niedziela

30 dzień grudnia


No i mamy koniec roku. W związku z tym, że nadal mi się chce i pisać, i kminić, rozważam zmianę wyglądu bloga. Może zmienię kolory, może inne obrazki zaczną się pojawiać. A może nic nie zmienię. Jestem kobietą, a kobiety często zmieniają zdanie – takie przekonanie panuje, szczególnie wśród mężczyzn (oj nie, nie jestem fanatyczką-feministką, przynajmniej do czasu, gdy mogę iść głosować na kogo chcę)
Nie wiem jak Wy, ale ja mogę uznać 2018 za rok udany. Moja ulubiona kawa nadal w sprzedaży, Ptasie Mleczko® też. To już jakiś powód do radości.
Oczywiście, mogłabym wyliczać i wyliczać kłopoty, z którymi musiałam się zmagać (nie wszystkie udało mi się pokonać). Ale po co? Naprawdę wolałabym gadać o rozmiarze buta sławnej Kim K-jakiejśtam niż roztrząsać przykre sprawy i biadolić. Na szczęście mogę też opowiadać o tym, co dobrego mnie spotkało. Sytuacji, które nadal wywołują u mnie uśmiech, było sporo.
Żadnych wielkich planów na przyszły rok nie mam. Nie robię takowych już od jakiegoś czasu. Tak na prawdę to tylko jedno postanowienie na początku każdego roku sobie wyznaczam: przeżyć następne 365 dni z uśmiechem, znaleźć pozytywne aspekty w każdej sytuacji, wyciągnąć naukę z każdej porażki i "nie dać się zjeść".
Z pozytywnym nastawieniem zostawiam Was do następnego roku. Wracam drugiego stycznia, żeby opowiadać, co się w tej mojej kobiecej głowie dzieje.

Udanej zabawy w Sylwestra
Szczęśliwego Nowego Roku
życzy
Brydzia co kmini, czyli Brygida J. Kaczmarek.

piątek

28 dzień grudnia


Tak sobie myślałam przy tej mojej kawie, że przydałaby mi się maszynka do rejestrowania myśli. Ach, już słyszę: że długopis, że notes, że na telefonie jakaś apka. Zgadzam się i mam: i długopis, i notes, i nawet apkę w telefonie mam, tyle, że nie zawsze mogę z tego skorzystać. Zdarza się tak na zebraniach w pracy, kiedy zaczyna się recytacja numerków, które podał jakiś program do statystyk. Dla mnie wystarczy: osiągnęliśmy lepszy wynik niż w tym samym okresie poprzedniego roku,  albo: musimy się spiąć, bo nie poszło nam tak dobrze jak w zeszłym roku/miesiącu/tygodniu. Wystarczy. Jestem pewna, że mało kogo interesują dokładne dane. Kiedy słyszę taką recytację o procentach wchodzę w trans (stan alfa, może gamma, nie wiem). Zaczynam odpływać myślami daleko, coraz dalej. Pojawiają się rozwiązania problemów, które mnie męczyły od dawna, pojawiają się pomysły zabaw z Bąblem, albo jadłospis na następne pół roku... No i gdybym w takim momencie mogła użyć tego długopisu, notesu czy telefonu byłoby fajnie. Niestety, nawet nie mogę torebki otworzyć, no bo jest w innym pomieszczeniu. A gdybym taką maszynkę do rejestrowania myśli miała, włożyłabym rękę do kieszeni, pstryknęła guziczek na "on" i te myśli nie ulatywałyby w kosmiczną pustkę, a szef byłby szczęśliwy, że może się wygadać.
Czasem w sklepie, też by się przydało takie urządzenie. Spotykam kobiecinę, starą znajomą, która nie czekając na moją odpowiedź na co u ciebie, zaczyna  opowiadać o wnukach, zięciach, córkach, chorobach własnych i sąsiadek. Staram się jak można poświęcić uwagę temu co mówi. Wiem, kobiecina musi się wyżalić, czasami pochwalić. Gdy jednak gadać nie przestaje, chciałabym włożyć rękę do kieszeni i włączyć moją maszynkę. Ja zadowolona, bo to czym myślałam zostało zarejestrowane, kobiecina szczęśliwa; w końcu mogła się wygadać.

Przy okazji rozmyślań o maszynce przypomniała mi się piosenka Maszynka do świerkania, którą "Czesław Śpiewa".

środa

26 dzień grudnia


Najkrótszy dzień w roku za nami, ale trzeba jeszcze trochę czasu, żeby dzień był dłuższy niż noc. Długie wieczory można wypełnić oglądaniem programów w telewizji. Ale cóż to za rozrywka? Osobiście zdecydowanie wolę książki. Często zdarza się, że są to książki w formie elektronicznej - zwyczajnie, jeśli już decyduję się na zakupy nie muszę czekać wieki na dostawę. Płacę, mam, czytam. Zdarza mi się od czasu do czasu wejść do księgarni - niebezpieczny krok dla mojego portfela - i kupić to i owo. A jakże. Mimo wszystko nie ma to, jak zapach farby na papierze... Mmm...
Pamiętam, że zanim się zdecydowałam na czytanie e-booków, z oburzeniem patrzyłam na to, jak ludzie gapią się w swoje telefony. W autobusie, w pociągu, na przystanku, w kawiarni, wszędzie. Myślałam sobie: gapią się w te ekraniki, przewijają te "fejsbuki" i "instgramy", oglądają jak inni żyją, lepiej by sobie jakąś książkę przeczytali. I masz ci los! Technologia i mnie dopadła. Dołączyłam do grona zagapionych w telefon. Przekonałam się, że jeszcze jest nadzieja, że ludzie w autobusie nie przewijają fejsbukowe posty, ale strony książek. 
Te rozważania na tematy książkowe wywołane zostały wyzwaniem, do którego zaprosiła mnie koleżanka.
W zadaniu chodziło o to, aby codziennie, przez tydzień, przedstawić jedną książkę, jedną z tych ulubionych. Bez wyjaśnień, żadnych recenzji; okładka (o ile możliwe), tytuł, autor i już.
Pisałam te tytuły, pisałam i okazało się, że jest ich trochę więcej niż siedem. Wyszło mi coś w rodzaju rankingu książek mi najbliższych. Tak, jak przychodziły mi do głowy tytuły, tak je i tu przedstawiam.

Od nr 1 do nr 7 (to te, które znalazły się w wyzwaniu koleżanki):
"Wielka, większa, największa" Jerzy Broszkiewicz 
"Diuna" Frank Herbert
"Achaja" Andrzej Ziemiański
"Quo vadis" Henryk Sienkiewicz
"Faraon" Bolesław Prus
"Dziady" Adam Mickiewicz
"Maps of meaning" Jordan Peterson
Tytuły, które nie zmieściły się w pierwszej siódemce:
"Alicja w krainie czarów" Lewis Caroll
"Makbet" William Shakespeare
"Sapiens" Yuval Noah Harari
"The secret teachings of all ages" Manly P. Hall
"Magia sprzątania" Marie Kondo
"Psychologia a alchemia" Carol Gustaw Jung
"The four agreements" Don Miguel Ruiz
Cóż. Analizując i podsumowując ten rankingowy spis, to ja już nie wiem, czym ta głowa moja powinna się zajmować w czasie przerwy na kawę.

poniedziałek

24 dzień grudnia


Wigilia dzisiaj. Firanki wyprane i powieszone? Pierogi ulepione, ugotowane i czekają na półmiskach? Nawet i kutia gotowa? Ale nie u mnie.
Już od dawna nie robię "wielkiej historii" z okazji Bożego Narodzenia. Kilka lat temu chłopcy oznajmili, że im nie zależy, że nie trzeba. Oczywiście, że wieczór wigilijny jest inny niż zwykłe wieczory, ale bez pompy, bez szpanu, bez stresu. Musi być odświętnie, dla naszego Bąbla (Sztorma, Miksera-bez-pokrywki), naszego ośmiolatka, który jeszcze nie do końca jest przekonany, jak to jest z tym Mikołajem. Dla niego głównie stoi przystrojona choinka, na stole leży biały obrus, a na nim jakieś ozdóbki, które Bąbel sam wybrał. Jedynie kolęd nie śpiewamy, bo rodzinka nasza nie zbyt muzykalna, ale mamy kilka nagrań na płycie. Wystarczy.
Jako, że mieszkamy "tu", a nie "tam", pierwszy i drugi dzień świąt również jest spokojny - nie trzeba odwiedzać krewnych, ani ich gościć. Szykować wystawnych obiadów, układać na talerzach stosów ciast. O losie! Ile to mycia później! Musimy zadowolić się „wizytą" online – dzięki Ci Boże za technologię.
Jak pogoda dopisuje idziemy na długi spacer, a jeżeli nie – siedzimy na kanapie i objadając się smakołykami oglądamy Kevina, o którym zapomnieli rodzice, albo Smurfy, które starają się przekonać starego Marudę do tego, że święta są fajnie. Gramy w jakiegoś "chińczyka", staramy się zbudować najwyższą na świecie wieżę z LEGO... Święta, jednym słowem, są dla Bąbla i wokół niego wszystko się kręci.
My dorośli nie mamy już takiej radochy jak kiedyś, święta - z moich obserwacji - są dla większości przyczyną stresu i przemęczenia.
Tylko szkoda, że na sanki nie pójdziemy. "Tu" nie ma śniegu. Nawet mrozu nie ma.


Wszystkim życzę spokojnych świąt, pomyślnego roku i dużo, dużo uśmiechu, bo jak widzę, że jest uśmiech, to wiem, że wszystko działa jak należy.


Muzyka: z YouTube
Instrumentalna wersja kolędy
z płyty p.t.: "Weekend - Święta z Radkiem"

sobota

22 dzień grudnia


Jeszcze dwa dni temu zastanawiałam się, czy nie jestem egocentryczką pisząc o tylko swoich rozmyślaniach, a teraz analizuję, czy byłoby dobrze, gdybym pisała wyłącznie o innych. Ot jak działa proces główkowania u kobiety; no "nigdy babie nie dogodzisz". Gdybym chciała tak o innych i tylko o innych pisać, to musiałabym przecież dobrze tych innych znać. Żeby dobrze poznać człowieka należy "wejść w jego buty", należy obserwować każdy jego krok, każdy jego gest, słuchać każdego słowa, najlepiej żyć jego życiem. Mówią, że dobrze jest obserwować innych - wielu (chyba większość, o ile nie wszyscy) duchowych nauczycieli powtarza, że to najlepszy sposób poznania siebie. To, co denerwuje nas u innych to najczęściej wady, które sami mamy, a których się wstydzimy, nie lubimy i które nam ciężko zaakceptować. Problem z tym, że nie zawsze jest to do końca klarowne, o jaką cechę chodzi.
Przykład? Nie lubię ludzi bez manier. Denerwują mnie osoby mlaskające przy jedzeniu, ziewające szeroko, nie zasłaniając ust. Źle patrzę na osoby pchające się przez drzwi do środka pomieszczenia, blokując przejście tym, którzy wychodzą i dzieciaki, które nie ustępują miejsca starszym. Zastanawiałam się nad tym długo i zastanawiam się nadal, dlaczego właśnie ta cecha mnie denerwuje. I nie wiem. Starałam się znaleźć wyjaśnienia, analizowałam rożne sytuacje... i nic mi do głowy nie przychodzi.
Ale wracając do obserwacji innych osób. Otóż nauczono mnie, że wścibstwo jest złą cechą. Czyż śledzenie poczynań innych nie jest wścibstwem? Uczono mnie, że obgadywanie innych jest złą cechą. Czyż komentowanie poczynań innych nie jest formą obgadywania? Uczono mnie również, że nie należy źle mówić o innych (przy okazji: nie nauczono mnie mówić dobrze o sobie).
Mało kto lubi być źle oceniany. Według Napoleona Hill'a, który był prekursorem literatury, którą ładnie określa się jako „literatura osobistego rozwoju”, twierdził, że jest sześć podstawowych obaw, które charakteryzują każdego człowieka. Wśród nich wymienia „strach przed krytyką”. Dlaczego nie lubimy być krytykowani? Przecież krytyka to najlepszy sposób na poznanie swoich słabych i mocnych stron. Znajomość własnych wad pozwala na ich eliminację (w jakikolwiek sposób), a w konsekwencji daje nam pewność, że nie usłyszymy złych (w sensie negatywnych) opinii na nasz temat.
Ach, żeby to tylko prawdą było. Niestety, ludzi jest dużo na świecie i tyle samo opinii na nasz temat. Jest bajka, którą dawno temu napisał Jean de La Fontaine, a na polski przetłumaczył Ignacy Krasicki. Warto sobie ją przypominać, kiedy zauważamy, że „Brydzia, która kmini” obserwuje i ocenia, i przestać się przejmować.


Nie wiem, gdziem ja to czytał, ale mniejsza o to.
Miał jeden Młynarz Osła: tak zmęczył robotą,
Iż nie wiedząc, co robić,
Wolał sprzedać, niż dobić.
Woła Syna wyrostka, co go w domu chował,
I rzecze: Żeby się nasz Osioł nie zmordował
W długiej drogi przeciągu,
Zanieśmy go na drągu.
Dźwiga stary i stęka, chłopiec jeszcze gorzej.
Im szli dalej, im szli sporzej,
Tem srożej trud uciemiężał,
Tem bardziej im Osioł ciężał.
Gdy to postrzegli,
Ludzie się zbiegli;
Śmiechy się wzniosły:
Wzdyć to trzy osły!
A ten najmniej, co na drągu.
Niekontent Młynarz z zaciągu,
Rozumu się poradził,
Syna na Osła wsadził.
Aż pierwszy, co napotkał, nuż się gniewać o to.
Ty na Ośle, niecnoto,
Rzekli do chłopca: a stary pieszo?
Więc do kijów gdy się spieszą,
Aby ich złość nie uniosła,
Zsadził Syna, wsiadł na Osła.
Przechodziły dziewczęta; mówi jedna drugiej:
Patrz, biedny chłopiec! jak do wysługi
Ten stary go używa.
Dziecię z pracy omdlewa,
A dziad niemiłosierny,
Choć dzieciuch tak mizerny,
Pieszo go iść przymusza.
To starego gdy wzrusza,
Wsadził chłopca za siebie.
Że dogodził potrzebie,
Jedzie, kontent z wynalazku.
Ledwo co wyjechał z lasku,
Znowu krzyk: Jacy to głupi!
A kto od nich Osła kupi?
Podróżą go udręczą,
Ciężarem go zamęczą,
Chyba skórę przedadzą.
Nie źle oni coś radzą,
(Rzekł Młynarz) chociaż i łają.
Więc z Synem z Osła zsiadają.
Aż znowu mówią przechodnie:
A któż to widział, aby wygodnie
Osioł szedł wolno, a Młynarz za nim?
Wybacz, bracie, że cię ganim;
Każdy z ciebie śmiać się będzie,
Jak się nie poprawisz w błędzie.
Nie poprawię, rzekł Młynarz; dość przymówek zniosłem;
Chciałem wszystkim dogodzić, i w tem byłem osłem.
Odtąd, czy kto pochwali, czy mnie będzie winił,
Nie będę nic dbał o to; co chcę, będę czynił.
Co rzekł, to się ziściło,
I dobrze mu z tem było.

>>koniec<< A mówią, że "życie to nie jest bajka", a mój dylemat zostaje nie rozwiązany. Bo albo egocentryzm, albo wścibstwo.

czwartek

20 dzień grudnia


Popijając moją kawę, zastanawiałam się, czy wypada tak pisać o sobie: a ja to, a ja tamto i na dodatek się wymądrzać... Bo jak się rozejrzeć w tym internecie, to większość stron dotyczy wskazówek i porad. Specjaliści od różnych dziedzin dzielą się swoją wiedzą i doświadczeniem. Mówią co jeść, co na siebie ubrać, czym sobie buzię wysmarowywać, gdzie pojechać na wakacje, jaką pracę podjąć. Mówią jakimi kolorami ściany w domu wymalować, w którym sklepie kupić kanapę i w którym rogu pokoju ją postawić. Mówią jakie kwiaty postawić na parapecie, jakie na ścianie powiesić obrazy, żeby rodzina była szczęśliwa. Radzą nam jaką książkę przeczytać, który film obejrzeć. Jaką muzykę słuchać rano, a jaką wieczorem. Jak moczyć nogi i jak składać skarpetki. No mogłabym wyliczać i wyliczać.
Uczono mnie, że jest podaż jeśli jest popyt. No to co? Ludzie naprawdę pytają o te wszystkie rzeczy? Ludzie naprawdę potrzebują tych porad? No i najważniejsze: jak sobie radzili nasi przodkowie bez internetowych poradników? No chyba strony WWW nie były im potrzebne, skoro liczba ludzi żyjących na Ziemi przekracza siedem miliardów.
Proszę mnie źle nie zrozumieć, to nie jest tak, że jestem przeciwna poradnikom. Nic w tym złego, jeżeli się ktoś podzieli odkryciem kulinarnym, albo poznanym i sprawdzonym sposobem zakończenia robótki. Nawet będę wdzięczna, jeśli przed remontem dowiem się, która z farb nadaje się do kuchni, a która nie. Ale ludzie! Nie wmawiajcie mi, że będę szczęśliwsza jeśli użyję tej, a nie innej. Nie wmawiajcie mi, że moja rodzina będzie szczęśliwa jak nigdy dotąd, bo użyłam tej NAJ-bardziej odpowiedniej farby na sufit, bielszej od wszystkich innych białych farb sufitowych! O-rzesz-ku-ty-mój! Szczęście nie jest zależne od koloru na ścianie! Sukces zawodowy nie zależy od ilości zjedzonych awokado, czy lodów. Powodzenie w miłości nie jest zależne od tego, co jest napisane na metce przy butach albo zapięciu torebki. Po co te pozory?
Ach! Nie o tym miało być!
No i te wszystkie poradniki w tym internecie, a ja tu o swoich własnych problemach, przemyśleniach i dylematach. No cóż, chyba jestem egoistką jakąś, bo to tak tylko o sobie - zupełnie jakbym zapomniała, że w 1543 roku wydano dzieło Kopernika, w którym udowadnia, że Ziemia kręci wokół Słońca, a nie wokół mnie.
No i nie wiem, czy to źle, czy to dobrze.

wtorek

18 dzień grudnia


Tak sobie piłam moją kawę i poranek był taki spokojny, i tak ciuchusio wokół, że gdyby nie fakt, iż jest zima, to udałoby się usłyszeć jak trawa rośnie. I pomyślałam, jak niewiele osób myśli w takiej chwili o tym, z jaką szaloną prędkością się poruszamy, na tym "ogromnym statku kosmicznym", jakim jest Ziemia. Nawet w taki spokojny poranek to jak szalona jazda.
Ziemia się kręci wokół własnej osi
Każdy zdaje sobie sprawę, że Ziemia kręci się wokół osi i dzięki temu mamy noc i dzień. Podejrzewam jednak, że niewielu pamięta, iż prędkość tzw. liniowa to 1667 km/h. Ale to na równiku. Ta prędkość zmniejsza się wraz z przybliżaniem do bieguna – czy to północnego, czy południowego – tam prędkość wynosi 0.
Ziemia kręci się wokół Słońca
To też każdy pamięta ze szkoły. Obrót Ziemi wokół Słońca wynosi w przybliżeniu 365 dni (dokładniej: 365 dni 6 godzin 9 minut) i dzięki temu obrotowi mamy pory roku. W tym przypadku prędkość ma wymiar jeszcze bardziej kosmiczny i wynosi około 104400 km/h.
Ziemia kręci się wokół centrum galaktyki
Nasze Słońce jest jedną z wielu gwiazd galaktyki, którą nazywamy Mleczną Drogą. Słońce, a razem z nim nasza planeta, krąży wokół środka galaktyki i robi to z prędkością 900000 km/h.

Podejrzewam, że i Droga Mleczna (razem z resztą 49 galaktyk z naszej Lokalnej Grupy galaktyk) kręci się wokół czegoś. Grupa Lokalna razem z resztą grup, które znajdują się w gromadzie galaktyk, kręci się wokół czegoś. I tak dalej, i szybciej, i dalej, i szybciej...

Poniżej śliczny filmik przedstawiający symulację ruchu Słońca względem środka Drogi Mlecznej, który mogę pokazać dzięki uprzejmości DjSadhu (thank you so much!).

Nic dodać, nic ująć, tylko usiąść i... jazda!

Solar System 2.0 - the helical model


Animacja i muzyka: DjSadhu


niedziela

16 dzień grudnia


Czasami to mam tak dosyć, że nawet kawa i Ptasie Mleczko® nie pomagają. Nie mam pojęcia, czy to życie mnie tak męczy, czy ta pogoda. Zdarza mi się mówić: "idź na spacer", "wypij sok pomarańczowy", "zjedz kilka bananów". Tylko czy jestem przekonana, że to pomaga? Czy rzeczywiście to tylko biologia, neuronki, hormonki i takie tam biochemiczne reakcje? Dlaczego, ale tak naprawdę "dlaczego", jesteśmy przekonani, że trzeba walczyć o "lepiej", o "piękniej", o "łatwiej"? Kto nam to wmówił, że teraz nie jest dobrze? Skąd się wzięło przekonanie, że to co teraz, to nie to, że trzeba zrobić coś jeszcze, że powinno być inaczej? Dlaczego ludziom wciąż za mało? Czy nam kiedyś będzie dość?
Mam psa; bidula stara, ślepa, głucha. Ale jak jej nakładam jeść to merda ogonkiem, jak nalewam do michy wodę - merda ogonkiem, jak poczuje moją rękę na grzbiecie - merda ogonkiem. Jak wychodzę z kuchni - przestaje merdać, ale nie piszczy, nie skowyczy, nie szczeka. Przyjmuje pokornie sytuację i już. I kiedy wracam do niej, ona znów merda ogonkiem, kiedy ją głaskam (same czułe słówka już nie wystarczają, bo kompletnie głuche to kochane stworzenie). 
No i tak sobie myślałam przy tej mojej kawie: dlaczego tak ludzie nie mają. Przyjąć potulnie to co teraz, cieszyć się, jeśli nadejdzie "lepiej", pokornie pożegnać, kiedy odchodzi, a nie "piszczeć", "skowyczeć", "szczekać", nie walczyć.
No tak, ale wówczas cywilizacja nie rozwijałaby się i siedzielibyśmy leniwie na drzewach czekając na to, żeby "lepiej", "piękniej", "łatwiej" spadło z nieba.
A ja nie lubię jak mi zimno i boję się wysokości. I lubię ciepłą kawę. I Ptasie Mleczko® lubię.
Będzie lepiej...
Zrobię pomidorówkę, bo też lubię i będzie lepiej.

piątek

14 dzień grudnia



Marcel Achard powiedział:
Ludzie wierzą, że aby osiągnąć sukces, trzeba wstawać rano. Otóż nie - trzeba wstawać w dobrym humorze.
Jako, że moje dzisiejsze myśli nie za bardzo nadają się do omawiania publicznie, to postanowiłam opisać sposób, w jaki robię potrawę na obiad, albo deser... A może i jedno i drugie. Ale nie jednocześnie.
Na obiad: szybko i bezstresowo przygotowany Makaron Carbonara a'la Brydzia.
Nie mam zielonego pojęcia jak smakuje carbonara w Rzymie, Wenecji czy w Palermo, ale jestem pewna, że każdemu, kto lubi zdrowe jedzenie (znaczy się takie nie-słoikowe), byłby zadowolony z mojego dzieła. Nie jest to trudne do zrobienia danie, ale najważniejsze - przygotowywanie nie pochłania dużo czasu, a to bardzo ważne, gdy masz doła-bez-powodu i nie ma ochoty na odnoszenie sukcesów.
No to do kuchni panie i panowie!
Najpierw obiad, deser później.
Potrzebne są: makaron, boczek wędzony, jaja, śmietana, ser.
Najpierw wstawiam makaron, żeby się ugotował. Kroję boczek w drobną kostkę i smażę na patelni. Czasem dodaję trochę szynki, czasem jakąś kiełbasę. I się tak smaży. Przygotowuję sos jajeczno-serowo-śmietankowy. Rozbijam jaja w misce (robię to mikserem, ale widelec też może być), dodaję połowę sera, który wcześniej starałam na tarce do tarcia, wlewam śmietanę i wszystko mieszam.
Odcedzony (i ugotowany oczywiście) makaron mieszam ze skwarkami z patelni. Zalewam wszystko sosem i cały czas mieszając, trzymam na słabym ogniu, żeby sos się ładnie przykleił do makaronu (dwie, może trzy minuty). Nie można podgrzewać tego zbyt długo, bo się zrobi jajecznica z makaronem. I gotowe. Można jeść.
Żeby sobie upiększyć życie, można posypać świeżą zieleniną i resztą sera.
Na deser polecam Ptasie Mleczko®* i do tego filiżanka dobrej kawy. Proponuję nie słodzić kawy, wtedy znacznie łatwiej jest zjeść zawartość pudełka, co daje gwarancję, że nic nie zostanie, nie zapomni, nie zepsuje.
Wypadałoby powiedzieć, że po takiej uczcie nie ma nic lepszego niż dobra książka, ale to nieprawda. Jeżeli taka uczta ma charakter leczniczy, to w tym momencie należy zaszyć się pod kołdrą, aż do następnego ranka.
I obudzić się w dobrym nastroju - w sklepie na pewno zostało jeszcze parę pudełek Ptasiego Mleczka®*. Czyż to nie powód do radości?

* to nie jakaś reklama produktu. Ja naprawdę lubię Ptasie Mleczko®.

środa

12 dzień grudnia


Tak sobie myślałam przy tej mojej kawie i dotarło do mnie, że odkryłam sposób na denerwujący efekt, który mają osoby odchudzające się - efekt jojo.
Już niedługo koniec roku. Regułą jest, że w tym okresie robi się tzw. postanowienia noworoczne. Większość z tych postanowień dotyczą sylwetki – bo jest tu i ówdzie za dużo, a tam i gdzie-nie-gdzie, to by się więcej przydało. No, co? Nie mam racji? Tłumy walą do tej siłowni w styczniu, w marcu już pustki, a w czerwcu płacz słychać, bo wróciło to co się w styczniu zrzuciło. A ja mam sposób...
Panie, panowie. Kiedy już uznacie, że wszystkie kilogramy zbędne zrzuciliście, to zamiast pocić się w siłowni, czy też głodować, aby wagę utrzymać, należy zacząć się uczyć.
Powinnam tu przedstawić nie-do-końca-naukowy wykład wspierający moją teorię, ale to zbyt dużo pisania i mogłoby trochę Szanownego Czytelnika znudzić. Powiem krótko: mózg do działania wykorzystuje 1/3 energii uzyskiwanej z tego co jemy. Większa praca mózgu - większe zapotrzebowanie na energię - mniej energii magazynowanej - mniej tłuszczu.
Kurs języka chińskiego, lekcje gry na kontrabasie, cokolwiek, żeby mózg i jego neuronki pobudzić do pracy. Należy jednak zaznaczyć: w momencie, kiedy dyscyplina, którą sobie wybraliśmy zaczyna wydawać się monotonna, trzeba zmienić obiekt zainteresowań i zacząć się uczyć czegoś nowego. Fakt, że coś nas już nie bawi, oznacza, że mózg nie pracuje na pełnym gwizdku – a o to głównie chodzi.
Osobiście problemu ze zbędnymi kilogramami nie miałam – w każdym razie, nie był to problem.
„Nadwagę” miałam cztery razy, kiedy byłam w ciąży, ale wystarczyło, że urodziłam i musiałam nauczyć się, jak radzić sobie najpierw z jednym, później z dwójką i trójką małych dzieci. Najmłodsze pojawiło się po długiej przerwie i też okazało się być lekcją, chyba najbardziej intensywną.
Przytyłam również, kiedy rzucałam palenie. Ale, gdy nauczyłam się, że rzucać to ja mogę "szklanką o ścianę", a nie palenie, to moja waga szybko wróciła do równowagi.

To jak panie i panowie? Do książek i podstawy astrofizyki lub neurologii studiować, a nie seriale oglądać, albo bezmyślnie ciężarki podnosić.

poniedziałek

10 dzień grudnia



O urodzie tak sobie myślałam, przy tej mojej kawie... Jak to się nie tylko czasy zmieniają, ale również nasze podejście do różnych spraw. Przynajmniej w moim wypadku.
Nie wiem jak to się stało, ale ja ani kremów przeciwzmarszczkowych nie kupuję, ani farb do włosów, cieni, rozjaśniaczy czy - jak im tam.., no te co dają złudzenie ciemniejszej skóry. Ja zwyczajnie tego nie używam. A nie zawsze tak było. Kiedyś to nawet myślałam, że nie wypada wychodzić z domu bez makijażu.
Ostatni raz miałam buzię wymalowaną trzy, może cztery lata temu. Szłam wówczas na pokaz mody i uznałam, że wypadałoby się jakoś zintegrować z towarzystwem, które spodziewałam się tam spotkać. Jako, że już wtedy nie make-up-owałam się i upiększaczy w domu nie miałam, postanowiłam oddać się w ręce specjalistki, która "wie, co z czym się miesza". Nie ważę się oceniać kompetencji i zdolności pani, ale mogę chyba powiedzieć, że gdy wróciłam z tym malowidłem na buzi do domu, moje 4 - wówczas, a może 5-letnie dziecko zakryło oczy na mój widok i poprosiło mnie, żebym mu się tak nie pokazywała, albo malowidła zmyła. Wystarczy jako rekomendacja?
Makijażu nie zmyłam, ale sobie to przemyślałam i od tego czasu się nie maluję. Na co dzień się nie maluję. Mam i maskarę, i szminkę, ale jakoś nie mam okazji żeby je użyć. Jestem absolutnie przekonana, że makijaż jest OK, ale tylko na wyjątkowe okazje. Wyjście z dzieckiem na plac zabaw jest być może dla niektórych „wyjątkową okazją”, ale żeby się zaraz upiększać jak na estradę?
Nie mam też wielu kosmetyków tzw. pielęgnacyjnych. Nie wierzę, że są lepsze niż naturalne środki i jeśli czuję jakiś dyskomfort, na przykład z powodu przesuszonej skóry - zdecydowanie wolę wysmarować się dobrą, naturalną oliwą (tak, tak, taką zwykłą oliwą z oliwek z kuchennej szafki) albo olejem kokosowym...
Nie wiem co przyszło najpierw. Czy przestałam się malować, bo znalazłam sobie powód dlaczego tego nie powinnam robić? Czy znalazłam powód dlaczego nie powinnam się malować, bo przestałam to robić?
Nie malując się oszczędzam czas, oszczędzam pieniądze i nerwów sobie nie szargam.

Tylko kilka cytatów z Wikipedii:

"Makijaż (fr. maquiller: fałszować, szminkować) znany również jako ang. make-up – kosmetyki upiększające nałożone na skórę (szczególnie twarzy)."
Fałszować - hmm, no właśnie.

"Szczególny okres nasilenia makijażu w rejonie Europy przypada na okres baroku i klasycyzmu, kiedy to Wersal wyznaczał kanony mody europejskiej, a we Francji lekarze zakazywali mycia się, sądząc, że sprzyja ono szerzeniu się chorób."
A kto obecnie wyznacza kanony piękna? No i przepraszam bardzo. Chociaż jestem kobietą, to chyba mogę domagać się prawa do własnych poglądów na temat: co jest piękne, a co nie?

"Makijaż może nieść znaczenie psychologiczne. Ludzie, którzy przesadnie podkreślają swoją urodę mogą mieć uraz związany z poczuciem niedostatecznej atrakcyjności."
No cóż... Nie ma co gadać, bo niejedno zostało już powiedziane o problemie wpływu mediów na sposób w jaki ludzie - szczególnie ci młodsi - widzą siebie.

"Sposób używania makijażu może także ujawniać samoocenę (osoby o niskiej samoocenie bądź to zupełnie nie używają makijażu, bądź go nadużywają). Należy tu jednak uważać na interpretację, bowiem samo używanie lub nieużywanie makijażu nie jest podstawą rzetelnej diagnozy."
Po głębszym zastanowieniu, przy kawie myślałam, przyznam: niestosowanie makijażu może być sygnałem, że osoba ma niską samoocenę.

Jutro idę kupić szminkę, żebym nie czuła, że jestem nic niewarta. Najpierw jednak muszę sprawdzić w internecie, jaki kolor  powinien mi się podobać.

sobota

8 dzień grudnia


Nie jestem pewna, czy to była moja pierwsza przeczytana książka, ale na pewno była to pierwsza, która "została" ze mną na lata - powieść Jerzego Broszkiewicza z 1960 roku "Wielka, większa i największa". Nigdy mi się nie udało być w posiadaniu własnej kopii, ale atmosfera książki towarzyszyła mi zawsze.
Jest to opowieść o dwójce dzieciaków i ich trzech przygodach. Pierwsza - "wielka" - miała miejsce w ich rodzinnym mieście i jego okolicach, drugą - "większą" - przeżyli na innym kontynencie. Na mnie wrażenie wywarła jednak ta ich "największa" przygoda, podczas której dzieciaki odbyły międzyplanetarną podróż. No i mi tak zostało. Odtąd chyba zaczęła się moja przygoda z Kosmitami.
Kiedy byłam już trochę starsza, ale nadal w szkole, odkryłam Stanisława Lema. W krótkim czasie przeczytałam wszystkie jego książki, które były dostępne w szkolnej bibliotece. Przy okazji odkryłam kilku innych autorów (bo kiedyś system biblioteczny opierał się na systemie kart i żeby znaleźć książkę Lema, musiałam przejrzeć skrzynkę, która zawierała wiele nazwisk związanych z literaturą s-f). Pamiętam też, jak zapominałam oddychać, kiedy telewizja postanowiła wyemitować "Planetę Małp", czy następny odcinek filmu "Kosmos 1999".
Z czasem Kosmos przestawał być AŻ TAK ciekawy. Zaczęłam szukać opowieści o podróżach do dalekiej przeszłości lub przyszłości, o przygodach w głębinach oceanów, wnętrzu Ziemi i zakamarkach ludzkiego ciała, o przygodach w innych wymiarach, w sąsiednich wszechświatach... Oh! Z jaką rozkoszą zaczytywałam się w opowieściach, które obecnie określane są jako "fantasy". Czary, magia, wróżby. A jak mi to pomogło w szkole, kiedy tematem lekcji był "Makbet", albo, tak nie lubiane przez większość, "Dziady" wieszcza Adama.
Ale życie jest życiem i szara rzeczywistość wzięła górę. Skończyłam szkołę, wyszłam za mąż, urodziłam dzieci. Zmagania z problemami codzienności nie pozwalały zajmować się "głupotami", trzeba było wziąć się w garść, ogarnąć i przeżyć. Jednak Kosmici nie dali się odstawić do lamusa na stałe, powracali od czasu do czasu, żeby o sobie przypomnieć. Czasem w formie jakiejś przypadkowo znalezionej książki, czasem w formie jakiegoś filmu w telewizji, czasem we śnie.
Z biegiem lat moje poszukiwania "światów nieprawdziwych" zaczęły przenosić się w sfery bardziej realne.  Pojawiły się w domu książki Junga, Freuda, Plato i Nietzsche.  Publikacje o filozofii, historii, archeologii, z zakresu fizyki kwantowej... Narodziła się sympatia do Tesli, Einsteina, Feynmana.
Mimo, że to już minęło kilkadziesiąt lat od czasu przeczytania TEJ pierwszej książki o kosmicznych przygodach, nadal i wciąż wstrzymuję oddech, kiedy ruszają silniki kosmicznego pojazdu.

"Engage" powiedział Kapitan Pickard



PS.
Znalazłam na cda.pl ekranizację powieści pana Broszkiewicza:

czwartek

6 dzień grudnia


Wczoraj praktycznie to ja cały dzień spędziłam czytając. Obecnie jest to ”The Cosmic Conspiracy" napisana przez pana, który nazywa się Stan Deyo. Książka po raz pierwszy ukazała się w 1978 roku i mimo, to ciekawostki opisywane w niej wywołują we mnie reakcję "o-rzesz-ku-ty-mój".
No sobie tak tę książkę czytałam i w pewnym momencie, w połowie czytanego przeze mnie zadania, dotarło do mnie pytanie: "po co ci to wiedzieć, po co to czytasz, potrzebne ci to?".
Nie wiem. Z ręką na sercu, to NIE WIEM, po co ja te książki czytam. Zielonego pojęcia nie mam dlaczego chcę wiedzieć więcej i więcej. I są to informacje absolutnie i totalnie w życiu niepotrzebne. Bo czy łatwiej będzie mi się żyło jeśli wiem, że w środku Australii, dokładnie naprzeciwko Trójkąta Bermudzkiego, jest tajna (no, nie tak bardzo tajna, skoro można w internecie znaleźć zdjęcia) baza Amerykanów? Albo, że Ziemia  podlega procesowi precesji i co dwadzieścia parę tysięcy lat jej oś zwrócona jest w ten sam punkt? A może łatwiej mi będzie, skoro wiem, że suma kwadratów pól przyprostokątnych trójkąta jest taka sama jak kwadrat przeciwprostokątnej? A może ważne jest to, że opisał to Pitagoras?
Mając świadomość tego, że mi to nie jest tak naprawdę potrzebne - ani w kuchni, ani w pracy - to nadal czytam, oglądam, słucham i zbieram te informacje... 
Przecież tak naprawdę to nie ma znaczenia, czy Ziemia jest okrągła czy nie, to nie ma znaczenia czy BigBang był początkiem czegoś czy końcem. I tak trzeba ruszyć się rano z łóżka, zjeść śniadanie, popracować i zapłacić te cholerne rachunki.
I dlaczego nigdzie nie mogę znaleźć informacji "jak robić, żeby zarobić i nic nie robić"? To by mi się przydało!

wtorek

4 dzień grudnia


W Irlandii irlandzka zima. Wieje, pada deszcz i cały czas ciemno. No i te chmury, które tak jakoś nisko... I właściwie to nie ma się co dziwić, że w Irlandii jest więcej pubów niż w Polsce kościołów. No przy takiej pogodzie...
Można też zostać w domu, wskoczyć do łóżka i czytać. Trzeba mieć jednak co czytać. Biblioteka publiczna niestety tu absolutnie nie zdaje egzaminu, przynajmniej ja nie mam pozytywnej opinii. Zakupy on-line? Oh! Żeby mnie było na to stać! Jestem w stanie niejednego milionera zamienić w bankruta! Niestety nie znam żadnego osobiście i muszę sobie sama na swoje książki zarobić, więc od stron sprzedających książki trzymam się z daleka, bo jeść też muszę i dzieciom dać.
Na szczęście mam internet (za który też się płaci - nie ma lekko). W sieci są strony z ciekawymi tekstami (taka namiastka książki, bo nie ma to jak prawdziwy papier) i można sobie PDF-a albo Kindle'a za darmo ściągnąć i czytać, i czytać, i czytać.
Jedna z moich ulubionych stron to GlobalGreyBooks. Książki tylko po angielsku, ale mi to nie przeszkadza. Jest tam chyba tysiąc tytułów, które wolno zapisać na dysku i czytać offline. Najbardziej podoba mi się, że można znaleźć pozycje, których się nie kupi w normalnej księgarni.
Druga opcja to Google Books, gdzie nie za wszystkie czytanki trzeba płacić i da się znaleźć również takie po polsku.
Można też spędzać zimowe wieczory pogłębiając wiedzę. Teraz to nawet nie trzeba wychodzić z domu i korzystając z internetu zaliczyć jakiś darmowy kurs online. W moim przypadku takim centrum edukacji jest edX. Kolosalna liczba darmowych kursów z przeróżnych dziedzin - tyle, że nie jestem pewna, czy są jakieś po polsku.
I tak sobie myślę, jak nas techniczne wynalazki zubożają, mimo wszystko. Czym zajmowali się ludzie w długie, zimowe wieczory sto czy dwieście lat temu? Najprawdopodobniej, żeby "zabić nudę" spotykali się częściej niż my teraz. Zbierali się "w kupę" żeby opowiadać sobie historie, wymyślać ideologie. Dziadkowie opowiadali dzieciom bajki i opowieści z przeszłości. Kobiety spotykały się, by wspólnie prząść, wymienić się wzorami haftów i przy okazji poplotkować i zaśpiewać jakąś piosenkę. W czasie takich spotkań przekazywano sobie wiedzę, doświadczenia, informacje.
Kto teraz spotyka się, żeby przygotowywać wspólnie pierniki albo ozdoby świąteczne (chyba nawet niewiele osób robi własnoręcznie ozdoby). 
Niestety, coraz więcej osób zimowe wieczory spędza w domu oglądając telewizję, buszując w internecie lub grając w gry komputerowe i kontakt ze znajomymi ogranicza do facebooka. A jeżeli już się grupa skrzynie to do pubu, na piwko.
Zdaję sobie sprawę, że nie tylko rozwój technologii jest za taki stan rzeczy odpowiedzialny. Większość z nas nie ma problemu z "nudą zimowego wieczoru". Wracamy późno z pracy, krótka chwila na posiłek, krótka chwila dla dzieci, prysznic (jak najszybszy) i na widok poduchy już zasypiamy. Kiedyś chyba trochę inaczej życie wyglądało i ludzie mieli troszkę mniej obowiązków zimą niż latem.
Ale nie wiem jak było. Nie jestem aż tak stara, żeby pamiętać.

niedziela

2 dzień grudnia


"Człowiek, który jest pewien, że ma rację, prawie na pewno się myli" - Michael Faraday

Myśli są jak chmury. Czasami pojawiają się i szybko odpływają, a czasami wiszą nad głową i wiszą.
Ostatnio zaczęło mi się myśleć, o systemie edukacji, o szkołach. Otóż niech mi ktoś wyjaśni, dlaczego w jednej i tej samej szkole dzieciaki przekonywane są do uznania dwóch sprzecznych ze sobą teorii na temat pochodzenia człowieka.
Lekcja pierwsza, biologia. Pani mówi: "człowiek pochodzi od małpy, Darwin to udowodnił". Lekcja druga - religia: "człowiek został stworzony przez Boga". Pani od biologii twierdzi, że jest tak, katechetka, że jest inaczej. I każda twierdzi, że ma rację.
Oczywiście, zgadzam się. Można, a nawet należy, przedstawiać różne koncepcje i zmusić tym samym dzieciaka do samodzielnego myślenia, zachęcić go do poszukiwań, zadawania pytań. Ale nie stawiać jedynki, gdy uczeń stwierdzi, że "jest inaczej"! Nie wymagać od dziecka, żeby taką czy inną hipotezę uznało za absolutnie absolutną prawdę. Tym bardziej, że nadal do końca nie wiadomo jak było (jeżeli chodzi o "skąd się wziął człowiek", ale nie tylko). 
Jest jeszcze kwestia udziału kosmitów...
A może my przylecieliśmy z odległych planet, z innych galaktyk?
Nie chodzi mi o to, która z teorii jest prawdziwa.  Należałoby jednak zaznaczyć, że to wciąż są tylko hipotezy, że tak-a-tak mogło być według takiego badacza, tak-a-tak według innego badacza, a jeszcze inni przekonują nas, że jest tak-a-tak. Chodzi mi o to, że dzieci powinny nauczyć się w szkole, że może być wiele punktów widzenia i każdy ma prawo do mówienia otwarcie o swoich przekonaniach, wierzeniach, bez obawy, że będzie ośmieszony czy potępiony. Powinny nauczyć się, że każdy widzi świat inaczej. To co dla pani od biologii jest prawdą absolutną, to dla pani katechetki może być profanacją. I odwrotnie. 
Niestety nie ogarniam faktu, że na dzieciach wymuszana jest wiara w to, że faktem jest, iż człowiek wyewoluował od bakterii, że miliardy lat temu był BigBang, że Ziemia ma kształt kuli... nie zwracając uwagi zbytniej na to, że na lekcji następnej pani stwierdzi, że jest inaczej: Ziemia powstała w ciągu tygodnia, że kobietę Bóg stworzył używając żebra Adama.

Ja religii uczyłam się w salce katechetycznej. Szkoła mówiła swoje, ksiądz mówił swoje, a ja, mała rebeliantka, milczałam, patrzyłam w gwiazdy i szukałam kosmitów. Tyle, że to były lata siedemdziesiąte XX wieku, inne czasy...