś nie robi nic i na dodatek JA muszę za tego kogoś robić, to niech mi ktoś wyjaśni, dlaczego JA nie dostaję pieniędzy za tego kogoś. Poza tym, jeśli nawet ekstremalnie pracowita osoba widzi inną, która przez cztery godziny plotkuje, mając ręce zajęte tylko i wyłącznie poprawianiem włosów, to morale spada. Raz spadło mi do tego stopnia, że miałam wybór: zastrajkować albo naskarżyć. Naskarżyłam. I pomogło. Miałam trochę wyrzuty sumienia. W końcu dorastałam w środowisku, w którym donoszenie (do organów służb państwowych) było odbierane jako zdrada i nauczono mnie, że nie należy tego robić. Jednakże, to były inne czasy. I inne motywy. I w ogóle było inaczej.
Ja mogę robić za kogoś, nie ma sprawy. Ale mam jedno serce i dwie ręce. I skoro moje ręce robią dwa razy więcej wypadałoby, żeby gratyfikacja na te ręce wpływała podwójna również. A wiadomo, że się tak nie dzieje. I naskarżyłam, i pomogło.

I sobie pracuję i myślę ''nieszkodliwie'' aż do przerwy. Z reguły nie zawracam sobie głowy co inni robią (chyba, że zdarza się taki skrajny przypadek ''jak wtedy''), robię co do mnie należy i nawet jeśli mam chwilę na myślenie, to moja głowa zaprzątnięta jest tym, co aktualnie  dzieje się wokół mnie. Przerwa trwa godzinę – okazja, żeby popatrzeć na ludzi i o nich pomyśleć. W czasie tej długiej przerwy włącza mi się "tryb kminienia". I często zostaje włączony aż do następnego ranka.

Od jakiegoś czasu staram się kontrolować to o czym myślę, jakiego typu refleksje mi do głowy przychodzą. Niestety nadal oceniam ludzi. Na podstawie obserwacji i oceny lubię ludziom ''dopisywać'' historie, a że w pracy mam kontakt z setkami ludzi, tych historii jest codziennie kilka. Zastanawiam się co robią w życiu, jakie mają cele, jakie filmy oglądają, czy lubią sport, czy mają rodzinę, czy lubią jeździć konno. Czasem zastanawiam się, czy zachowują się tak albo inaczej, bo są sobą czy tylko udają. Jeśli udają to z jakich powodów. I tak się rozglądam i czasem się pod nosem uśmiecham, bo akurat sobie wyobraziłam jak perfekcyjna damulka walczy ze śmierdzącą pieluchą swojego perfekcyjnego dziecka. Czasem twarz mi się spina, bo wyobraziłam sobie, że perfekcyjna wrzeszczy na swoje dziecko bez powodu.

Myślę też o tym, że inni mnie mogą postrzegać jako zupełnie inną osobę, jako kogoś, kogo być może sama bym nie mogła znieść. Być może komentują moje zachowanie w jakiś sposób, pozytywnie lub negatywnie. I wówczas przychodzi refleksja. Bez względu na to jak mnie ludzie widzą, w jaki sposób odbierają moje zachowanie, jak tłumaczą sobie mój uśmiech albo jego brak, to ja i tak zostaję sobą. Ja to ja. Nie będę kimś innym, jeśli obca osoba źle (albo dobrze) o mnie myśli. Nawet jeśli nagada jakiś pierdół swojej przyjaciółce, jeśli pośmieje się ze mnie z kumplami wieczorem przy piwie – nie ma znaczenia. Oczywiście, że chciałabym, żeby wszyscy mnie kochali, żeby wszyscy o mnie mówili tylko w superlatywach, żeby mnie podziwiali. Jednak jeśli tak nie jest, to czy tak naprawdę to mój problem? Czy w związku z tym jestem gorszą Brydzią?

A co kiedy ktoś donosi na mnie do szefa? Takim sytuacjom łatwo jest zaradzić. Jeżeli mam poczucie spełnionego obowiązku, jeżeli robię co w mojej mocy, żeby pracę wykonać jak najlepiej – to po pierwsze: nikt nie powinien mieć mi nic do zarzucenia, a po drugie: nawet jeśli ktoś coś wymyśli na mój temat, to ja nie mam się czego obawiać, bo WIEM, że pracę wykonałam jak tylko mogłam najlepiej. To samo poza pracą. Jeśli nie robię nic niezgodnego z prawem, to czy muszę się obawiać pomówień? Jeśli komuś się zachce na mnie donieść, to ja WIEM, że nic mi nie grozi – nie łamię prawa. Nie muszę się przejmować.

A plotki na mój temat? A niech sobie plotkują jeśli muszą. Czy nie jest tak, że jeśli jacyś ludzie o mnie mówią, to mogę się czuć wyróżniona? Zauważyli mnie wśród ośmiu miliardów (no jeszcze chyba nie tyle, ale blisko) ludzi, wywarłam jakiś wpływ na ich życie, nie jestem ''szarą masą'', ''człowiekiem z tła''. I znów – bez względu na to jakie to ploty, to i tak Brydzia jest Brydzią. Akceptuję  siebie taką jaka jestem. Jeżeli komuś przeszkadza to, jaka ja jestem – NIE MÓJ PROBLEM!

W przypadku, gdy czyjeś zdanie na mój temat zrobi na mnie wrażenie i to co powie, mnie zaboli (bo te miłe rzeczy to chyba każdy lubi słuchać), to też mam na to sposób. Wystarczy, że się chwilę zastanowię dlaczego mnie to tak dotknęło i podejmę działania, żeby to czy owo zmienić. Jeśli uznam, że to, co ktoś powiedział oznacza, że nie mam odpowiednich kompetencji, to zwyczajnie wiem, że te kompetencje muszę poprawić. Jeśli ktoś mi powie, że źle gotuję, to zwyczajnie muszę wymyślić taką potrawę, że nawet Gordon Ramsay byłby pod wrażeniem.

Zdarza mi się, że boli to, co ludzie o mnie mówią, boli to, jak ludzie mnie traktują. Staram się pamiętać, że to jak bardzo boli, zależy wyłącznie ode mnie i tylko ja wiem, gdzie moja pięta achillesowa się mieści. Bo chyba o tym jest mit o Achillesie i jego pięcie.

Jest jeszcze jeden problem: wiedzieć coś to jedno, ale pamiętać o tym, szczególnie, gdy w grę wchodzą emocje to już zupełnie inna historia, niestety.
Każdy ma jakiś czuły punkt, niestety.
Nawet Brydzia.

poniedziałek

3 dzień czerwca



Kij ma dwa końce


Tak sobie myślałam, popijając moją kawę oczywiście, jak to jest, że jeśli już obejrzę film to zawsze taki, o którym przestać myśleć nie mogę.
Rzadko oglądam filmy. Bardzo rzadko. Musi mnie najść jakaś magiczna ochota na zmianę rzeczywistości na fikcję. Nie wiem co takiego zachodzi w mojej głowie, ale zdarza się. I są to filmy różnych gatunków. Nie tylko te z listy ''mogę oglądać na okrągło'' (można przeczytać o tym 'tutaj'). Zwyczajnie: najdzie mnie tak i bach! – oglądam.
Kilka miesięcy temu obejrzałam francuski film w reżyserii Coline Serreau "Zielona piękność", a kilka dni temu sławny film Davida Frankela z 2006 roku "Diabeł ubiera się u Prady".
Nie, nie będę ryzykować i recenzji nie napiszę. Zresztą, o tym filmie pewnie już tyle napisano, dobrych i złych opinii, że moje zdanie i tak niczego nie zmieni. Nie będę pisać o tym, czy mi się film podobał, czy nie. Nie będę się rozwodzić nad poziomem gry aktorów – nie znam się na tym.

Uwaga! Jeśli nie chcesz wiedzieć co się w filmie wydarzyło,
zamknij teraz tą kartę, nie czytaj dalej.
Wróć, kiedy film obejrzysz.
Jeśli nie masz zamiaru oglądać z jakiś przyczyn – czytaj dalej.

Film dał mi do myślenia i nic mi nie zostaje, jak zapisać te moje rozkminki.
Nie podoba mi się sposób, w jaki popularnie ocenia się Mirandę. Dla przypomnienia (wyjaśnienia): Miranda, to główna redaktorka renomowanego pisma, którego głównym tematem jest moda.
Nie podoba mi się, że często przedstawia się ją, jako bezduszną sukę. Jest przecież osobą zarządzającą prestiżowym magazynem, na którym opiera się cały biznes modowy. Musi być silna, musi wiedzieć czego chce i musi mieć pewność, że wszystko jest "dopięte na ostatni guzik". To nie Miranda manipuluje ludźmi, nie ona ich tyranizuje. W moim odczuciu to ludzie pozwalają się tak wykorzystywać, pozwalają na takie traktowanie, a ona korzysta z zasobów, które jej ludzie na tacy podają.
Każda zestresowana asystentka mogła powiedzieć "dość", jednak żadna tego nie zrobiła. "Każda dziewczyna marzy o tej pracy" – każda dziewczyna pozwalała na to, by nią szefowa pomiatała. Dlaczego? Dla kariery oczywiście. Dla ciuchów z Paryża, dla znajomości... W filmie pokazany jest mały skrawek świata mody, ale przecież można fabułę umieścić w każdym środowisku. Ten sam schemat w sporcie, filmie, na uczelni. Nawet w średniej firmie zatrudniającej trochę więcej osób.
Ja wiem, że często wyboru nie ma. Są osoby, które na wsparcie nie mogą liczyć, osoby, które związane są jakimiś zobowiązaniami... Ale wydaje mi się, że "nie mam wyboru", "no co ja mogę" zbyt często jest trochę przesadzone.

Ostatnio w mediach uspokoiło się jakby, ale jeszcze niedawno we wszystkich wiadomościach, w każdej gazecie, można było się dowiedzieć, że jakiś tam producent albo reżyser, molestował obecną gwiazdę, kiedy była jeszcze u progu kariery. A ja się pytam: czy wielka gwiazda byłaby taką gwiazdą, gdyby zdecydowanie odrzucała wszystkie zaloty? Czy nie jest tak, że tych zalotów nie odrzucała, bo wiedziała, że straci szansę na zrobienie kariery? Czy przypadkiem nie jest tak, że poświęciła swoją godność dla sławy i pieniędzy? A co stałoby się, gdyby każda aktorka zawsze mówiła nie? Kogo by zatrudnił "jakiś tam" producent? Aktorka jakaś zatrudniona być musi. W większości filmów grają panowie i panie.

No cóż, wiadomo. Tam, gdzie chodzi o pieniądze, tam ludzie z łatwością tracą rozsądek. Diabeł z tytułu filmu to nie apodyktyczna szefowa, jak przeczytałam gdzieś w jakimś opisie filmu. Ten diabeł to chciwość, dążenie do sławy za wszelką cenę, psychoza na punkcie kariery i odnoszenia sukcesów. Naprawdę trzeba uważać, żeby nie sprzedać duszy. Bardzo łatwo się zaplątać. Szczególnie teraz, kiedy dostęp do mediów jest praktycznie nieograniczony. 

Moim zamiarem nie jest obrona molestujących producentów, terroryzujących kreatorów mody, czy despotycznych właścicieli firm. Ja tylko wiem, że nic nie jest tylko białe, nic nie jest tylko czarne. Że kij ma dwa końce. Szczególnie w świecie wielkich pieniędzy. Chociaż ja tam nie wiem. Nigdy dużych pieniędzy nie miałam.