czwartek

23 dzień maja



Nie samą pracą...


Tak sobie myślałam popijając moją kawę oczywiście, że jest dużo książek jest na świecie. Nawet gdyby połowę ich spalić, to i tak dużo by zostało. Szczególnie, że sporo z nich wydano również w formie elektronicznej. I zastanawiam się po co nadal ludzie te książki piszą. Nie mówię o raportach z badań, czy poradnikach typu "jak wyjść bogato za mąż", ale o książkach, w których opisywane są zmyślone historie zmyślonych ludzi... I prawdziwi ludzie to czytają i kupują te książki na własność. Niektórzy nawet nie pożyczają swoich skarbów...

Bo książka to skarb.

Lubimy żyć życiem innych. Lubimy innych obserwować. Dlatego taką popularnością cieszył się Big Brother, dlatego nadal kupujemy bilety do kina, nadal wydajemy pieniądze na książki. Historie, nawet te koszmarne przeżywamy z dystansem i poczuciem bezpieczeństwa. Te sprawy nas nie dotykają osobiście. Być może nie zależy nam, kto komu dowali. My i tak wyjdziemy z kina bezpieczni, albo będziemy w stanie odłożyć książkę na półkę.
Zastanawiam się, czy podobnie ludzie odbierają historie "oparte na faktach'' (niektórzy dodają słówko ''autentycznych''). Ilu z nas zdaje sobie sprawę z tego, że historia którą oglądamy na ekranie, albo czytamy w książce hipotetyczne mogłaby i nas dotyczyć?

Dawno temu przestałam oglądać filmy.

Być może mam zbyt wybujałą wyobraźnię i za bardzo identyfikuję się z bohaterami. Jeśli dołączyć do tego świadomość, że ktoś coś naprawdę kiedyś – to już zbyt dużo dla mojej głowy. I zrezygnowałam z oglądania filmów obyczajowych w ogóle, szczególnie unikam tych opartych na faktach.
Nie znaczy to jednak, że w ogóle nie korzystam z dobrodziejstw jakie przynosi kino (i Netflix – bo telewizja odpada). Jednak jest to ekstremalnie wąski zakres; kilka seriali, kilka filmów pełnometrażowych. Mogę je oglądać na okrągło i czerpać z tego radochę za każdym razem. Pokuszę się od czasu do czasu na coś nowego – tak było z filmem ''Avatar'' (podobało mi się) i ''Blade Runner 2049''. Chociaż ten drugi to właściwie nie do końca nowość. Film Denisa Villeneuve'a jest w końcu kontynuacją starego ''Łowcy androidów'' Ridleya Scotta – a ten jest na liście filmów ''pierwsza klasa''. Nie mogę się też doczekać ''Diuny'', którą postanowił zrobić pan Villeneuve. Lynch-owska ''Diuna'' też jest na mojej liście.

Nie zawsze tak było, że nie lubiłam oglądać filmów.

Pamiętam czasy, kiedy w Polsce wideo odtwarzacze nie były dostępne i nieliczni przywozili je z zagranicy (głównie z Niemiec). Organizowano wówczas płatne seanse. Sadzano nas na niewygodnych krzesłach i przez półtorej godziny, czasem trochę dłużej gapiliśmy się w ekran telewizora nie większy niż ten, który miałam w domu... I jak sobie teraz myślę, że mogę obejrzeć film na który mam ochotę w każdej chwili, nawet stojąc na przystanku, albo czekając na swoją kolejkę u lekarza, to myślę sobie: ''orzeszku-ty-mój, jaka ja stara''.
Mało tego, ja mogę filmy sobie sama nagrywać i publikować.

Z książkami to trochę inna sprawa.

Przestałam czytać ''dla przyjemności'' już jakiś czas temu. Książek jest zbyt dużo. Nie wiem ile musiałabym przeżyć żyć, żeby ogarnąć chociażby najciekawsze z tych, które mieszczą się w gatunku, który lubię najbardziej. A przecież są jeszcze inne też (no te gatunki). Postanowiłam wobec tego czytać tylko i wyłącznie takie książki, które są w stanie mnie czegoś nauczyć, albo coś wyjaśnić. Ostatnią ''dla przyjemności'' książką był ''Folwark zwierzęcy'' Orwella. I to już tyle.

Mam nadzieję, że nikt nie zrozumie mnie źle.

Czytanie książek sprawia mi ogromną radochę. Nawet większą jeśli mogę się czegoś dowiedzieć. Na przykład: właśnie skończyłam ''Dlaczego śpimy?'' napisaną przez Matthew Walkera. Nie mogłam się oderwać. Zabawne, że autor na samym początku zaznaczył, że nie ma nic przeciwko, jeśli ktoś zaśnie czytając jego książkę... tak naprawdę to się nie da przy niej zasnąć, chociaż tylko o spaniu.
Są takie książki, których nie jestem w stanie skończyć. Jest nią na sto procent ''Archipelag Gułag'' Aleksandra Sołżenicyna. Stoją trzy tomy na półce i czekają, aż w końcu ich właścicielka dojrzeje na tyle, żeby zawarty w nich koszmar przełknąć i zmierzyć się z mrokiem stalinizmu. Jak na razie zbyt wrażliwa jestem.

A bardzo lubię się śmiać.

Odpowiednią dawkę śmiechu daje mi oglądanie stand-up comedy, ''komediowa forma artystyczna w postaci monologu przed publicznością'' (Wikipedia). Sporo stand-upów można znaleźć na YouTube. Moją faworytką jest Brytyjka Sarah Millican. Uwielbiam. Jest niesamowita.
Sporo łez (takich ze śmiechu) wyciska ze mnie też Michael McIntyre, ale to facet, więc ma inne spojrzenie na świat, oczywiście.

Próbowałam znaleźć przynajmniej jeden występ pani Millican z napisami po polsku. Udało mi się jedynie znaleźć jej stronę www.

Jeśli ktokolwiek coś znajdzie dawać znać, pośmiejemy się razem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jako, że ostatnio trochę spamu się pokazuje, postanowiłam, że zanim się komentarz pokaże na stronie to go najpierw sprawdzę. Taka sytuacja. Pozdrawiam ciepło. Brydzia.