Wyjątkowy maj
Tak sobie myślałam popijając moją kawę oczywiście, że to już ostatnie dziesięć dni maja (właściwie jedenaście, bo maj to ten z tych dłuższych). I przez ten maj na wspomnienia mi się zebrało.
No bo jak maj to i matury, i Komunia pierwsza, i dzień matki...
Tak się przytrafiło,
że zostałam w tym roku zaproszona na uroczystość Pierwszej Komunii i przypomniała
mi się moja.
No nie do końca, bo z całej
uroczystości pamiętam jedynie zebranie przed kościołem.
Czekaliśmy w upale, pamiętam –
było bardzo gorąco. Jako, że chudzielec mały zawsze byłam
to stałam w jednym z pierwszych rzędów. Nie pierwszym,
raczej drugi, może trzeci. Za to doskonale pamiętam, że stałam
z brzegu tego rzędu. Wokół nas zgromadziła się masa
ludzi. Takich dam wystrojonych to ja wcześniej w życiu nie
widziałam. Najgorsze jednak było to, że te damy chciały
ładnie pachnieć. A że ciepło było, to niektóre z tych
pań zdecydowanie nadużyły zapachów. Do tej pory nie wiem jak
perfum się nazywa, ale zdarza mi się czuć go od
niektórych. Kiedy do mojego nosa docierają pierwsze drobinki, nie
pozwalam, żeby dotarło więcej – uciekam jak najdalej. I ten
zapach to ostatnia rzecz jaką z całej ceremonii pamiętam.
Nawet nie wiem, czy wytrzymałam, czy zemdlałam. Totalna amnezja –
a dzień przecież ważny.
Do tego dnia szykowałam się prawie dwa lata.
Kiedy byłam dzieckiem pierwszą
Komunię odbieraliśmy w trzeciej klasie. Lekcje religii
odbywały się w kościele, w tak zwanych salkach
katechetycznych. W mojej parafii nie było nawet kościoła jako
takiego. Jego funkcję spełniał dom, o którym mówiono,
że był własnością proboszcza. Dom był duży, z budynkami
gospodarczymi i dobudówkami. Wystarczało miejsca dla
wiernych...
Nie jestem w stanie powiedzieć,
gdzie mieszkał proboszcz i dwóch jego pomocników. Bo z tego
co pamiętam, zawsze było dwóch wikarych.
Reszta wspomnień z dnia mojej
pierwszej Komunii to impreza w domu.
Nie wydaje mi się, żeby dorośli pili
alkohol. Pewnie tego alkoholu nie było wcale. Ale,
powiedzmy, że nie pamiętam czy był czy nie. Nie pamiętam
również prezentów. Poważnie. Pamiętam kto na obiad przyszedł,
ale prezentów nie pamiętam – z jednym jedynym wyjątkiem.
Prezent od mojego dziadka.
Dziadek podarował mi piórnik
z wyposażeniem. Piórnik był brązowy, chyba to była skóra,
może jakiś skóropodobny materiał. W środku były kredki,
linijka, gumka do mazania. Zamykało się go zamkiem
błyskawicznym, takim złotym.
Nie podobał mi się ten piórnik
w ogóle.
W tym czasie pojawiły się na
ławkach szkolnych ''chińskie piórniki''. Kolorowe, z przegródkami,
zamykające się praktycznie same, dzięki magnetycznym zamkom.
Jako dziewięcioletnie dziecko nie byłam w stanie docenić,
że mój dziadek naprawdę postarał się, żeby prezent był
"klasa". Bo był. Służył mi ten piórnik – mimo
wszystko – jeszcze długo. Jako dziewięcioletnia dziewczynka
bardzo chciałam taki kolorowy piórnik, taki, o jakim marzyły
moje koleżanki. No cóż. Przełknęłam swoje rozczarowanie,
w końcu to tylko piórnik.
W tym dniu stało się coś bardziej szczególnego.
Miałam już dziewięć lat, bliżej mi
było do dziesięciu. Nie jestem pewna, czy już byłam harcerzem,
czy jeszcze zuchem, ale w mundurku z odznakami chodziłam.
Chodzili przecież wszyscy – takie czasy. Była harcerką – na
sto procent – moja starsza o parę lat koleżanka-sąsiadka.
Jedną z akcji zorganizowanych przez jej zastęp była
współpraca z ośrodkiem opieki. Harcerze odwiedzali ludzi
starszych, schorowanych. Chodziło głównie o dotrzymanie
towarzystwa, o rozmowę. Podopieczną mojej koleżanki-sąsiadki
była Babcia. Nie wiem jak się pani nazywała, nie znam ani
imienia, ani nazwiska – zwracaliśmy się do niej ''Babciu''.
Koleżanka-sąsiadka zabierała mnie na te wizyty.
Babcia mieszkała na poddaszu starej
kamienicy. Był tam duży pokój spełniający rolę kuchni
i sypialni (może wcześniej, zanim Babcia zachorowała, to był
salon – nie wiem). Przy drzwiach z prawej strony stało duże
łóżko Babci. Był tam też drugi pokój, dużo mniejszy, z małym
okrągłym okienkiem. Stała tam tylko szafa. Oh, jaka ogromna była
ta szafa. Babcia oczywiście nie miała nic przeciwko, jeśli któraś
z nas chciała do pokoiku zajrzeć, nawet pozwalała szafę
otworzyć. Ale w szafie nic nie było, tylko pościel i koszule
nocne. Babcia nie miała telewizora, ale miała radio. Na półce nad
łóżkiem zawsze leżał różaniec, stała figurka Matki Boskiej, no
i to radio.
Na szczęście to nie były lata 50.
i nikt nie zabraniał Babci się modlić...
Uwielbiałam wizyty u Babci.
Nic szczególnego się nie działo,
trochę rozmawiałyśmy, trochę mieszkanko ogarniałyśmy. A to
jakieś śmieci, a to jakąś herbatkę. Ja własnej babci nie
miałam. Mama mojego taty zmarła jeszcze zanim się urodziłam,
mama mojej mamy – kiedy miałam trzy latka. Być może
potrzebowałam kontaktu ze starszą osobą, być może jest to
konieczny czynnik rozwoju młodego człowieka. W każdym razie Babcię
z poddasza traktowałam jak moją własną.
Kiedy Babcia dowiedziała się, że już wkrótce przyjmę pierwszą Komunię rozpłakała się. Było
jej straszliwie przykro, że nie będzie mogła mi towarzyszyć
w tak szczególnym dniu. Ukochałam ją i powiedziałam,
że to raczej nie ma znaczenia, jeśli zmówi za mnie paciorek... Obiecałam, że i ja się
za nią pomodlę.
Kiedy w końcu przyszedł ''ten
szczególny dzień'' przypomniała mi się Babcia i jej
łzy.
Nie wiem, czy wszędzie jest taki
zwyczaj, ale akurat w naszej parafii była obowiązkowa obecność
na majowym nabożeństwie popołudniu. Wróciliśmy z kościoła
po tym nabożeństwie. Ja jeszcze w białej sukience i z
wiankiem na głowie. Schowałam mój biały różaniec do tej małej
torebeczki, która była przy pasku sukienki. Powiedziałam mamie,
że idę sobie pospacerować i... poszłam do Babci.
Tym razem płakałyśmy razem.
Babcia nie spodziewała się moich
odwiedzin. Ja uznałam, że skoro Babcia nie może przyjść do
mnie, to ja pójdę do niej. W końcu nie chodzi o to kto
u kogo, ale że razem.
Nie pamiętam dokładnie naszej
rozmowy. Wiem, że zmówiłyśmy razem jedną dziesiątkę –
Babcia miała swój różaniec z drewnianymi paciorkami, ja swój
biały. Babcia wspominała swoją pierwszą Komunię, opowiadała jak
wyglądała jej sukienka, jak przystrojony był kościół.
Powiedziała też jedną rzecz, która utkwiła mi głęboko
w pamięci. Powiedziała, że w przeddzień swojej
pierwszej Komunii modliła się, żeby umrzeć w tym szczególnym
dniu.
Nie mogłam pojąć. Jak to? W jednym
z najszczęśliwszych dni w życiu umrzeć? Ale już wtedy
Brydzia była Brydzią, więc zapytałam: ''Dlaczego?''
''W tym dniu dusza jest jak twoja
sukienka, nieskazitelnie czysta. Jeśli bym umarła w tym dniu,
od razu poszłabym do nieba i spotkała się z Jezusem.''
– taką odpowiedź dostałam.
Babcia już jest w niebie.
Byłam jeszcze w szkole, kiedy
zmarła. Na pogrzebie było tylko kilka osób. Nie miała rodziny,
która mogłaby zadbać o jej grób, a ja jeszcze byłam
zbyt młoda, żeby wiedzieć z na czym to polega. Przez jakiś
czas wracałam od czasu do czasu zapalić świeczkę, powyrywać
chwasty... ale czas niestety robi swoje... grób z czasem
zniknął. Wiadomo jak to jest – jeśli nieopłacone...
Jaki jest morał z tej opowieści?
Niech każdy sobie wymyśli własny (i może napisze w komentarzu).
Zastanawiałam się, czy jest jakiś uniwersalny morał. Nie wydaje mi się. Można by to lub owo wymyślić. Ale czy nie jest prawdą, że to, czego uczą nas czyjeś opowieści są indywidualną, bardzo osobistą i subiektywną lekcją, inną dla każdego? Nie da się tego znormalizować, nawet nie powinno.
Pamiętam ze szkoły: "co autor miał na myśli mówiąc...". A choinka go tam wie; nie znam go, nie mogę zapytać, nie wiem.
"Wiersz podoba/nie podoba mi się, bo..." – taki powinien być temat lekcji. Niech każdy myśli samodzielnie, a nie według narzuconych schematów.
Dla mnie moja historia ma znaczenie, łączą się z nią moje emocje – te przyjemne i te niekoniecznie pozytywne. I dlatego to MOJA historia. Dla kogoś innego być może: ''bla, bla, bla – wspomnienie majowego dnia''.
Zastanawiałam się, czy jest jakiś uniwersalny morał. Nie wydaje mi się. Można by to lub owo wymyślić. Ale czy nie jest prawdą, że to, czego uczą nas czyjeś opowieści są indywidualną, bardzo osobistą i subiektywną lekcją, inną dla każdego? Nie da się tego znormalizować, nawet nie powinno.
Pamiętam ze szkoły: "co autor miał na myśli mówiąc...". A choinka go tam wie; nie znam go, nie mogę zapytać, nie wiem.
"Wiersz podoba/nie podoba mi się, bo..." – taki powinien być temat lekcji. Niech każdy myśli samodzielnie, a nie według narzuconych schematów.
Dla mnie moja historia ma znaczenie, łączą się z nią moje emocje – te przyjemne i te niekoniecznie pozytywne. I dlatego to MOJA historia. Dla kogoś innego być może: ''bla, bla, bla – wspomnienie majowego dnia''.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jako, że ostatnio trochę spamu się pokazuje, postanowiłam, że zanim się komentarz pokaże na stronie to go najpierw sprawdzę. Taka sytuacja. Pozdrawiam ciepło. Brydzia.