poniedziałek

20 dzień maja


Wyjątkowy maj


Tak sobie myślałam popijając moją kawę oczywiście, że to już ostatnie dziesięć dni maja (właściwie jedenaście, bo maj to ten z tych dłuższych). I przez ten maj na wspomnienia mi się zebrało.

No bo jak maj to i matury, i Komunia pierwsza, i dzień matki...

Tak się przytrafiło, że zostałam w tym roku zaproszona na uroczystość Pierwszej Komunii i przypomniała mi się moja.
No nie do końca, bo z całej uroczystości pamiętam jedynie zebranie przed kościołem.
Czekaliśmy w upale, pamiętam – było bardzo gorąco. Jako, że chudzielec mały zawsze byłam to stałam w jednym z pierwszych rzędów. Nie pierwszym, raczej drugi, może trzeci. Za to doskonale pamiętam, że stałam z brzegu tego rzędu. Wokół nas zgromadziła się masa ludzi. Takich dam wystrojonych to ja wcześniej w życiu nie widziałam. Najgorsze jednak było to, że te damy chciały ładnie pachnieć. A że ciepło było, to niektóre z tych pań zdecydowanie nadużyły zapachów. Do tej pory nie wiem jak perfum się nazywa, ale zdarza mi się czuć go od niektórych. Kiedy do mojego nosa docierają pierwsze drobinki, nie pozwalam, żeby dotarło więcej – uciekam jak najdalej. I ten zapach to ostatnia rzecz jaką z całej ceremonii pamiętam. Nawet nie wiem, czy wytrzymałam, czy zemdlałam. Totalna amnezja – a dzień przecież ważny.

Do tego dnia szykowałam się prawie dwa lata.

Kiedy byłam dzieckiem pierwszą Komunię odbieraliśmy w trzeciej klasie. Lekcje religii odbywały się w kościele, w tak zwanych salkach katechetycznych. W mojej parafii nie było nawet kościoła jako takiego. Jego funkcję spełniał dom, o którym mówiono, że był własnością proboszcza. Dom był duży, z budynkami gospodarczymi i dobudówkami. Wystarczało miejsca dla wiernych...
Nie jestem w stanie powiedzieć, gdzie mieszkał proboszcz i dwóch jego pomocników. Bo z tego co pamiętam, zawsze było dwóch wikarych.
Reszta wspomnień z dnia mojej pierwszej Komunii to impreza w domu.
Nie wydaje mi się, żeby dorośli pili alkohol. Pewnie tego alkoholu nie było wcale. Ale, powiedzmy, że nie pamiętam czy był czy nie. Nie pamiętam również prezentów. Poważnie. Pamiętam kto na obiad przyszedł, ale prezentów nie pamiętam – z jednym jedynym wyjątkiem.

Prezent od mojego dziadka.

Dziadek podarował mi piórnik z wyposażeniem. Piórnik był brązowy, chyba to była skóra, może jakiś skóropodobny materiał. W środku były kredki, linijka, gumka do mazania. Zamykało się go zamkiem błyskawicznym, takim złotym.
Nie podobał mi się ten piórnik w ogóle.
W tym czasie pojawiły się na ławkach szkolnych ''chińskie piórniki''. Kolorowe, z przegródkami, zamykające się praktycznie same, dzięki magnetycznym zamkom. Jako dziewięcioletnie dziecko nie byłam w stanie docenić, że mój dziadek naprawdę postarał się, żeby prezent był "klasa". Bo był. Służył mi ten piórnik – mimo wszystko – jeszcze długo. Jako dziewięcioletnia dziewczynka bardzo chciałam taki kolorowy piórnik, taki, o jakim marzyły moje koleżanki. No cóż. Przełknęłam swoje rozczarowanie, w końcu to tylko piórnik.

W tym dniu stało się coś bardziej szczególnego.

Miałam już dziewięć lat, bliżej mi było do dziesięciu. Nie jestem pewna, czy już byłam harcerzem, czy jeszcze zuchem, ale w mundurku z odznakami chodziłam. Chodzili przecież wszyscy – takie czasy. Była harcerką – na sto procent – moja starsza o parę lat koleżanka-sąsiadka. Jedną z akcji zorganizowanych przez jej zastęp była współpraca z ośrodkiem opieki. Harcerze odwiedzali ludzi starszych, schorowanych. Chodziło głównie o dotrzymanie towarzystwa, o rozmowę. Podopieczną mojej koleżanki-sąsiadki była Babcia. Nie wiem jak się pani nazywała, nie znam ani imienia, ani nazwiska – zwracaliśmy się do niej ''Babciu''.

Koleżanka-sąsiadka zabierała mnie na te wizyty.

Babcia mieszkała na poddaszu starej kamienicy. Był tam duży pokój spełniający rolę kuchni i sypialni (może wcześniej, zanim Babcia zachorowała, to był salon – nie wiem). Przy drzwiach z prawej strony stało duże łóżko Babci. Był tam też drugi pokój, dużo mniejszy, z małym okrągłym okienkiem. Stała tam tylko szafa. Oh, jaka ogromna była ta szafa. Babcia oczywiście nie miała nic przeciwko, jeśli któraś z nas chciała do pokoiku zajrzeć, nawet pozwalała szafę otworzyć. Ale w szafie nic nie było, tylko pościel i koszule nocne. Babcia nie miała telewizora, ale miała radio. Na półce nad łóżkiem zawsze leżał różaniec, stała figurka Matki Boskiej, no i to radio.
Na szczęście to nie były lata 50. i nikt nie zabraniał Babci się modlić...

Uwielbiałam wizyty u Babci.

Nic szczególnego się nie działo, trochę rozmawiałyśmy, trochę mieszkanko ogarniałyśmy. A to jakieś śmieci, a to jakąś herbatkę. Ja własnej babci nie miałam. Mama mojego taty zmarła jeszcze zanim się urodziłam, mama mojej mamy – kiedy miałam trzy latka. Być może potrzebowałam kontaktu ze starszą osobą, być może jest to konieczny czynnik rozwoju młodego człowieka. W każdym razie Babcię z poddasza traktowałam jak moją własną.
Kiedy Babcia dowiedziała się, że już wkrótce przyjmę pierwszą Komunię rozpłakała się. Było jej straszliwie przykro, że nie będzie mogła mi towarzyszyć w tak szczególnym dniu. Ukochałam ją i powiedziałam, że to raczej nie ma znaczenia, jeśli zmówi za mnie paciorek... Obiecałam, że i ja się za nią pomodlę.
Kiedy w końcu przyszedł ''ten szczególny dzień'' przypomniała mi się Babcia i jej łzy.
Nie wiem, czy wszędzie jest taki zwyczaj, ale akurat w naszej parafii była obowiązkowa obecność na majowym nabożeństwie popołudniu. Wróciliśmy z kościoła po tym nabożeństwie. Ja jeszcze w białej sukience i z wiankiem na głowie. Schowałam mój biały różaniec do tej małej torebeczki, która była przy pasku sukienki. Powiedziałam mamie, że idę sobie pospacerować i... poszłam do Babci.

Tym razem płakałyśmy razem.

Babcia nie spodziewała się moich odwiedzin. Ja uznałam, że skoro Babcia nie może przyjść do mnie, to ja pójdę do niej. W końcu nie chodzi o to kto u kogo, ale że razem.
Nie pamiętam dokładnie naszej rozmowy. Wiem, że zmówiłyśmy razem jedną dziesiątkę – Babcia miała swój różaniec z drewnianymi paciorkami, ja swój biały. Babcia wspominała swoją pierwszą Komunię, opowiadała jak wyglądała jej sukienka, jak przystrojony był kościół. Powiedziała też jedną rzecz, która utkwiła mi głęboko w pamięci. Powiedziała, że w przeddzień swojej pierwszej Komunii modliła się, żeby umrzeć w tym szczególnym dniu.
Nie mogłam pojąć. Jak to? W jednym z najszczęśliwszych dni w życiu umrzeć? Ale już wtedy Brydzia była Brydzią, więc zapytałam: ''Dlaczego?''
''W tym dniu dusza jest jak twoja sukienka, nieskazitelnie czysta. Jeśli bym umarła w tym dniu, od razu poszłabym do nieba i spotkała się z Jezusem.'' – taką odpowiedź dostałam.

Babcia już jest w niebie.

Byłam jeszcze w szkole, kiedy zmarła. Na pogrzebie było tylko kilka osób. Nie miała rodziny, która mogłaby zadbać o jej grób, a ja jeszcze byłam zbyt młoda, żeby wiedzieć z na czym to polega. Przez jakiś czas wracałam od czasu do czasu zapalić świeczkę, powyrywać chwasty... ale czas niestety robi swoje... grób z czasem zniknął. Wiadomo jak to jest – jeśli nieopłacone...

Jaki jest morał z tej opowieści?

Niech każdy sobie wymyśli własny (i może napisze w komentarzu).
Zastanawiałam się, czy jest jakiś uniwersalny morał. Nie wydaje mi się. Można by to lub owo wymyślić. Ale czy nie jest prawdą, że to, czego uczą nas czyjeś opowieści są indywidualną, bardzo osobistą i subiektywną lekcją, inną dla każdego? Nie da się tego znormalizować, nawet nie powinno.
Pamiętam ze szkoły: "co autor miał na myśli mówiąc...". A choinka go tam wie; nie znam go, nie mogę zapytać, nie wiem.
"Wiersz podoba/nie podoba mi się, bo..." – taki powinien być temat lekcji. Niech każdy myśli samodzielnie, a nie według narzuconych schematów.
Dla mnie moja historia ma znaczenie, łączą się z nią moje emocje – te przyjemne i te niekoniecznie pozytywne. I dlatego to MOJA historia. Dla kogoś innego być może: ''bla, bla, bla – wspomnienie majowego dnia''.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jako, że ostatnio trochę spamu się pokazuje, postanowiłam, że zanim się komentarz pokaże na stronie to go najpierw sprawdzę. Taka sytuacja. Pozdrawiam ciepło. Brydzia.