Nie samą pracą...
Tak sobie myślałam popijając moją
kawę oczywiście, że jest dużo książek jest na świecie.
Nawet gdyby połowę ich spalić, to i tak dużo by zostało.
Szczególnie, że sporo z nich wydano również w formie
elektronicznej. I zastanawiam się po co nadal ludzie te
książki piszą. Nie mówię o raportach z badań, czy
poradnikach typu "jak wyjść bogato za mąż", ale
o książkach, w których opisywane są zmyślone historie
zmyślonych ludzi... I prawdziwi ludzie to czytają i kupują te
książki na własność. Niektórzy nawet nie pożyczają swoich
skarbów...
Bo książka to skarb.
Lubimy żyć życiem innych. Lubimy
innych obserwować. Dlatego taką popularnością cieszył się
Big Brother, dlatego nadal kupujemy bilety do kina, nadal wydajemy
pieniądze na książki. Historie, nawet te koszmarne przeżywamy
z dystansem i poczuciem bezpieczeństwa. Te sprawy nas nie
dotykają osobiście. Być może nie zależy nam, kto komu dowali. My
i tak wyjdziemy z kina bezpieczni, albo będziemy w stanie
odłożyć książkę na półkę.
Zastanawiam się, czy podobnie ludzie
odbierają historie "oparte na faktach'' (niektórzy dodają
słówko ''autentycznych''). Ilu z nas zdaje sobie sprawę
z tego, że historia którą oglądamy na ekranie, albo
czytamy w książce hipotetyczne mogłaby i nas dotyczyć?
Dawno temu przestałam oglądać filmy.
Być może mam zbyt wybujałą
wyobraźnię i za bardzo identyfikuję się z bohaterami.
Jeśli dołączyć do tego świadomość, że ktoś coś
naprawdę kiedyś – to już zbyt dużo dla mojej głowy.
I zrezygnowałam z oglądania filmów obyczajowych w ogóle,
szczególnie unikam tych opartych na faktach.
Nie znaczy to jednak, że w ogóle
nie korzystam z dobrodziejstw jakie przynosi kino (i Netflix
– bo telewizja odpada). Jednak jest to ekstremalnie wąski zakres;
kilka seriali, kilka filmów pełnometrażowych. Mogę je oglądać
na okrągło i czerpać z tego radochę za każdym razem.
Pokuszę się od czasu do czasu na coś nowego – tak było
z filmem ''Avatar'' (podobało mi się) i ''Blade
Runner 2049''. Chociaż ten drugi to właściwie nie do końca
nowość. Film Denisa Villeneuve'a jest w końcu kontynuacją
starego ''Łowcy androidów'' Ridleya Scotta – a ten jest na
liście filmów ''pierwsza klasa''. Nie mogę się też doczekać
''Diuny'', którą postanowił zrobić pan Villeneuve. Lynch-owska
''Diuna'' też jest na mojej liście.
Nie zawsze tak było, że nie lubiłam oglądać filmów.
Pamiętam czasy, kiedy w Polsce
wideo odtwarzacze nie były dostępne i nieliczni przywozili je
z zagranicy (głównie z Niemiec). Organizowano wówczas
płatne seanse. Sadzano nas na niewygodnych krzesłach i przez
półtorej godziny, czasem trochę dłużej gapiliśmy się
w ekran telewizora nie większy niż ten, który miałam
w domu... I jak sobie teraz myślę, że mogę obejrzeć
film na który mam ochotę w każdej chwili, nawet stojąc na
przystanku, albo czekając na swoją kolejkę u lekarza, to
myślę sobie: ''orzeszku-ty-mój, jaka ja stara''.
Mało tego, ja mogę filmy sobie sama
nagrywać i publikować.
Z książkami to trochę inna sprawa.
Przestałam czytać ''dla
przyjemności'' już jakiś czas temu. Książek jest zbyt dużo. Nie
wiem ile musiałabym przeżyć żyć, żeby ogarnąć chociażby
najciekawsze z tych, które mieszczą się w gatunku,
który lubię najbardziej. A przecież są jeszcze inne też (no te
gatunki). Postanowiłam wobec tego czytać tylko i wyłącznie
takie książki, które są w stanie mnie czegoś nauczyć, albo coś
wyjaśnić. Ostatnią ''dla przyjemności'' książką był ''Folwark
zwierzęcy'' Orwella. I to już tyle.
Mam nadzieję, że nikt nie zrozumie mnie źle.
Czytanie książek sprawia mi ogromną
radochę. Nawet większą jeśli mogę się czegoś dowiedzieć.
Na przykład: właśnie skończyłam ''Dlaczego śpimy?'' napisaną
przez Matthew Walkera. Nie mogłam się oderwać. Zabawne,
że autor na samym początku zaznaczył, że nie ma nic
przeciwko, jeśli ktoś zaśnie czytając jego książkę... tak
naprawdę to się nie da przy niej zasnąć, chociaż tylko
o spaniu.
Są takie książki, których nie
jestem w stanie skończyć. Jest nią na sto procent
''Archipelag Gułag'' Aleksandra Sołżenicyna. Stoją trzy tomy na
półce i czekają, aż w końcu ich właścicielka
dojrzeje na tyle, żeby zawarty w nich koszmar przełknąć
i zmierzyć się z mrokiem stalinizmu. Jak na razie
zbyt wrażliwa jestem.
A bardzo lubię się śmiać.
Odpowiednią dawkę śmiechu daje mi
oglądanie stand-up comedy, ''komediowa forma artystyczna w postaci
monologu przed publicznością'' (Wikipedia). Sporo stand-upów można
znaleźć na YouTube. Moją faworytką jest Brytyjka Sarah Millican.
Uwielbiam. Jest niesamowita.
Sporo łez (takich ze śmiechu) wyciska
ze mnie też Michael McIntyre, ale to facet, więc ma inne spojrzenie
na świat, oczywiście.
Próbowałam znaleźć przynajmniej
jeden występ pani Millican z napisami po polsku. Udało mi się
jedynie znaleźć jej stronę www.
Jeśli ktokolwiek coś znajdzie dawać znać, pośmiejemy się razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jako, że ostatnio trochę spamu się pokazuje, postanowiłam, że zanim się komentarz pokaże na stronie to go najpierw sprawdzę. Taka sytuacja. Pozdrawiam ciepło. Brydzia.