czwartek

30 dzień maja


Ziemniak to ziemniak


Tak sobie myślałam, popijając moją kawę oczywiście, że właściwie to czas zadbać o siebie i kawkę wymienić na zieloną herbatkę albo oryginalną herbatkę z ziółek.
Jakiś czas temu sporo czytałam na temat zdrowego jedzonka. O zdrowych warzywach, najlepiej takich z własnego ogródeczka, o nieskażonych pestycydami owockach i skoczkach z nich wyciskanych. Nawet robiłam własnoręcznie w domciu kremiki do buźki i różne takie zdrowiutkie kosmetyki. Zdarzało mi się nawet stosować absolutnie naturalne środki do mycia i sprzątania domku. No sporo tego było. Niestety, to pochłania dużo czasu. Brakowało go na odważanie, mierzenie i mieszanie tych wszystkich octów, oczyszczonych sód, soczków z cytrynek... Zdecydowałam się wówczas na powrót do dobrego domestosika i w domciu znów pachnie czyściutko chlorkiem, aż wracają wspomnionka, jak to w niedzielne poraneczki pływać mi kazano w baseniku na Astorii.
***
No i tyle tego, dłużej nie mogę. Tak naprawdę zastanawiałam się jak długo można tymi zdrobnieniami w kolorze waty cukrowej. Nie mogę. To nie mój język. W formie żartu – nie ma sprawy, ale wiem, że są tacy, którzy tak na okrągło. Pazurki, fryzurki, buźki i kremiki. Ziemniaczki, orzeszki, śliweczki, truskaweczki.
Ziemniak to ziemniak, do jasnej cholery – pyra, kartofel – ok. Ale ziemniaczku to ja mogę do Bąbla, chociaż nawet do niego nie zwracam Bąbelusiu (chyba, że chory i ma wysoka temperaturę).

Zastanawiam się też, dlaczego niektórzy tak zdrabniają. Czy to naturalny ich język, czy wymuszona forma pochlebstwa. Wyobrażam sobie kłótnie, między dwiema takimi:

— Ty stara fląderko!
— Co? Jak tyś mnie nazwała? Ty głupiutka zdzirko. Żeby cię szlaczek jaśniuteńki w główeczkę rabnusiął.
— Sama się uderz w łebek puściutki. Tylko uważaj, żeby ci twoje doczepianusie (jak sie mówi na te sztuczne włosy, co to je się doczepia pasmami?) nie powypadały, bo ci już na główce własnych włosków niewiele zostało!

Emocje nie do opanowania!

A wyobrażacie sobie książkę napisana takim językiem? To by dopiero było!

"Czwartek, najlepszy dzień tygodnia – dzień, w którym jak zwykle Francie była usposobiona na tak. Ale tutaj, w studio z widokiem na stację benzynową Dorchester, wznoszącą się na pobliskiej wyspie, nie mogła się do tego dostroić. Fotorealistyczne obrazy, gdzie materiałem był atrament, narzędziem rozpylacz, a tematem ponure twarze bywalców galerii, wpatrujących się w instalacje, wcale się jej nie podobały. Gdy przyjrzała się im trochę lepiej, stanowiły coś w rodzaju świetlnych komunikatów zasłoniętych drutem kolczastym o krwistoczerwonych końcówkach; napisów, które mimo niewielkich rozmiarów mogła odczytać, gdy jeszcze bardziej wytężyła wzrok."
Peter Abrahams ''Zbrodnia doskonała''

"Czwarteczek, najlepszy dzionek tygodniusia – dzionek, w którym jak zwykle Francie była usposobiona na tak. Ale tutaj, w studiuniu z widoczkiem na stacyjkę benzynową Dorchester, wznoszącą się na pobliskiej wysepce, nie mogła się do tego dostroić. Fotorealistyczne obrazeczki, gdzie materiałkiem był atramencik, narzędziem rozpylaczyk, a temacikiem ponure twarzyczki bywalców galeryjki, wpatrujących się w instalacyjki, wcale się jej nie podobały. Gdy przyjrzała się im trochę lepiej, stanowiły coś w rodzaju świetlnych komunikacików zasłoniętych drucikiem kolczastym o krwistoczerwonych końcóweczkach; napisików, które mimo niewielkich rozmiarów mogła odczytać, gdy jeszcze bardziej wytężyła wzroczek."
Peter Abrahams ''Zbrodnia doskonała'', dla dzieci?

Nieźle, co? A jakby tak scenę zbrodni?

Żeby konkretniej zbadać sprawę zdrobnień wpisałam w Google: ''dlaczego ludzie używają zdrobnień''. Jakież było moje zdziwionko, kiedy moje oczka zobaczyły, że nie tylko mnie to wkurza. Na rany – to problem na skalę ogólnopolską (ogólnoświatową, jeśli weźmiemy pod uwagę Polaków mieszkających za granicą).

Zdrobnienia nie są złe, ale trzeba wiedzieć kiedy ich używać.

''Zdrobnienia bywają cudne i realizują funkcję ekspresyjną języka. O zwykłym kocie możemy przecież powiedzieć, że to koteczek, kociaczek albo kociak – zauważa prof. Jan Miodek, językoznawca. – Ale wszystko najlepiej smakuje z umiarem. A ludzie myślą, że bycie takim milutkim zjedna im przychylność innych. Swoją drogą to znak czasu kapitalizmu – nadmierna przymilność w stosunku do klienta. Dialogi podczas porannych zakupów w sklepie bywają rzeczywiście niewiarygodne.'' (polskatimes.pl)

Okazuje się, że nadmierne stosowanie zdrobnień, to problem psychologiczny. ''Psychologowie przywołują w takiej sytuacji model analizy transakcyjnej, koncepcji stosunków międzyludzkich, stworzonej przez Erica Berne'a. Według niej ludzie komunikują się z trzech poziomów: rodzica, dorosłego lub dziecka. Dorosły to najbardziej zrównoważona i racjonalna postawa. Rodzic posługuje się nakazami i bywa apodyktyczny lub pobłażliwy. Nadużywanie zdrobnień, chęć szybkiego wzbudzenia sympatii lub litości to z kolei przykład występowania z pozycji dziecka. Tak można na przykład w prosty sposób zamaskować swoje prawdziwe intencje – wyjaśnia psycholog Mariusz Perlak.''(polskatimes.pl)

Zdrobnienia mogą też wynikać z tego, jakiego żargonu (środowiskowa odmiana języka) ktoś używa. Z tego co zrozumiałam, to zdrobnienia popularne są wśród CB-radiowców i Warszawiaków. Wikipedia pisze, że ''jednym z elementów dawnej gwary, dostrzeganym już w XIX wieku, a widocznym w języku mieszkańców Warszawy także i współcześnie, jest nadużywanie wszelkiego rodzaju zdrobnień. Niektórzy badacze przypuszczają, że ich użycie miało w poczuciu użytkowników gwary przydawać ich słownictwu elegancji, uprzejmości lub wytworności, a także podkreślać uczuciową więź z opisywanym obiektem. Taki sposób mówienia był przez XIX-wieczną prasę wyszydzany i wyśmiewany, jednak i tak wszedł na stałe do języka. Przykładowo 'Kurier Świąteczny' z 1891 przytaczał słowa kelnera obliczającego rachunek klienta restauracji: Pan dobrodziej miał wódeczkę, ósemeczkę kawiorku, kotlecik z kartofelkamy, ćwiarteczkę porterku – to razem 3 rubelki i 27 kopiejeczek''.
Jeżeli chodzi o użytkowników CB-radio (kierowców) to nie wydaje mi się, że zdrobnienia są oznaką infantylności, czy chęci przypodobania się komukolwiek. Chociaż... Wikipedia podaje, że policjanci w slangu ''mobilków'' (kierowców z CB-radio)  to miśki, a ci z inspekcji ruchu drogowego to krokodylki.

Nie mam nic przeciwko zdrobnieniom używanych się w rozmowach z dziećmi, albo o dzieciach. Ale uwaga! Umiar!

Autorka bloga Mama pod prąd pisze:
''widząc dziecko lub pisząc o dziecku (jakkolwiek by małe nie było) nie włącza mi się akcja zdrabniania każdego rzeczownika, jak leci. Nóżka, pupcia, rączka, dupcia. ;-) Owszem, części ciała... ehem... ciałka (sic!) niemowlęcia są małe i czasem nawet ja użyję zdrobnienia, ale na pewno małe już nie są choćby jego... kupy. Dlatego nie zdarzyło mi się jeszcze o nich powiedzieć 'kupeczka'. Wydaje mi się, że samą kupę by takie określenie rozśmieszyło.''

Proszę mnie źle nie zrozumieć. To nie jest tak, że zdrobnień nie używam. Czasami trzeba. Żeby było weselej, żeby rozluźnić napięcie, żeby – no nie wiem co jeszcze. W rozmowie z koleżanką powiem, że ''przecież kocham pieniążki'', ale w banku poproszę o wypłatę pieniędzy. Nie szmalu, nie kasy, nie pieniążków, ale pieniędzy. Później płacę tymi pieniędzmi za chleb, kiełbasę i ogórki. Ewentualnie kupię sobie jakiegoś pączusia, bo trzeba znać granicę, trzeba zachować balansik.

poniedziałek

27 dzień maja


*tłustym drukiem zaznaczyłam cytaty z książki
''Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi''
Dale Carnegie


Jednym słowem: uprzejmość


Tak sobie myślałam (popijając moją kawę oczywiście), skąd u nas ludzi taka potrzeba ustawicznego kształcenia. Zastawiałam się, czy można dać jednoznaczną odpowiedź.
Chcemy być mądrzejsi.
Ale po co? Żeby sobie życie ułatwiać? Być może...

Znajomość działania jakiegoś urządzenia, albo umiejętność robienia na drutach w pewnym stopniu ułatwia życie. Ale po co komu wiedza o tym, z jaką prędkością światło się przemieszcza? Albo wiedza o budowie atomu na co komu potrzebna? Nie każdy przecież chce zbudować bombę atomową... (mam nadzieję).

Chłoniemy nowe wiadomości, żeby życie było łatwiejsze. A czy jest? Bo moje nie zawsze.
Na przykład: czytałam ostatnio sporo na temat snu i generalnie jest mi ciężej. Z książki dowiedziałam się, jak działa mózg, po co śpimy, co się dzieje w głowie podczas snu. Okazuje się, że każdy ma specyficzny dobowy zegar, że hormony się wydzielają odpowiednie, że fazy snu takie i owakie... Mało tego – ja wiem, jak mój zegar działa, wiem, że aby się wyspać, powinnam spać do ósmej trzydzieści (w zależności, czy letni czas, czy zimowy). Jednak jestem uzależniona od godzin wyznaczonych przez moją firmę i przez szkołę Bąbla. Wiedza o tym, że nie mogę tego zmienić, wcale mi życia nie ułatwiła, wręcz przeciwnie. Z trudnością akceptuję to, co jeszcze niedawno było dla mnie bez znaczenia. Wcześniej byłam pewna, że uda mi się "odespać" w weekend. A to tak nie działa.
Kurczę, książek mi się zachciało!

Nie zawsze jest tak, że wiedza o czymś ułatwia życie. No to po co wiedzieć więcej?

Czy należy się uczyć, żeby więcej pieniędzy mieć?
No nikt mi nie wmówi, że TRZEBA. Większa wiedza to jest jakieś ułatwienie, ale to nie warunek. Jeśli byłabym fryzjerką, to po co mi wiedza z zakresu fizyki kwantowej? Fryzjerka powinna posiadać wiedzę o tym, jak włosy są zbudowane, musi wiedzieć co sprawia, że tracą kolor, wysychają, wypadają. To na pewno pomogło by mi zarobić więcej. Ale fakt, że znam wszystkie nazwy planet Układu Słonecznego, wiem, ile księżyców ma Saturn i znam datę zderzenia Drogi Mlecznej z najbliższą galaktyką, niespecjalnie mi jako fryzjerce pomoże (no, chyba że klient ''wymagający'' i wyłącznie o astrofizyce gada). No i wszyscy chyba wiedzą, ile może zarobić kasjerka z um... (tu wpisać nazwę ulubionego marketu... no wiadomo). Nawet ta, która może pochwalić się dyplomem filozofii.
Nie trzeba dużo wiedzieć, żeby dużo zarabiać.

Dlaczego więc, jest taki nacisk na zdobywanie wiedzy? Dlaczego ludzie chcą więcej wiedzieć?

Olśnienie przyszło w czasie czytania innej książki (bo czytać nie przestałam, mimo, że mam problem po tej o spaniu).
Chcemy wiedzieć więcej nie po to, żeby ułatwiać życie sobie, nie po to, żeby sprawić aby innym się życie poprawić, nawet nie po to, żeby tych pieniędzy było więcej. Te powody to wymówki, wykręty. Z prawdziwego powodu prawdopodobnie mało kto sobie zdaje sprawę. To coś jak oddychanie. To jedna z podstawowych potrzeb każdego. To również coś, do czego mało kto się przyzna, jeśli już w końcu zda sobie sprawę co to jest. Tak nas uczono; przynajmniej większość z nas. To ten sam powód dla którego ''chcesz nosić najnowsze style, jeździć najnowszymi samochodami i rozmawiać o swoich błyskotliwych dzieciach.''
Jeden z amerykańskich filozofów, John Dewey, był zdania, że ''najgłębszym pragnieniem ludzkiej natury jest pragnienie bycia ważnym''. Każdy stara się być ważniejszy od innych. Jeśli ktokolwiek będzie się starał przekonać mnie, że ten Jankes nie miał racji, to powodzenia.

Zastanawiałam się, jak to jest w przypadku, tych jeszcze ''nie do końca ucywilizowanych'' plemion, na przykład w lasach Amazonii. Członkowie tych plemion też przecież robią co w ich mocy, żeby sobie na szacunek i poważanie zarobić. Pewnie nie jeden ojciec chce wydać córkę za syna wodza, albo nawet sam tym wodzem zostać. Takiemu to się dopiero kłaniają.

Fakt. Spełnienie poczucia, że jest się ważnym, stoi na dalszej pozycji podstawowych potrzeb człowieka. Ale nie wydaje mi się, że przez to jest mniej ważne.
Chcemy być żywi – ''zdrowie i zachowanie życia'', podstawowa potrzeba. Obecnie nie jest to chyba aż takim problemem, jak na przykład pięćset, czy tysiąc lat temu.
''Jedzenie'' – bez komentarza, może nie zawsze sto procent zdrowe, ale dostępne.
''Sen'' – no cóż, zbyt mało (książka o spaniu!), ale większość z nas ogranicza sen z własnej woli – zamiast oglądać serial, to się połóż spać!
''Pieniądze i rzeczy, które możemy kupić''. Tak, wszyscy narzekają na brak pieniędzy, szczególnie po tym, jak ''wydali pieniądze, których nie mieli, na rzeczy, których nie potrzebują, żeby zrobić wrażenie na tych, których nie lubią''.
''Dobre samopoczucie dzieci'' – Bąble zdrowe i szczęśliwe, najedzone i czyste, mają gdzie spać, czym się bawić i odpowiednie miejsce do zabawy, jeśli to wszystko zapewnione, wówczas zaczynamy myśleć o sobie...
Ach o seksie zapomniałam – reprodukcja. Trzeba zadbać, aby te dzieci były.

Wcześniej wydawało mi się, że potrzeba bycia ważnym, to coś, co wykracza już poza granicę tych pierwotnych pragnień, że nie chodzi o fizyczne, materialne podejście do życia. Ale im dłużej o tym myślę... Wszystko się ze sobą zazębia. Każda z tych potrzeb opiera się jedna o drugą. Po to, aby mieć dzieci (seks), trzeba być ważnym (trzeba znaleźć odpowiedniego partnera). Żeby być ważnym, to trzeba być żywym. Żeby być żywym, trzeba jeść. Żeby lepiej jeść, trzeba być ważnym. Można by tak bez końca.

Latamy na księżyc, mieszkamy na orbicie i nadal nie potrafimy sobie poradzić z zapewnieniem każdemu podstawowych potrzeb! Spełnianie ich (nie wszystkich) wymaga nakładów finansowych (bo jak inaczej zabezpieczyć wszystkim odpowiednią ilość jedzenia lub miejsce do spania), jednak żeby dać innej osobie poczucie, że jest ważna, nie trzeba wydawać pieniędzy. Wystarczy zwrócić uwagę na to, jak ze sobą rozmawiamy, czy traktujemy tego kogoś z szacunkiem, czy w odpowiednim momencie słychać od nas przepraszam, proszę, dziękuję. Jednym słowem: UPRZEJMOŚĆ. To nic nie kosztuje.

Problem też jest taki, że jeszcze sporo ludzi zapomina, że każdy ma inne wartości. Dla jednych ważnym osiągnięciem będzie napisanie książki, dla kogo innego samodzielnie wykonany stół, jeszcze kto inny będzie czuł się dumny, jeśli wymyśli nowy wzór dziewiarski. I kiedy te trzy osoby się spotkają to nikt na nikim nie zrobi wrażenia. Żadna z tych osób nie poczuje się doceniona. Zaistnieć może nawet sytuacja, że będą siebie lekceważyć. No bo co to za osiągnięcie napisać książkę? Zrobić stół – to jest coś!
Być może dlatego, niektórzy mają problem ze znalezieniem prawdziwych przyjaciół.

A gdyby tak inaczej spojrzeć na osiągnięcia innych osób? Może warto pomyśleć ile cierpliwości miała osoba, która dzień w dzień siadała do pisania, ile samozaparcia miał ten ktoś, który z kawałków drewna sklecił prawdziwy stół, jakim uporem musiała się wykazać osoba, która dziergała, pruła i dziergała ponownie, żeby nowy wzór dziewiarski dopracować?
Może nie doceniać tego CO, ale to JAK? Wyobrazić sobie, co ja mogłabym osiągnąć, gdybym z takim uporem, wytrwałością i samozaparciem..?

I przypomniało mi się, jak koleżanka chwaliła się nowymi paznokciami, a ja na końcu języka miałam ''pokaż mi zdjęcia z wyprawy na Everest, to się będę zachwycać''. Ugryzłam się w język i wyszło coś w rodzaju ''WOW''.



czwartek

23 dzień maja



Nie samą pracą...


Tak sobie myślałam popijając moją kawę oczywiście, że jest dużo książek jest na świecie. Nawet gdyby połowę ich spalić, to i tak dużo by zostało. Szczególnie, że sporo z nich wydano również w formie elektronicznej. I zastanawiam się po co nadal ludzie te książki piszą. Nie mówię o raportach z badań, czy poradnikach typu "jak wyjść bogato za mąż", ale o książkach, w których opisywane są zmyślone historie zmyślonych ludzi... I prawdziwi ludzie to czytają i kupują te książki na własność. Niektórzy nawet nie pożyczają swoich skarbów...

Bo książka to skarb.

Lubimy żyć życiem innych. Lubimy innych obserwować. Dlatego taką popularnością cieszył się Big Brother, dlatego nadal kupujemy bilety do kina, nadal wydajemy pieniądze na książki. Historie, nawet te koszmarne przeżywamy z dystansem i poczuciem bezpieczeństwa. Te sprawy nas nie dotykają osobiście. Być może nie zależy nam, kto komu dowali. My i tak wyjdziemy z kina bezpieczni, albo będziemy w stanie odłożyć książkę na półkę.
Zastanawiam się, czy podobnie ludzie odbierają historie "oparte na faktach'' (niektórzy dodają słówko ''autentycznych''). Ilu z nas zdaje sobie sprawę z tego, że historia którą oglądamy na ekranie, albo czytamy w książce hipotetyczne mogłaby i nas dotyczyć?

Dawno temu przestałam oglądać filmy.

Być może mam zbyt wybujałą wyobraźnię i za bardzo identyfikuję się z bohaterami. Jeśli dołączyć do tego świadomość, że ktoś coś naprawdę kiedyś – to już zbyt dużo dla mojej głowy. I zrezygnowałam z oglądania filmów obyczajowych w ogóle, szczególnie unikam tych opartych na faktach.
Nie znaczy to jednak, że w ogóle nie korzystam z dobrodziejstw jakie przynosi kino (i Netflix – bo telewizja odpada). Jednak jest to ekstremalnie wąski zakres; kilka seriali, kilka filmów pełnometrażowych. Mogę je oglądać na okrągło i czerpać z tego radochę za każdym razem. Pokuszę się od czasu do czasu na coś nowego – tak było z filmem ''Avatar'' (podobało mi się) i ''Blade Runner 2049''. Chociaż ten drugi to właściwie nie do końca nowość. Film Denisa Villeneuve'a jest w końcu kontynuacją starego ''Łowcy androidów'' Ridleya Scotta – a ten jest na liście filmów ''pierwsza klasa''. Nie mogę się też doczekać ''Diuny'', którą postanowił zrobić pan Villeneuve. Lynch-owska ''Diuna'' też jest na mojej liście.

Nie zawsze tak było, że nie lubiłam oglądać filmów.

Pamiętam czasy, kiedy w Polsce wideo odtwarzacze nie były dostępne i nieliczni przywozili je z zagranicy (głównie z Niemiec). Organizowano wówczas płatne seanse. Sadzano nas na niewygodnych krzesłach i przez półtorej godziny, czasem trochę dłużej gapiliśmy się w ekran telewizora nie większy niż ten, który miałam w domu... I jak sobie teraz myślę, że mogę obejrzeć film na który mam ochotę w każdej chwili, nawet stojąc na przystanku, albo czekając na swoją kolejkę u lekarza, to myślę sobie: ''orzeszku-ty-mój, jaka ja stara''.
Mało tego, ja mogę filmy sobie sama nagrywać i publikować.

Z książkami to trochę inna sprawa.

Przestałam czytać ''dla przyjemności'' już jakiś czas temu. Książek jest zbyt dużo. Nie wiem ile musiałabym przeżyć żyć, żeby ogarnąć chociażby najciekawsze z tych, które mieszczą się w gatunku, który lubię najbardziej. A przecież są jeszcze inne też (no te gatunki). Postanowiłam wobec tego czytać tylko i wyłącznie takie książki, które są w stanie mnie czegoś nauczyć, albo coś wyjaśnić. Ostatnią ''dla przyjemności'' książką był ''Folwark zwierzęcy'' Orwella. I to już tyle.

Mam nadzieję, że nikt nie zrozumie mnie źle.

Czytanie książek sprawia mi ogromną radochę. Nawet większą jeśli mogę się czegoś dowiedzieć. Na przykład: właśnie skończyłam ''Dlaczego śpimy?'' napisaną przez Matthew Walkera. Nie mogłam się oderwać. Zabawne, że autor na samym początku zaznaczył, że nie ma nic przeciwko, jeśli ktoś zaśnie czytając jego książkę... tak naprawdę to się nie da przy niej zasnąć, chociaż tylko o spaniu.
Są takie książki, których nie jestem w stanie skończyć. Jest nią na sto procent ''Archipelag Gułag'' Aleksandra Sołżenicyna. Stoją trzy tomy na półce i czekają, aż w końcu ich właścicielka dojrzeje na tyle, żeby zawarty w nich koszmar przełknąć i zmierzyć się z mrokiem stalinizmu. Jak na razie zbyt wrażliwa jestem.

A bardzo lubię się śmiać.

Odpowiednią dawkę śmiechu daje mi oglądanie stand-up comedy, ''komediowa forma artystyczna w postaci monologu przed publicznością'' (Wikipedia). Sporo stand-upów można znaleźć na YouTube. Moją faworytką jest Brytyjka Sarah Millican. Uwielbiam. Jest niesamowita.
Sporo łez (takich ze śmiechu) wyciska ze mnie też Michael McIntyre, ale to facet, więc ma inne spojrzenie na świat, oczywiście.

Próbowałam znaleźć przynajmniej jeden występ pani Millican z napisami po polsku. Udało mi się jedynie znaleźć jej stronę www.

Jeśli ktokolwiek coś znajdzie dawać znać, pośmiejemy się razem.


poniedziałek

20 dzień maja


Wyjątkowy maj


Tak sobie myślałam popijając moją kawę oczywiście, że to już ostatnie dziesięć dni maja (właściwie jedenaście, bo maj to ten z tych dłuższych). I przez ten maj na wspomnienia mi się zebrało.

No bo jak maj to i matury, i Komunia pierwsza, i dzień matki...

Tak się przytrafiło, że zostałam w tym roku zaproszona na uroczystość Pierwszej Komunii i przypomniała mi się moja.
No nie do końca, bo z całej uroczystości pamiętam jedynie zebranie przed kościołem.
Czekaliśmy w upale, pamiętam – było bardzo gorąco. Jako, że chudzielec mały zawsze byłam to stałam w jednym z pierwszych rzędów. Nie pierwszym, raczej drugi, może trzeci. Za to doskonale pamiętam, że stałam z brzegu tego rzędu. Wokół nas zgromadziła się masa ludzi. Takich dam wystrojonych to ja wcześniej w życiu nie widziałam. Najgorsze jednak było to, że te damy chciały ładnie pachnieć. A że ciepło było, to niektóre z tych pań zdecydowanie nadużyły zapachów. Do tej pory nie wiem jak perfum się nazywa, ale zdarza mi się czuć go od niektórych. Kiedy do mojego nosa docierają pierwsze drobinki, nie pozwalam, żeby dotarło więcej – uciekam jak najdalej. I ten zapach to ostatnia rzecz jaką z całej ceremonii pamiętam. Nawet nie wiem, czy wytrzymałam, czy zemdlałam. Totalna amnezja – a dzień przecież ważny.

Do tego dnia szykowałam się prawie dwa lata.

Kiedy byłam dzieckiem pierwszą Komunię odbieraliśmy w trzeciej klasie. Lekcje religii odbywały się w kościele, w tak zwanych salkach katechetycznych. W mojej parafii nie było nawet kościoła jako takiego. Jego funkcję spełniał dom, o którym mówiono, że był własnością proboszcza. Dom był duży, z budynkami gospodarczymi i dobudówkami. Wystarczało miejsca dla wiernych...
Nie jestem w stanie powiedzieć, gdzie mieszkał proboszcz i dwóch jego pomocników. Bo z tego co pamiętam, zawsze było dwóch wikarych.
Reszta wspomnień z dnia mojej pierwszej Komunii to impreza w domu.
Nie wydaje mi się, żeby dorośli pili alkohol. Pewnie tego alkoholu nie było wcale. Ale, powiedzmy, że nie pamiętam czy był czy nie. Nie pamiętam również prezentów. Poważnie. Pamiętam kto na obiad przyszedł, ale prezentów nie pamiętam – z jednym jedynym wyjątkiem.

Prezent od mojego dziadka.

Dziadek podarował mi piórnik z wyposażeniem. Piórnik był brązowy, chyba to była skóra, może jakiś skóropodobny materiał. W środku były kredki, linijka, gumka do mazania. Zamykało się go zamkiem błyskawicznym, takim złotym.
Nie podobał mi się ten piórnik w ogóle.
W tym czasie pojawiły się na ławkach szkolnych ''chińskie piórniki''. Kolorowe, z przegródkami, zamykające się praktycznie same, dzięki magnetycznym zamkom. Jako dziewięcioletnie dziecko nie byłam w stanie docenić, że mój dziadek naprawdę postarał się, żeby prezent był "klasa". Bo był. Służył mi ten piórnik – mimo wszystko – jeszcze długo. Jako dziewięcioletnia dziewczynka bardzo chciałam taki kolorowy piórnik, taki, o jakim marzyły moje koleżanki. No cóż. Przełknęłam swoje rozczarowanie, w końcu to tylko piórnik.

W tym dniu stało się coś bardziej szczególnego.

Miałam już dziewięć lat, bliżej mi było do dziesięciu. Nie jestem pewna, czy już byłam harcerzem, czy jeszcze zuchem, ale w mundurku z odznakami chodziłam. Chodzili przecież wszyscy – takie czasy. Była harcerką – na sto procent – moja starsza o parę lat koleżanka-sąsiadka. Jedną z akcji zorganizowanych przez jej zastęp była współpraca z ośrodkiem opieki. Harcerze odwiedzali ludzi starszych, schorowanych. Chodziło głównie o dotrzymanie towarzystwa, o rozmowę. Podopieczną mojej koleżanki-sąsiadki była Babcia. Nie wiem jak się pani nazywała, nie znam ani imienia, ani nazwiska – zwracaliśmy się do niej ''Babciu''.

Koleżanka-sąsiadka zabierała mnie na te wizyty.

Babcia mieszkała na poddaszu starej kamienicy. Był tam duży pokój spełniający rolę kuchni i sypialni (może wcześniej, zanim Babcia zachorowała, to był salon – nie wiem). Przy drzwiach z prawej strony stało duże łóżko Babci. Był tam też drugi pokój, dużo mniejszy, z małym okrągłym okienkiem. Stała tam tylko szafa. Oh, jaka ogromna była ta szafa. Babcia oczywiście nie miała nic przeciwko, jeśli któraś z nas chciała do pokoiku zajrzeć, nawet pozwalała szafę otworzyć. Ale w szafie nic nie było, tylko pościel i koszule nocne. Babcia nie miała telewizora, ale miała radio. Na półce nad łóżkiem zawsze leżał różaniec, stała figurka Matki Boskiej, no i to radio.
Na szczęście to nie były lata 50. i nikt nie zabraniał Babci się modlić...

Uwielbiałam wizyty u Babci.

Nic szczególnego się nie działo, trochę rozmawiałyśmy, trochę mieszkanko ogarniałyśmy. A to jakieś śmieci, a to jakąś herbatkę. Ja własnej babci nie miałam. Mama mojego taty zmarła jeszcze zanim się urodziłam, mama mojej mamy – kiedy miałam trzy latka. Być może potrzebowałam kontaktu ze starszą osobą, być może jest to konieczny czynnik rozwoju młodego człowieka. W każdym razie Babcię z poddasza traktowałam jak moją własną.
Kiedy Babcia dowiedziała się, że już wkrótce przyjmę pierwszą Komunię rozpłakała się. Było jej straszliwie przykro, że nie będzie mogła mi towarzyszyć w tak szczególnym dniu. Ukochałam ją i powiedziałam, że to raczej nie ma znaczenia, jeśli zmówi za mnie paciorek... Obiecałam, że i ja się za nią pomodlę.
Kiedy w końcu przyszedł ''ten szczególny dzień'' przypomniała mi się Babcia i jej łzy.
Nie wiem, czy wszędzie jest taki zwyczaj, ale akurat w naszej parafii była obowiązkowa obecność na majowym nabożeństwie popołudniu. Wróciliśmy z kościoła po tym nabożeństwie. Ja jeszcze w białej sukience i z wiankiem na głowie. Schowałam mój biały różaniec do tej małej torebeczki, która była przy pasku sukienki. Powiedziałam mamie, że idę sobie pospacerować i... poszłam do Babci.

Tym razem płakałyśmy razem.

Babcia nie spodziewała się moich odwiedzin. Ja uznałam, że skoro Babcia nie może przyjść do mnie, to ja pójdę do niej. W końcu nie chodzi o to kto u kogo, ale że razem.
Nie pamiętam dokładnie naszej rozmowy. Wiem, że zmówiłyśmy razem jedną dziesiątkę – Babcia miała swój różaniec z drewnianymi paciorkami, ja swój biały. Babcia wspominała swoją pierwszą Komunię, opowiadała jak wyglądała jej sukienka, jak przystrojony był kościół. Powiedziała też jedną rzecz, która utkwiła mi głęboko w pamięci. Powiedziała, że w przeddzień swojej pierwszej Komunii modliła się, żeby umrzeć w tym szczególnym dniu.
Nie mogłam pojąć. Jak to? W jednym z najszczęśliwszych dni w życiu umrzeć? Ale już wtedy Brydzia była Brydzią, więc zapytałam: ''Dlaczego?''
''W tym dniu dusza jest jak twoja sukienka, nieskazitelnie czysta. Jeśli bym umarła w tym dniu, od razu poszłabym do nieba i spotkała się z Jezusem.'' – taką odpowiedź dostałam.

Babcia już jest w niebie.

Byłam jeszcze w szkole, kiedy zmarła. Na pogrzebie było tylko kilka osób. Nie miała rodziny, która mogłaby zadbać o jej grób, a ja jeszcze byłam zbyt młoda, żeby wiedzieć z na czym to polega. Przez jakiś czas wracałam od czasu do czasu zapalić świeczkę, powyrywać chwasty... ale czas niestety robi swoje... grób z czasem zniknął. Wiadomo jak to jest – jeśli nieopłacone...

Jaki jest morał z tej opowieści?

Niech każdy sobie wymyśli własny (i może napisze w komentarzu).
Zastanawiałam się, czy jest jakiś uniwersalny morał. Nie wydaje mi się. Można by to lub owo wymyślić. Ale czy nie jest prawdą, że to, czego uczą nas czyjeś opowieści są indywidualną, bardzo osobistą i subiektywną lekcją, inną dla każdego? Nie da się tego znormalizować, nawet nie powinno.
Pamiętam ze szkoły: "co autor miał na myśli mówiąc...". A choinka go tam wie; nie znam go, nie mogę zapytać, nie wiem.
"Wiersz podoba/nie podoba mi się, bo..." – taki powinien być temat lekcji. Niech każdy myśli samodzielnie, a nie według narzuconych schematów.
Dla mnie moja historia ma znaczenie, łączą się z nią moje emocje – te przyjemne i te niekoniecznie pozytywne. I dlatego to MOJA historia. Dla kogoś innego być może: ''bla, bla, bla – wspomnienie majowego dnia''.

czwartek

16 dzień maja


Że co? Że mam pisać to, co akurat teraz głowa myśli? A może to jednak o to właśnie chodzi? No bo jakże inaczej ja mam być autentyczna? Cokolwiek bym nie robiła i powiedziała, to i tak każdy zinterpretuje po swojemu. Nawet jeśli to, co myślę, a myślę dla siebie, i o tym napiszę, to każdy inny będzie ''czytał'' co innego. Zrozumie to na swój własny sposób.

A gdyby jednak tak... no zwyczajnie zachować tok w jakim te moje myśli przychodzą. Bo przychodzą wtedy, gdy kawę piję i gdy na kasie siedzę, i gdy spodnie składam, i gdy na przystanku stoję. I chaotyczne są te myśli. I nie mają składu i ładu. Ale może jak je spiszę, to się wyłoni jakiś nadrzędny cel, dla którego pisać mi się tak chce.

Zmęczona się czuję. Odkąd pamiętam kazali mi być lepszą. To takie męczące. Staram się i staram już pół wieku i nic. Nadal mówią mi, że mam być lepsza. Lepsza od kogo? Czy ja nie jestem doskonała? Kto ustalił kryteria? Takie dążenie do ''lepszości'' to przecież po to, żeby zadowolić innych. Bądź lepszą mamą – żeby dzieci były szczęśliwsze, bądź dobrą panią domu – żeby mąż był szczęśliwszy, bądź dobrą kumpelą – żeby znajomi byli szczęśliwsi, bądź dobrym pracownikiem – żeby szef był szczęśliwszy. Spełnij ich wizję! Stań się tym, kim ktoś chce, żebyś była.
A ja chcę być sobą!

Tylko żebym jeszcze wiedziała kim jestem i jaka chcę być... jak na razie, to nawet nie wiem, kim jestem.

Może jestem zbyt leniwa i nie jestem w stanie wymyślić wizji własnej siebie? Może powinnam się bardziej postarać i znaleźć odpowiedź. I wymyślić taką ''Brydzię prawdziwą''.
A może jednak nie. Nie wiem. Kiedyś może, ale teraz?

Łatwiej jest korzystać z gotowców. Jak w kuchni. Przecież wygodniej jest kupić gotowy pudełkowy obiad w markecie, wsadzić do mikrofalówki i zjeść. Czasem nawet smaczne to jest. Że nie zdrowe? Najważniejsze, że brzuch pełny. A ile czasu zostaje! Czasu na to, żeby pracować nad sobą i stawać się lepszą. Tylko, że ja nie wiem, czy ja chcę być taką ''z mikrofalówki''. Taką powtarzalną z produkcyjnej taśmy.
A może to chodzi o to, żeby nie być. Żeby być takim obiadem zrobionym z tego, co przyniesione z ogrodu. Takim obiadem z surówką ze świeżej marchewki umytej pod strumieniem zimnej wody i oskrobanej ostrożnie małym nożykiem. Z ziemniaczkami młodymi gotowanymi powoli w osolonej wodzie w garnku bez pokrywki, bo się gdzieś zapodziała. I z koperkiem te ziemniaki. Z koperkiem zrywanym gałązka po gałązce, żeby tylko te najlepsze. Sos czosnkowy... Oczywiście czosnek taki świeży, że na sam dźwięk słowa ''czosnek'' oczy łzawią i w nosie szczypie.
Może to właśnie o oryginalność chodzi, o bycie sobą. Bycie ''autentyczną''. Ciekawe tylko, czy się tak da... Czy nie za późno.

Wydaje mi się niestety, że chyba już za późno. Cokolwiek bym nie robiła to i tak wynik manipulacji, mody i jakichś tam wpływów.
Nawet nie jestem pewna czy ''wybierając'' trend jestem sobą, czy to ja wybieram.
Prawo wyboru? Czy naprawdę decyzja co wybrać należy do mnie? Czy wybierając nie ulegam modom i namowom? Jeśli rezygnuję z telewizora zupełnie albo kupuję nowy, lepszy, większy, ileś-tam calowy – ulegam jakiejś modzie. Idę do zjeść fastfooda, czy gotuję sama z organicznych – ulegam jakiejś modzie. Idę na siłownię, czy kładę się z książką w łóżku na cały dzień – ulegam jakiejś modzie. Jak nabrać pewności, że to co robię, nie jest efektem narzuconego trendu? Być może nawet fakt, że myślę o tym, jak nie być manipulowana przez marketing i te trendy, i te mody, to akurat następna moda – moda na oryginalność.

Wpływom ulegamy od urodzenia, więc jak określić ''prawdziwe, własne, osobiste JA''?

Starałam się wyobrazić siebie w sytuacji, kiedy nie byłabym manipulowana. Gdyby mnie kiedyś dawno temu zostawiono na bezludnej wyspie, bez telewizji, bez reklam, bez książek, bez internetu, co bym robiła? Myślałabym tylko, żeby się najeść. Myślałabym o tym, co zrobić, żeby być bezpieczna – żeby mnie jaki wąż nie ukąsił, albo jaki tygrys nie zeżarł.
Czy myślałabym o tym, które buty są odpowiednie do mojej kurtki?
Czy myślałabym o tym, jaka poza jest odpowiednia do medytacji?
Czy myślałabym o tym jakie zasłony powiesić w sypialni, żeby pasowały, żeby były odpowiednie?
Przecież to wszystko nie ma znaczenia tak naprawdę. Dlaczego więc tak naciskamy sami siebie? Bo to przecież nie tylko mój problem. Muszę zrobić to, muszę zrobić tamto... żeby być lepszy.

Lepszy od kogo?
Kto ustala kryteria?
Czy naprawdę TY tego chcesz?

Bo ja to nie wiem, jak jest.
Zanim się dowiem, to sobie następną książkę o samorozwoju poczytam, a może jakiś kurs w necie sobie znajdę, a może szalik na drutach zrobię... w modnych kolorach oczywiście, takich, które sama wybiorę.

poniedziałek

13 dzień maja


Trzynaście i nie tylko


Tak sobie myślałam (popijając moją kawę oczywiście), czy dobrze zrobiłam, że w ogóle z łóżka dziś wyszłam. W końcu trzynasty dzisiaj, co prawda nie piątek, ale zawsze.
Mówi się, że nie należy wierzyć w przesądy, zabobony dla starych matron. Ale stare przysłowie uczy, że ''strzeżonego pan Bóg strzeże'', więc nie wierzymy, ale w tak na wszelki wypadek pod drabiną to nie, kotu czarnemu też nie, a o trzynastce lepiej nawet nie wspominać. Wymazać i już. I tak właśnie niektórzy robią.

Pechowa trzynastka?

Na stronie szkolnictwo.pl dowiedziałam się, że na przykład w głównej siedzibie TP SA w Warszawie windy nie mają przycisku ''13'' (nie widziałam, powtarzam, co napisali). ''Wojewódzki Ośrodek Ruchu Drogowego w Łodzi wycofał samochód egzaminacyjny nr 13''. Sekretarka Roosevelta miała szczęście bywać na proszonych obiadach, gdy z jakiejś przyczyny przy stole miało usiąść trzynaście osób; bo ktoś nie przyszedł, albo ktoś pojawił się bez zapowiedzi. Często w hotelach na próżno szukać pokoju z numerem 13, 113, 213 i tak dalej.
Nie wszyscy jednak są ostrożni i z jakiś przyczyn, sobie tylko znanych, kuszą los.
Zespoły The Doors i Black Sabbath wydali albumy o tytule ''Trzynaście''. Jedna z piosenek zespołu Czerwono-Czarni, która była hitem przecież, to ''Trzynastego''. Hitem był też oryginalny polski sitcom ''Trzynasty posterunek''. Nie trzeba wspominać chyba jakim hiciorem jest amerykański horror ''Piątek, trzynastego''. Nikomu trzynastka w nazwie nie zaszkodziła. Być może właśnie odwrotnie – bo do odważnych świat należy. Odważni są Włosi – nie mam pojęcia na ile to prawda (się dowiem), ale dla Włocha trzynaście to szczęśliwa liczba. [No i się dowiedziałam: od znajomego, który pochodzi z Włoch, dowiedziałam się, że tam boją się trzynastki jak wszędzie. Jeszcze raz potwierdza się, że nie należy wierzyć we wszystko, co w internecie przeczytamy – we Włoszech liczba trzynaście to też PECHOWA liczba!]

Skąd się wziął strach przed trzynastką?

Teorii jest sporo. Najśmieszniejszą moim zdaniem jest ta, że pierwotni ludzie umieli liczyć tylko do dwunastu (dziesięć palców + dwie nogi). Trzynaście być może kojarzyło się z czymś niepojętym, nieznanym, a tym samym strasznym.
Niektórzy są zdania, że strach przed trzynastką sięga czasów Kodeksu Hammurabiego – nie było w nim trzynastego prawa.
A może to przez Egipcjan boimy się trzynastki. Według nich trzynastym etapem życia człowieka jest życie wieczne, co – zdaniem niektórych – ''z czasem uległo zniekształceniu jako symbol śmierci i nieszczęścia''.
Może też być, że to nordycki Loki jest odpowiedzialny za współczesną fobię związaną z liczbą trzynaście. Loki był tym, który dołączył do dwunastu biesiadników i przyczynił się do śmierci Baldura (ulubieńca bogów i ludzi, przystojniaka nordyckiego panteonu).
Judasz był trzynastą osobą przybyłą na ostatnią wieczerzę. Tak, przy stole zasiadło trzynaście osób.

Plan Filipa Pięknego

Moją ulubioną teorią związaną z trzynastką, a właściwie z piątkiem trzynastego, jest historia Templariuszy.
W 1307 roku francuski król, Filip Piękny, w totalnej tajemnicy przygotował plan pozbycia się Zakonu. W październiku, właśnie w piątek trzynastego, rycerze Filipa wkroczyli do wszystkich miejsc, w których Templariusze urzędowali. Kogo mogli aresztowali, kogo musieli zabili. Wieść niesie, że Templariusze byli w posiadaniu wielkiej fortuny, skarbu, który nigdy nie został odnaleziony (przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo). Skarb zniknął w piątek, 13 października 1307 roku razem z większością zakonników i ich flotą (o której się mówi, że była spora). Na ogół się o tym nie wspomina, ale większość zakonników zdążyła umknąć filipowym oprawcom. Najprawdopodobniej uciekinierzy schronili się w Hiszpanii i na Wyspach Brytyjskich. Dla mnie zastanawiające jest to, w jaki sposób właśnie te dwa państwa w przeciągu kilkunastu lat stały się mocarstwami trzęsącymi Europą. Ale badania zostawmy historykom.

Triskaidekafobia

Ciekawostką, która łączy się z trzynastką jest fakt, że fobia związana z tą liczbą ma swoją nazwę.
''Triskaidekafobia (stgr. τρεισκαίδεκα triskaídeka = trzynaście, stgr. φόϐος fobos = strach, lęk) – lęk przed liczbą trzynaście, irracjonalna wiara, że liczba ta przynosi pecha. Jako przesąd funkcjonujący w kulturze zachodniej powszechnie, uznawana jest za fobię jedynie, gdy znacznie utrudnia codzienne funkcjonowanie jednostki. Należy zatem odróżnić przesądność uwarunkowaną kulturowo od zaburzenia nerwicowego.'' Wśród nazwisk osób cierpiących na triskaidekafibię można znaleźć m.in. takie jak: Bonaparte, Twain i Wagner. Szacuje się, że na triskaidekafobię cierpi około 10% ludzkości, chociaż w to akurat trudno mi uwierzyć.

Nie tylko trzynastka

Już wspomniałam, że Włosi nie boją się trzynastek. Źródła podają, że każdy prawdziwy Włoch mdleje na widok liczby siedemnaście. Włoskie linie lotnicze (Alitalia) ''usunęły'' ze swoich samolotów nie tylko rząd trzynasty, ale też siedemnasty. Pracownicy mieli dość scen, które urządzali pasażerowie, którzy za nic w świecie nie chcieli siadać w tych rzędach. (źródło: TUTAJ). 
Na dalekim wschodzie (Chiny, Korea, Japonia, Wietnam, Malezja, Singapur) z pechem związana jest czwórka. W Japonii na dodatek jeszcze i dziewiątkę omija się szerokim łukiem. Zastanawiam się jak sobie radzą z promocjami typu ''tylko 999, 99 jenów"? Naturalne wydaje się wobec powyższego, że Japończyk nie ruszy nic co było na 49 lub 94 pozycji.
W Afganistanie podobno nie lubią liczby 39. ''Ludzie posuwają się nawet do tego, aby ukrywać 39 na samochodowych rejestracjach. Najprostszy sposób? Przerobienie 'trójki' na 'ósemkę', co daje bezpieczne 89.''

"Kto ma rozum, niech liczbę Bestii przeliczy:
liczba to bowiem człowieka.
A liczba jego: sześćset sześćdziesiąt sześć
"
(Ap 13,18)

Nikt się nie zdziwi, że jako przedstawiciele kultury chrześcijańskiej, nie lubimy liczby sześćset sześćdziesiąt sześć. Ale mało kto wie, że w Chinach liczba ta to symbol powodzenia.

Brydzia w przesądy nie wierzy

Taka jest oficjalna wersja. No nie chcę, żeby ktokolwiek o mnie myślał, że jestem zabobonna stara matrona. Nieoficjalnie jednak to ja pod drabiną nie przejdę, jak czarny kot to czekam, aż kto inny przekroczy jego ścieżkę, rzucam solą przez ramię, pukam w niemalowane, nie stawiam butów na stole, zawsze staram się najpierw prawą nogę z łóżka wystawić, no chyba, że to piątek trzynastego – wtedy jeśli mam możliwość w ogóle nóg z łózka nie wystawiam, tylko czekam do soboty.

Źródła:
Wikipedia (oczywiście, że nie może zabraknąć!)

czwartek

9 dzień maja


Podsumowujący bilans
Czy jestem pewna siebie?


Tak sobie myślałam (popijając moją kawę oczywiście), że należy się w jakiś sposób podsumować i zakończyć to, na co poświęciłam ostatnie osiem wpisów.
Zaczęło się od tego, że przy porannej kawie przypomniało mi się, jak ktoś kiedyś powiedział o mnie, iż brakuje mi pewności siebie. Postanowiłam to sprawdzić. Znalazłam stronę Patrycji Załug, która zajmuje się pewnością siebie zawodowo i przemyślałam każdy z filarów, na których według niej opiera się wewnętrzna pewność siebie. Jest ich osiem.


Czy ''Ktoś'' miał rację, że brakuje mi pewności siebie?

Na pewno brakuje mi arogancji, którą wiele osób myli z pewnością siebie. Nie potrafię za wszelką cenę udowadniać swojej pozycji, znaczenia i nie lubię tego robić. Autorytetu i szacunku nie można wymusić. Trzeba na to zapracować. Znam siebie, jestem świadoma własnych zalet. Jeśli ktoś nie docenia mojej osoby? Przecież to nie oznacza, że jestem do niczego! Moje wartości nie pokrywają się z jego (jej) i przyjaciółmi pewnie nie będziemy.  
Pisząc o poczuciu własnej wartości doszłam do wniosku, że być może tego mi trochę brakuje. Jednak wystarczyła jedna filiżanka kawy wypita w spokoju, spojrzenie na siebie z dystansu, żeby nabrać przekonania, że to nie brak wiary w siebie, ale świadomość własnych ograniczeń, może braku wiedzy, czy coś tam jeszcze, ale również wartości życiowe, które są dla mnie najważniejsze. Mam tam jakieś priorytety i akceptuję fakt, że coś tracę, żeby coś innego (na czym mi bardziej zależy) zyskać.

Co mogę zmienić, to zmieniam

Jeżeli chodzi o brak kwalifikacji, brak wiedzy – wierzę, że mogę to zmienić (jeśli tylko zechcę). Mam jednak świadomość, że są takie obszary, gdzie żadnych spektakularnych efektów nie osiągnę. Jednak fakt, że nie zrobię kariery jako primabalerina Baletu Moskiewskiego, nie powstrzymuje mnie, żeby się na balet dla dorosłych zapisać i powyginać się troszeczkę (nawet nie wiedziałam, że człowiek ma tyle mięśni, które mogą boleć od tańca).
Są też takie obszary które mnie nie interesują wcale, bo wiem, że zbyt się boję. Nie zapiszę się na kurs spadochronowy – wiem, że nie jestem w stanie wyskoczyć z samolotu z własnej woli. Nie zjem świadomie ślimaka, krewetki i kawioru. I w mini kiecce też nie wyjdę – ciągle bym myślała, czy mi dupsko widać i nie mogłabym być sobą – wolę jeansy, a najlepiej dresowe portki.

I mam ubaw

Nie kochani, to nie brak pewności siebie widziała we mnie osoba ''Ktoś''. Widziała ona osobę, która się nie narzuca, nie mówi, gdy nie ma nic do powiedzenia, pozwala mówić innym i czeka grzecznie na swoją kolej, gdy ma odmienne zdanie. Zdarza się, że moja kolej nie przychodzi... Skoro mi to NIE przeszkadza, to dlaczego miałabym to zmieniać? Dlaczego ''Ktoś'' pomyślał, że wie lepiej ode mnie, co dla mnie jest dobre?
Staram się szanować i brać pod uwagę opinie innych ludzi. Zdarza się, i to dość często, że moje zdanie różni się zupełnie od tego, o czym przekonany jest rozmówca. Jeżeli widzę, że dyskusja nie ma sensu, nie dyskutuję. Jeżeli ktoś nawet nie stara się wysłuchać moich argumentów i skacze jak Osioł (ten ze Shreka), krzycząc ''ja, ja, ja mam rację'', mogę jedynie skakać z nim krzycząc ''ty, ty, ty masz rację'' i mieć ubaw.

Czasami gryzę

Jest jeden wyjątek, kiedy sobie nie pozwalam na ''osiołkowate skakanie'' – kiedy chodzi o Bąbla-Ośmiolatka. Wtedy wychodzi ze mnie potwór. Drapię, gryzę, rzucam obelgami, robię co tylko w mojej mocy, żeby UDOWODNIĆ, że ja wiem, co dla niego jest, a co nie jest dobre. W tej kwestii nie dyskutuję – ma być po mojemu i już. Koniec, kropka!


A poza tym, jestem cichutką słuchaczką innych, która popijając sobie kawę, myśli o tym, czemu ludzie są tak dziwni, że nie widzą tego, co ona widzi. Jedyne co mi w takich chwilach przychodzi do głowy, to udowodniony fakt, że rzeczywistość każdy odbiera subiektywnie. To co dla mnie jest prawdziwe, nie musi być prawdziwe dla kogoś. Ale to nie powód, żeby celować moją prawdziwą cegłą w kogoś, kto twierdzi, że cegła jest nieprawdziwa. Prawda?

POST SCRIPTUM  
Tytuł wybrałam świadomie, wiem co to pleonazm.

poniedziałek

6 dzień maja

Pewność siebie
''Jeśli zasadniczo mamy pozytywne nastawienie,
oczekujemy i myślimy o przyjemności,
jesteśmy zadowoleni i szczęśliwi,
to wtedy mamy tendencję przyciągać i tworzyć ludzi,
sytuacje i wydarzenia,
odpowiadające naszym pozytywnym oczekiwaniom.''
Shakti Gawain

Pozytywne nastawienie


Tak sobie myślałam (popijając moją kawę oczywiście), że ja to taka pozytywnie nastawiona do życia jestem. A myślałam o tym, ponieważ pozytywne nastawienie jest – według Patrycji Załug – jednym z ośmiu filarów wewnętrznej pewności siebie.
Czasami się nie da
Pozytywne nastawienie? Jak najbardziej, ale nie zawsze – czasami się nie da. Jeśli ktoś spróbuje mnie przekonywać, że jest inaczej – no cóż, kłamczuchów nie lubię. Najtrudniej mi jest zachować dobry nastrój w obliczu głupoty, arogancji, bezczelności. Na szczęście taki stan przechodzi i mogę ponownie się śmiać z głupot, z siebie, mogę ''wyjść'' do ludzi.
Mówi się, że denerwuje nas w innych to, z czym sami nie umiemy sobie poradzić i to, czego nie lubimy w sobie. Że co? Że JA jestem arogancka, głupia, bezczelna? A nawet jeśli tak, to chyba nie znaczy, że muszę tolerować takiego zachowania u innych... Zdarza mi się, że marzę o ucieczce na na jakieś odludzie. Ale mieszkam w mieście, pracuję w miejscu, gdzie każdego dnia przewijają się setki ludzi. Czasami zwyczajnie nie wytrzymuję. Czekam wtedy na moment, kiedy będę mogła uciec do domu i zamknąć się w szafie. (Ale Bąbel-Ośmiolatek i tak by mnie znalazł, o mnie wszędzie znajdzie, czujnik ma jakiś wbudowany chyba).
''Jakoś to będzie''
O pozytywnym myśleniu po raz pierwszy usłyszałam wieki temu. Ale to że usłyszałam, to nie znaczy, że zrozumiałam. Wierzyłam, że jeśli będę sobie powtarzać to czy tamto, wtedy jakieś siły zewnętrzne skupią się na tym, żeby mi to dać. Ha! Nadal nic nie miałam, z czasem nawet wiarę w pozytywne myślenie straciłam (tak mi się wydawało).
Teraz dopiero rozumiem, że pozytywne myślenie to zawsze było to, czym się kierowałam w życiu. Potwierdziła to jedna z bliskich mi osób mówiąc mi, że ceni mnie za ''umiejętność udawania, że wszystko jest OK, kiedy nie jest''.
Nie wydaje mi się, że ja tak do końca udaję. Może czasami. Żeby się inni nie martwili. Wiem, że zbyt często ludzie martwią się ''na zapas''. Po co? Na cholerę kupować trumnę, jeśli nie znasz diagnozy?
Generalnie to przyświeca mi taka zasada: ''przygotuj się na najgorsze, miej nadzieję na najlepsze''. Nie jestem w stanie inaczej tego ująć. Mam świadomość konsekwencji, które mogą nastąpić w wyniku takiego czy innego zachowania, mam świadomość zagrożeń, które towarzyszą nam każdego dnia. Jestem na to przygotowana. Ale czy fakt, że satelita może wyskoczyć z orbity i spaść mi na głowę, nie pozwala mi wyjść z domu? Wychodzę z domu i uważnie się rozglądam. Ale nie patrzę tylko w niebo szukając spadającego satelity. Patrzę też pod nogi, bo być może potknę się o walizkę z milionem dolarów.
''Jakoś to będzie'', ''muszę to przemyśleć, ale najpierw kawa''... i ulubione powiedzonko bohaterki powieści napisanej przez Margaret Mitchell – ''pomyślę o tym jutro''.
Co mi daje takie nastawienie? Zdarza mi się działać pochopnie. Wtedy emocje biorą górę i nierzadko bywa, że to są te emocje, o których się mówi, że są negatywne. Wtedy racjonalne myślenie mi się wyłącza. Kiedy postanowię, że ''najpierw kawa'', mój stan emocjonalny dochodzi do równowagi, zaczynam sensownie myśleć i nikt chyba nie zaprzeczy, że łatwiej w takim stanie znaleźć rozwiązanie problemu o-kurczę-koniec-świata. Powtarzając sobie ''Jutro też jest dzień i nawet jeśli dziś nie widzę sposobu, w końcu na pewno go znajdę'', zachowuję optymizm i pozytywne nastawienie.
I nie muszę udawać, że wszystko jest OK, kiedy nie jest. Bo wszystko JEST OK, trzeba tylko głęboko to przemyśleć, ''zdiagnozować''.
Nic nie muszę
Jest jeszcze jedna sprawa, na którą zwróciła moją uwagę autorka bloga codzienniepewnasiebie.pl.
Pozytywne nastawienie to również świadomość, że tak naprawdę nic nie muszę, ale chcę. Nie lubię swojej pracy, ale pieniążki lubię, tak? Lubię jeść, lubię kupować prezenty. Nie chodzę do pracy, bo muszę, ale dlatego, że chcę. To wyłącznie mój wybór. Mogę się przecież zwolnić. Mogę poszukać innej pracy, mogę się zarejestrować w urzędzie i stanąć w kolejce po zasiłek, mogę otworzyć swój biznes. To na co się decyduję, decyduję się ja. Mogę powiedzieć TAK, mogę powiedzieć NIE, ale decyzja co powiedzieć jest moja. Nic nie muszę.
A jeśli czuję się źle? No cóż. Wtedy mam powód, żeby zrobić kawę, usiąść w moim kąciku i dokładnie przemyśleć: co chcę zrobić, żeby mi było lepiej.
Szkoła życia
Kilka lat temu, chyba przeglądając YouTube, natknęłam się na Dolores Cannon. Pani zajmowała się hipnozą. Zaczynała pomagając ludziom wychodzić z uzależnień. Zmieniła podejście, gdy podczas kilku sesji z różnymi osobami zaczęło dziać się coś dziwnego. Otóż osoby poddawane hipnozie opowiadały historie z dalekiej, bardzo odległej przeszłości. Pani Cannon skoncentrowała się na tym i opracowała system wprowadzania pacjentów w stan hipnozy na tyle głębokiej, żeby łatwiej im było przekraczać ''granicę pamięci''. Na podstawie informacji zebranych podczas przeprowadzanych tą metodą sesji hipnotycznych, doszła do zaskakujących wniosków. Według niej życie na Ziemi to rodzaj uniwersytetu. Twierdzi ona, że przychodzimy na świat z własnej woli. Decydujemy się na życie w takim miejscu, żeby zdobyć ''dyplom'' najbardziej prestiżowej i wymagającej uczelni w kosmicznym wymiarze.
Podoba mi się taka wizja. Taka teoria motywuje mnie do przyjmowania życia takim, jakim jest. Jeśli do tego dodać świadomość, że jednak jesteśmy w stanie nieco życie ulepszać (poprzez nastawienie właśnie), to znacznie łatwiej radzić sobie z nieszczęściami, które przecież dotykają wszystkich, bez wyjątku. Nie ma na to rady. Życie.

No i z dyplomem takiej uczelni łatwiej będzie dostać dobre stanowisko w intergalaktycznej firmie.

czwartek

2 dzień maja

Pewność siebie
''Jest tylko jedna droga do szczęścia:
przestać się martwić rzeczami,
na które nie masz wpływu.''
Epiktet

Odpowiedzialność za swoje życie


Tak sobie myślałam (popijając moją kawę oczywiście), o tym, co napisała Pani Załug o następnym (siódmym) filarze pewności siebie.
"Filar 7 – odpowiedzialność za własne życie – czy mogę zmienić to, co mnie irytuje?"
No właśnie. Odpowiedzialność za siebie kojarzyła mi się zawsze z braniem winy na siebie w obliczu niepowodzeń, przyznawaniem się do błędów. "Muszę poprawić, muszę ulepszyć, muszę się bardziej postarać". Życie nie raz pokazało mi, że to nie zawsze tylko i wyłącznie moja wina, że coś mi nie wyszło... ale to inna historia.
Według pani Załug odpowiedzialność za swoje życie to przysłowiowe "branie byka za rogi".
Zdarza się tak, że nie odpowiada mi taka czy inna sytuacja i tylko ode mnie zależy, co z tym zrobię. Rozpaczanie i narzekanie nic nie zmieni. Trzeba akcji żeby cokolwiek zmienić. I to akcji konkretnej, stanowczej, konsekwentnej.
Są takie strefy życia, w obrębie których przychodzi to łatwo, są też takie, że sama myśl o zmianach przychodzi z trudnością. Dla każdego to będzie co innego, bo każdy ma inne priorytety, inne wartości.
Nie podoba się w pracy – stresująca, no ale dobrze płacą. Jeśli priorytetem jest komfort psychiczny – pracę zmieniam, jeśli pieniądze – zostaję. Trzeba wybrać i trzeba ponieść konsekwencje tego wyboru. Może oczywiście zdarzyć się tak, że nowa praca będzie lepiej płatna i mniej stresująca. No to zostaje się, tylko się cieszyć!
Wkurza mnie otoczenie, w którym przyszło mi mieszkać. Muszę wybrać – zostaję, mniej płacę, użeram się z wrednymi sąsiadami, albo wyprowadzam się, więcej płacę i mam spokój. Oczywiście – może się zdarzyć tak, że sąsiedzi w nowym miejscu będą jeszcze bardziej upierdliwi i przyjdzie mi płacić więcej i użerać się z nowymi sąsiadami. No w takiej sytuacji, to nie ma się z czego cieszyć, ale płakać i użalać się też nie trzeba... bo wszystko w moich rękach.
Odpowiedzialność, według mnie, to umiejętność brania na siebie konsekwencji wyborów, których dokonujemy.
Jeśli coś nie jest takie, jak bym chciała i jestem to w stanie zmienić, to nic mi innego nie zostaje, tylko zakasać rękawy i wziąć się do roboty. Często sobie powtarzam ''jeśli nie jest po mojemu, to nie ma wcale''. Przypominam sobie w ten sposób, że skoro coś nie jest zrobione / pomyślane / przeprowadzone / urządzone dokładnie tak jak chcę, to nie znaczy, że mam się tym przejmować, roztrząsać się nad tym, płakać, czy robić awantury. Jeżeli chcę aby coś było ''po mojemu'' muszę zadbać o to sama.
Nie zawsze takie podejście miałam, niestety.
Często też powtarzam sobie słowa, które powiedział Dalai Lama (który to ja nie wiem, bo obecnie jest XIV – Tenzin Gjaco).

''Jeśli problem jest do rozwiązania i możesz coś zrobić,
nie ma potrzeby by się martwić. 
Jeśli nie jest możliwy do rozwiązania,
martwienie się nie pomoże.''

Zdarza mi się od czasu do czasu usiąść w spokojnym miejscu, z kawą oczywiście, by zastanowić się nad swoim życiem. Wszyscy mamy powody do narzekania. Warto sobie wszystko na spokojnie ogarnąć. Może nawet wszystko zapisać. Dzielę swoje problemy na dwie grupy. Pierwsza grupa to te bolączki, na które mam wpływ, druga – te, na które wpływu nie mam. I myślę – czy przypadkiem nie jest tak, że zamiast zużytkować energię na to, żeby swoje życie ulepszyć, radząc sobie z problemami z pierwszej grupy, marnuję wspomnianą energię na 'pierdoły' z drugiej grupy. Napisałam 'pierdoły', ale z reguły to są poważne problemy, z którymi 'choćby skały srały' nie jestem w stanie sobie poradzić – takie, które muszą się rozwiązać same. Można wtedy powiedzieć "ach, takie życie".
To tak jak z pogodą – niektórych rzeczy nie jestem w stanie zmienić, jedyne co mogę to je zaakceptować, zaakceptować fakt, że "takie życie". Tak naprawdę – teraz do mnie to dotarło – można nawet ''pogodowy problem'' rozwiązać. Na przykład zamieniając deszczową Irlandię na słoneczną Hiszpanię. Można też zmienić podejście do problemu. Słoneczne dni są tak samo potrzebne jak i te deszczowe; lubię, gdy pada, lubię, gdy świeci. Nie lubię huraganów; robią hałas i spać nie mogę.
W jednym z poprzednich postów napisałam [klik], że zbyt często za popełnione przez siebie błędy winimy swoje wady i ułomności. I podtrzymuję to. Być odpowiedzialnym za siebie to nie znaczy, żeby nad sobą płakać i bezsilnie rozkładać łapki pytając się "no co ja mogę?". Chodzi o to, żeby podciągnąć rękawy zadając sobie to pytanie. Trzeba podjąć decyzję, wziąć się do roboty i zmienić to, co można zmienić.
Wziąć byka za rogi.