środa

30 dzień grudnia

Przyczyna - emocja - uczucie

Tak sobie myślałam, popijając moją kawę oczywiście, że odkąd pamiętam, zawsze słyszałam „nie płacz bez powodu”, „nie musisz być smutna”, „nie ma się czym martwić”, „nie powinnaś się gniewać”. Chodzi o to, że zawsze miałam powód, kiedy byłam smutna, zła lub zdenerwowana. Rzecz w tym, że nikt nie był w stanie tego zrozumieć. Zasadniczo wszyscy mamy inny obraz rzeczywistości i moje problemy nie mogły być zrozumiane przez kogoś innego.

Jak często słyszymy, że nie powinniśmy myśleć negatywnie? Zwłaszcza o sobie. Łatwo powiedzieć, niełatwo to zrobić.

Mądrzy ludzie próbowali zrozumieć i wyjaśnić uczucia i emocje od początku cywilizacji. Starożytni filozofowie, średniowieczni alchemicy, księża, medycy, psychologowie, a nawet fizycy — wszyscy oni szukali odpowiedzi. Dlaczego czujemy to, co czujemy? Dlaczego różni ludzie inaczej czują się w tej samej sytuacji?

W latach sześćdziesiątych dr Paul Ekman opisał sześć podstawowych emocji. Jego badania koncentrowały się na języku ciała, ale zaobserwował wzorce w fizycznej ekspresji ciała, gdy ludzie doświadczali emocji. Nawiasem mówiąc, po chwili stał się specjalistą od ... kłamstw. Opracował nawet szkolenie dla osób, które muszą wiedzieć, kto kłamie, a kto nie...

Dla mnie jednak ważniejsze jest to, że jasno opisał różnicę między emocjami a uczuciami. Wielu przyjęło jego sposób myślenia. Teraz nikt nie kwestionuje faktu, że zanim 'poczujemy', musimy doświadczyć 'emocji'.

Więc jaka jest różnica?

Emocja jest reakcją na bodźce z otoczenia. Zanim poczujemy złość, musimy się zdenerwować. Nasz organizm musi wytworzyć jakiś rodzaj hormonów, przyspieszyć tętno itp. Wtedy czujemy złość. Podobnie jest w przypadku smutku, radości, miłości, wzór jest ten sam: przyczyna — emocja — uczucie. Znajomość różnicy pomaga zarządzać emocjami i uczuciami. Łatwiej jest zaakceptować to, co czujemy.

Bądź dobry, pozytywny, optymistyczny, dąż do sukcesu, bądź duchowo oświecony, jedz zdrową żywność. Bądź sobą. Kochaj wszystkich. Uwolnij się od wątpliwości. Zakochaj się w mężczyźnie lub kobiecie swoich marzeń. Bądź szczęśliwy. Trend doskonałego życia sprawia, że stajemy się bardziej niespokojni, przygnębieni i mamy poczucie porażki. Ciągłe dążenie do doskonałości jest wyczerpujące, co więcej — standardy wciąż rosną, a my na okrągło czujemy się „niedostatecznie”. Nie jesteśmy stworzeni do bycia pozytywnym 24/7. To dla nas za dużo pracy. Większość z nas gubi się w myślach i „przepycha” się przez życie. Staramy się być wiecznie zajęci i jesteśmy odrętwiali. Dążenie do szczęścia dosłownie czyni nas nieszczęśliwymi. Ważne jest, aby zrobić miejsce na ciemne strony życia. Zaakceptujmy to.

Musimy zaakceptować negatywne emocje. Istnieją, są prawdziwe, są częścią naszego życia. Naprawdę wierzę, że potrzebujemy ich, abyśmy ewoluowali jako istoty ludzkie i naprawdę nie podoba nam się obecny trend tłumienia i negowania „negatywnych” emocji. Zamiast tego powinniśmy skupić się na rozwijaniu umiejętności, które pomogą nimi zarządzać. Powinniśmy nauczyć się radzić sobie z lękiem, smutkiem, złością, upokorzeniem itp.

Lęk pojawia się, gdy skupiamy się na przyszłości. Podoba mi się metafora „kręcimy filmy”. Może to wywołać lęk przed nieznanym, przeczucie, że coś złego się wydarzy. Tworzy przytłaczający stan zamartwiania i zamyślenia, a jeśli utrzymuje się przez dłuższy czas, może doprowadzić do choroby. Smutno nam, kiedy nasza uwaga skupiona jest na przeszłości. Istnieją setki powodów, które mogą doprowadzić nas do smutku i — gdy się smutek przedłuża — do depresji (są jednak teorie, że depresja ma inne korzenie).

„Z każdą minutą, w której jesteś zły, tracisz sześćdziesiąt sekund spokoju” — powiedział Ralph Waldo Emerson. Możemy łatwo powiedzieć, że wpadamy w złość — czujemy przyspieszone bicie serca, czujesz krew płynącą w żyłach ... wiemy, że możemy przenosić góry. I zamiast wyrazić to, co czujemy, mówimy: „eee, wszystko w porządku”? Mamy ściśnięty żołądek, zaciśnięte pięści... Ta energia powinna zostać uwolniona i można to łatwo zrobić.

Oczywiście nie mówię, że powinniśmy rzucać rzeczy w osobę, na którą się złościmy. Jest wiele lepszych sposobów na wyzwolenie „tej” energii — i tak naprawdę nie ma znaczenia, czy jest to energia z emocji „pozytywnych” lub „negatywnych”. Jeśli zbyt długo będziemy mieć „motyle w brzuchu”, też możemy się rozchorować.

Zwyczajnie, aby uwolnić napięcie, trzeba się ruszyć. Pomocna może być każda aktywność fizyczna, nawet zwykły spacer. Jazda na rowerze, pływanie, jogging, trening, joga, taniec, co tylko chcemy. Możemy wybrać, co lubimy i co czujemy — ale ruszajmy nasze ciało z miejsca! Boksowanie worka treningowego będzie dobry na gniew, bieganie na niepokój. Kiedy czujemy smutek, możemy pływać. Kiedy czujemy radość, możemy tańczyć. Kiedy czujemy miłość ... ach, myślę, że ten temat zostawię na osobny wpis.

piątek

30 dzień października

 


Co by było, gdyby

Tak sobie myślałam, popijając moją kawę oczywiście, jakby to było, gdyby mnie nie było.
I jak o tym myślałam, to dotarło do mnie, jak bardzo ważna jestem, beze mnie świat byłby zupełnie inny.

Przede wszystkim moi rodzice być może mieliby spokojniejsze życie, bo ja (z mojego punktu widzenia) nie byłam dzieckiem grzecznym. Moja siostra to co innego. Czy moja siostra byłaby tą grzeczniejszą, gdyby nie ja? Przecież nie byłoby 'punktu odniesienia'? Być może wychowująca się jako jedynaczka byłaby rozpieszczoną panienką?

Beze mnie moje koleżanki inaczej by się bawiły. Na pewno bawiłyby się na tym samym podwórku. Czy te zabawy beze mnie byłyby takie same? Czy musiałyby rozwiązywać konflikty, które przeze mnie się pojawiały, czy kłóciłyby się o te same rzeczy? Czy śmiałby się z tych samych dowcipów? Słuchałyby tej samej muzyki, rozmawiały o tych samych głupotach?

Mój mąż miałby inną dziewczynę, inną żonę. Czy byłby innym człowiekiem? Czy jego życie nie byłoby inne? Na pewno jadłby inne obiady (kto wie, czy nie lepsze, bo ja jakoś z tym gotowaniem — no nie za bardzo, wolę sprzątać). To nie wszystko. Przecież gdyby mój mąż miałby inną żonę, to życie tej kobiety byłoby inne. I inne byłoby życie ludzi związanych z tą kobietą...

Gdyby mnie nie było, nie byłoby moich dzieci. Jak bardzo wpłynęłoby to na ludzi, którzy się z nimi w jakiś tam sposób związały? Mój zięć miałby inną panią swego serca, miałby inną rodzinę, a może nie miałby jej w ogóle?

Inaczej byłoby też u mnie w pracy. Nie twierdzę, że jestem niezastąpiona, ale moje nastawienie, moje humorki, mają wpływ na ludzi, z którymi pracuję. Brak kontaktu ze mną z pewnością miałby wpływ na to, w jaki sposób wchodziliby w relacje z innymi, jak odbieraliby rzeczywistość, na co zwracaliby uwagę.

I jak sobie o tym wszystkim tak myślałam, dotarło do mnie, że nie tylko ja taka ważna jestem. Dotarło do mnie, że każda osoba, którą w życiu spotkała, jest tak samo ważna. Nie byłabym JA, gdyby nie wszyscy ci ludzie. I nie tylko osoby, które znam, z którymi rozmawiałam. Osoby spotkanie tak sobie, przechodzące obok na ulicy też wywarły na mnie wpływ... w taki lub inny sposób.

I jak sobie tak o tym wszystkim myślałam, to dotarło do mnie, że o tym już czytałam, że o tym słyszałam. I dlatego uwielbiam fizykę kwantową.

Wszystko jest ze sobą powiązane, w taki czy inny sposób.

W fizyce kwantowej istnieje termin 'holon'. Nie wchodząc w szczegóły (bo mimo wszystko fizyka kwantowa wciąż jest dla mnie tym samym, czym jest magia), holony to takie części całości, które też są swego rodzaju całością. I tak po kolei: mamy organizm, organizm składa się z organów, organy z tkanek, tkanki z komórek, komórki z białek, białka z cząstek, cząstki z atomów... Można też w drugą stronę: organizm jest częścią gatunku, gatunek częścią ekosystemu, ekosystem częścią planety, planeta częścią układu słonecznego, układ słoneczny częścią galaktyki... I w którą stronę, by nie wyliczać, to można tak bez końca. Oczywiście, w zakresie świata poznanego. Jeszcze niedawno uczeni byli pewni, że nie ma nic mniejszego niż elektron. A tu bum! Niespodzianka: elektrony też można podzielić na części.

I kiedy tak sobie myślałam o tej fizyce kwantowej, to dotarło do mnie, że faktycznie świat nie byłby taki sam beze mnie, ja jestem częścią świata, beze mnie całość nie byłaby całością. Nie, żebym była jakaś wyjątkowa, bo przecież każda spotkana osoba, jest częścią 'tej' całości.

Jak przysłowiowe trybiki w maszynie... Jeden trybik nie działa, maszyna do niczego. Trzeba trybik wymienić, ale to nie ten sam trybik. Trybik jest ważny, jeśli jest w 'całości'. Trybik jest trybikiem, kiedy jest w maszynie. Poza maszyną jest bezużyteczny, nie jest nawet trybikiem...

Beze mnie nie ma rzeczywistości, ale gdy nie ma rzeczywistości, nie ma mnie. Muszę szanować całość, żeby zachować własne znaczenie. Gdyby zabrakło wszystkiego, co mnie otacza, nie byłoby mnie... No i beze mnie świat nie byłby taki 'cały'.

Pokręcone to wszystko i skomplikowane, wiem. Gdy jednak trochę się nad tym zastanowić, koncept rozjaśnia się i łatwiej jest wchodzić w jakiekolwiek relacje ze światem, no z tą całością, bo każda część całości jest niezmiernie ważna.

Takie to właśnie rozkminki do głowy przychodzą, gdy rano sobie siedzę i spokojnie popijam kawę, kiedy w domu jeszcze cicho, bo wszyscy śpią.

środa

30 dzień września


Normalnie inaczej

Tak sobie myślałam, popijając moją kawę oczywiście, o tym, jak mi się życie pokręciło zupełnie. Ja wiem i zdaję sobie sprawę, że nie tylko mi, ale to blog osobisty, więc będzie o mnie...

Ten rok przejdzie do historii. O 2020 będą uczyć w szkołach przez następnych 200 lat.

Cały rok miałam zaplanowany z dokładnością do tygodnia. E tam, co do dnia! Miały być przygody, miały być podróże... natura chciała inaczej, natura zaplanowała co innego.

W Irlandii restrykcje związane z pandemią wprowadzone zostały w marcu. Najpierw odwołano parady z okazji św. Patryka i zamknięto wszystkie puby i szkoły. Trochę później zamknięto resztę miejsc publicznych i zakazano podróżować dalej niż dwa kilometry od domu. Do pracy przestałam chodzić osiemnastego marca.

Było dziwnie. Pierwszy tydzień cieszyłam się, że mam wolne, ale było mi smutno, bo na ten właśnie tydzień miałam zaplanowany wyjazd do Szkocji. Bilety kupione, plecak spakowany. Zamknęli lotnisko, odwołali loty. Zostałam w domu z namiotem w plecaku. Kiedy minął smutek, kiedy poczułam się raźniej, zaczęło mi brakować pracy! Nie wiedziałam co ze sobą robić. Cały dzień w domu, ze wszystkimi – dziwnie było. I jakoś tak niespodziewanie postanowiłam posprzątać w ogrodzie. Muszę się przyznać: było co sprzątać! Powyrywałam chwasty, powycinałam przerośnięte krzaki. Na szczęście pogoda dopisywała. Wyjątkowe lato jak na Irlandię. Całe dnie spędzone w ogrodzie dały mi dużo radochy. Jeszcze więcej radochy było, kiedy wszyscy usiedliśmy sobie przy grillu, zajadaliśmy się kiełbaskami i karkówką. Zdarzyło się nawet, że popijałam sobie Guinnessa. Prawdziwy, totalny relaks.

Raz na dwa tygodnie siadałam sobie w pokoju z telefonem na podstawce, żeby spotkać się z ludźmi z pracy. Co dwa tygodnie mieliśmy zebranie online... wszyscy zastanawialiśmy się, kiedy będzie trzeba wracać do pracy. Ja im dłużej siedziałam w domu, tym mniej chciałam do tej pracy wracać. Według oficjalnych źródeł rządowych do pracy mieliśmy wrócić nie wcześniej niż około dwudziestego sierpnia.

Mój ogród był już posprzątany, a do końca sierpnia zostało jeszcze dobrych kilka tygodni. Musiałam wymyślić sobie coś, żeby się nie nudzić, no i znalazłam: kursy online. Mogłam też oglądać Netflixa, ale po kilku odcinkach Gotham dostałam doła i stwierdziłam, że życie jest ciekawsze niż Netflix.

No więc kursy on-line. Zaliczyłam trzy: dzieła literatury antycznej, sagi islandzkie i ''meteorologię podwórkową''.

Każdy ciekawy i każdy czegoś mnie nauczył. Czy wiecie, że język, którym posługują się w Islandii, jest bardzo podobny do tego, którego używali Wikingowie, bardziej niż inne języki Skandynawii? Wcześniej też nie wiedziałam, że historie Odyseusza opowiadane są przez niego samego. Jakoś mi umknęło, że to Odyseusz jest narratorem (może byłam na wagarach, kiedy mieliśmy to na polskim?).

Najwięcej radochy miałam z kursu o meteorologii. Chodziło w nim o to, żeby nauczyć się przewidywać pogodę na podstawie 'znaków na ziemi i niebie', nie korzystając z żadnych urządzeń. Być może nie mam jeszcze wprawy, ale w 75% jestem w stanie nie tylko powiedzieć jaka pogoda będzie, ale również wyjaśnić co się 'tam' dzieje.

Kursy zakończyłam, a tu jeszcze tyle wolnego zostało – pomyślałam: ''więcej kursów''.

Zupełnie przypadkiem, przeglądając Facebooka, znalazłam ofertę kursu, który chciałam zrobić od dawna, ale nie było mnie stać. Tym razem jednak cena była niesamowicie niska – prawdopodobnie, ktoś stwierdził, że skoro ludzie siedzą w domu, to będą więcej kupować i będą jeszcze więcej kupować, jeśli ceny będą kosmicznie niskie. No i zdecydowałam, że skoro kosmicznie niska cena i jestem w stanie zapłacić, to 'raz kozie śmierć', kupię. I kupiłam.

A jak kupiłam, to dostałam wiadomość, że we czwartek mam szkolenie w pracy, bo wracamy! To była dopiero połowa czerwca!!!

Nikt nie jest w stanie sobie wyobrazić, jak mi się płakać chciało. Oczywiście byłam na szkoleniu, oczywiście wróciłam do pracy, jednak tak bardzo niechętnie, że gdzieś mi zginął cały lipiec!

Obecnie już doszłam do siebie. Pogodziłam się z faktem, że 'okradziono' mnie z wolnego czasu.

Ja wiem, że jest sporo osób, dla których izolacja w czasie lockdown (jak to przetłumaczyć na polski?), to była prawdziwa tortura. Ja miałam to szczęście, że nie byłam sama. W tym wolnym czasie częściej rozmawiałam z córką i wnuczką niż wcześniej (on-line, bo one tam, a nie tu). Bąbel codziennie 'bawił się' z dzieciakami ze szkoły. Nie był to oczywiście bezpośredni kontakt, wszystko odbywało się przez internet.


No i pogoda dopisała. Może inaczej bym o wszystkim myślała, gdyby cały czas padał deszcz, co przecież tutaj jest normą.

Na razie zwolniłam z kursem, bo nie jestem w stanie robić tego 'na pełnym etacie', w ogrodzie od czasu do czasu trawę skoszę. Do pracy chodzę jak wcześniej, jak przed 18 marca. Jedyna różnica to maska na twarzy. Wszystko wraca do normalności, ale jakoś nie do końca.

Inaczej patrzę na świat, inaczej na siebie, inaczej na innych. Zmieniłam się chyba trochę. Nabrałam dystansu. Już nie pierwszy raz Ktoś mi dał do zrozumienia, że są rzeczy ważne i ważniejsze. I że wszystko zależy od tego, w jaki sposób interpretujemy to, co się wokoło nas dzieje.

24 dzień czerwca


Aloha!

Tak sobie myślałam, popijając moją kawę oczywiście, że zamiast do pracy to ja bym sobie w góry poszła. Najlepiej w Himalaje, gdzie śnieg, gdzie zimno, gdzie wieje (akurat za wiatrem to nie tęsknię, bo tu akurat często wieje).
Bo o Mount Everest to ja bardzo często myślałam. Jakoś się tak złożyło, że nie wyszło.
Żeby w góry wysokie się wybrać, to trzeba zaliczyć te niższe. I zaliczałam – Świętokrzyskie, Beskidy... I problemów nie było, i dawałam radę. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Kiedy apetytu na Tatry dostałam, okazało się, że nie mogę – nie, bo facetem nie jestem. A że młoda byłam i głupia, i mnie nikt nie nauczył, jak walczyć o swoje – zrezygnowałam. Pomyślałam sobie „no tak już chyba musi być, chyba to nie dla mnie” i się poddałam. I tak jakoś teraz żałuję. Bo być może gdybym się zawzięła, gdybym się uparła, gdybym walczyła, to może nie tylko Tatry wysokie, ale i w te Himalaje bym polazła.
Chodziłam jeszcze sobie tu, tam, nawet te Tatry odwiedziłam, ale to nie było to. Bo mąż, bo dzieci, bo kłopoty dorosłego życia... Nie żebym jakiś żal do kogokolwiek miała. Ja wściekła sama na siebie jestem.
I patrzę na ludzi, i widzę, jak dążą do celu, jak wypruwają siebie flaki, żeby znaleźć się tam, gdzie chcą. Nie rezygnują, kiedy im ktoś wmawia „to nie dla ciebie...”. I się wkurzam na siebie, że się poddałam, przecież tak lubię łazić po tych górach (na plaży też lubię leżeć, żeby nie było).
Zastanawiam się również, czy jest coś, co mogłabym zrobić teraz, żeby te Himalaje zobaczyć. Oczywiście z góry je obejrzeć, z tej najwyższej. I szperam w tym internecie. Oglądam filmiki, czytam rady, ale nic a nic nie ma o tym, jak pani w średnim wieku z poziomu kanapy wdrapuje się na Mount Everest. Dla młodych – ok, dla wysportowanych – ok, ale nie dla babci w moim wieku.
Nikogo chyba nie trzeba przekonywać, że wdrapać się na tę górę nie jest łatwo (jeszcze trudniej zejść, poważnie).

Z reguły, jeśli ktoś pyta się o nazwę najwyższej góry świata, w odpowiedzi słyszy ''Everest''. A to nie tak do końca prawda. Fakt, wyżej wejść się nie da. Licząc od poziomu morza, Everest to najwyżej położony punkt świata. Jednak nie najwyższa góra świata. Wysokość góry liczy się od jej podstawy. I tu niestety Himalaje przegrywają z Hawajami. Najwyższa góra świata, Mauna Kea, mieści się w centrum największej wyspy Hawajów. „Biała góra” (tak należy tłumaczyć nazwę) ma ponad 10 000 metrów, ale większa jej część leży pod wodą. Wierzchołek sięga 4 200 metrów nad poziom morza (szczyt Mount Everest to 8 600 m npm.).
Mauna Kea to stary wulkan, no w końcu Hawaje to Hawaje, więc to nie duża niespodzianka. Znawcy tematu twierdzą, że Mauna Kea zaczęła rosnąć około 800 000 lat temu i ostatnia erupcja miała miejsce około 4500 lat temu.

Przy okazji pozwolę sobie wspomnieć, że jeśli policzymy odległość szczytu góry od środka Ziemi, to Everest przegrywa z andyjską górą Chimborazo, która wznosi się bardzo blisko równika w Ekwadorze.

Na szczyt Mauna Kea można się wdrapać, ale można też sobie wjechać. Co prawda nie ma publicznego transportu, ale na szczyt prowadzi droga i jeśli samochód jest odpowiedni – nie powinno być problemów (taki z napędem na cztery koła, terenowy taki). Może być problem z samopoczuciem, bo mogą wystąpić objawy choroby wysokościowej. W końcu to ponad cztery tysiące metrów. Tak czy inaczej; można się samochodem na szczyt wybrać. Teoretycznie, bo w praktyce – to cóż, nie takie proste. Ale po kolei.

Na początku lat sześdziesiątych XX wieku Hawajska Izba Handlowa zachęcała do ''rozwoju astronomicznego'' na Mauna Kea, mając nadzieję na ekonomiczne korzyści. W tym samym czasie jeden z profesorów uniwersytetu w Arizonie (Gerard Kuiper) szukał odpowiedniego miejsca na obserwatorium. On i jego asystentka robili testy i badania w różnych miejscach i w końcu uznali, że Mauna Kea to najlepszy wybór. Trzeba było zdobyć fundusze. Zaczęła się wojna o pieniądze i o prawo do postawienia obserwatorium. Bo o Mauna Kea nie tylko Kuiper wiedział. Walkę toczyły trzy uniwerstety – Arizona, Harvard i Hawajski. Mimo, że w tym czasie Uniwersytet Hawajski nie miał wydziału astronomii, to właśnie oni dostali od NASA fundusze. Wtedy władze uczelni zdecydowały się powołać Instytut Astronomii.
W 1968 roku Uniwersytetowi przekazano w dzierżawę, na 65 lat, grunty w promieniu czterech kilometrów od obserwatorium. Budowę teleskopu ukończono w 1970 roku – był to siódmy co do wielkości teleskop na świecie.
W 1973 roku Kanada i Francja zgodziły się na wsparcie budowy następnego teleskopu (Canada–France–Hawaii Telescope, w skrócie CFHT), który miał być większy (3,6 metra). Wówczas to lokalne organizacje zaczęły zgłaszać obiekcje. Obawiano się wpływu obserwatorium na środowisko. Głosy sprzeciwu zostały wysłuchane i przygotowano plan zarządzania (1977r.), który został zatwierdzony przez Uniwersytet Hawajski w 1982 roku.
W 1998 roku z dzierżawy przeniesiono osiem kilometrów kwadratowych na uzupełnienie ''rezerwatu epoki lodowcowej Mauna Kea'' (Mauna Kea Ice Age Natural Area Reserve). Pierwotny plan (ten z 1977 roku) rozszerzono w 2000 i pozostawiono ''dla astronomii'' dwa kilometry kwadratowe. Resztę przeznaczono na ''ochronę przyrody i kultury''. Mimo to, społeczność hawajska uznała, że okazano brak szacunku wobec wartości kulturowych.
W chwili obecnej w Rezerwcie Naukowym Mauna Kea pracuje trzynaście teleskopów (mniejszych i większych).
W kwietniu 2013 zatwierdzono budowę czternastego obiektu, który ma mieć trzydzieści! metrów. Może nie będzie to największy teleskop na świecie (taki ma zostać ukończony w 2025 roku w Chile), ale trzydzieści metrów to dużo.

By User:Cmglee - Comparison optical telescope primary mirrors.svg, CC BY-SA 3.0
TMT w górnym prawym rogu

Na Hawajach zawżało i w październiku 2014 roku odbył się pierwszy protest. Wstrzymano projekt. Tymczasowo. W marcu 2015 protestujący pojawili się ponownie, żeby zablokować drogę, która prowadzi na szczyt. Budowę wstrzymano ponownie. Tymczasowo. Gubernator obiecał zmiany w zarządzaniu rezewatem, ale stwierdził, że budowa TMT musi iść na przód. Sąd najwyższy zatwierdził wznowienie budowy w październiku 2018 roku. W połowie 2019 roku na change.org pojawiła się petycja ''The Immediate Halt to theConstruction of the TMT Telescope on Mauna Kea'', która do tej pory zebrała 398 319 podpisów.
Jak się sytuacja rozwinie? Zobaczymy. Wszystko jeszcze w toku.

Dlaczego Hawajczykom tak bardzo zależy żeby zatrzymać budowę? W końcu taki obiekt nie powinien w jakimś znaczącym stopniu zagrozić środowisku. Może też przynieść korzyści ekonomiczne, miejsca pracy i takie tam. Dlaczego więc protestują?

Sytem ''kapu'' to starożytny system regulujący wszystkie sfery życia na Hawajach. Określał dokładnie i konkretnie co, kto, kiedy i jak może robić, jeść, spać, iść. Wszystko co było objęte ''kapu'' było zabronione jako święte. 
System opierał się na przekonaniu, że wszystko co związane z duchami i bogami ma dużo mocy duchowej (mana). Wierzono, że reguły (kapu) zostały stworzone przez bogów i zinterpretowane przez wodzów (ali’i) i kapłanów (kahuna). Jako, że każdy wódz był potomkiem bogów, oni również byli kapu. Czyli nie dość, że mogli ustalać co jest kapu, a co nie, byli też objęci absolutnym immunitetem. Wszystko, co należało do wodza – żona, dzieci, ziemia, dom, ubranie – również było objęte kapu. Przestrzegania kapu pilnowali kapłani. Złamanie prawa, nawet nieumyślnie, było surowo karane. Najczęściej była to kara utraty życia.
Mauna Kea jest święta dla rdzennych Hawajczyków. Jest domem Na Akua (boskich bóstw) i Na’Aumakua (boskich przodków), a także miejscem spotkań Papy (Matki Ziemi) i Wakea (Niebiańskiego Ojca), którzy są przodkami ludu hawajskiego. Jest to zarówno miejsce pochówku, jak i ucieleśnienie przodków, w tym ali'i i kahuna.
Manua Kea jest tradycyjnie chroniona przez ''kapu''.
Współcześni hawajczycy nadal czczą Mauna Kea z szacunkiem, a wiele praktyk kulturowych i religijnych nadal tam się odbywa. Oprócz tego, że góra ma święte znaczenie, na szczycie znajduje się również blisko sto stanowisk archeologicznych i wiele tradycyjnych dóbr kultury.
I dlatego Hawajczycy protestują. Ale...

No właśnie jest ale.
Czytając różne artykuły dotyczące protestu przeciwko TMT, czytałam również komentarze. Najczęściej są to komentarze typu ''precz od naszej świętej góry''. Zdarzają się jednak i takie, które wskazują, że nie wszyscy mieszkańcy Hawajów są na nie. Oto przykład jednego z nich:

Komentarz do artykułu ''MaunaKea''

''Chociaż nie jestem Hawajczykiem, mieszkam na Big Island od 1978 roku i pracuję z wieloma rdzennymi Hawajczykami. Wielu z nich wyraziło mi, że popiera TMT budowane na Maunakea i ogólnie astronomię. Wypowiadanie się, że Hawajczycy są przeciwko TMT lub że TMT zbezczeszcza świętą ziemię, oznacza jednostronne spojrzenie na rzeczywistość, które nie jest poparte faktami!
(...)
Przyznaję, że jestem za TMT i uwielbiam astronomię! Mogę z przekonaniem powiedzieć wszystkim, że astronomowie również kochają Maunakea i nie zbezczeszczają żadnych świętych miejsc. Zachowują się z godnością i szacunkiem dla kultury hawajskiej!''.


Źródła:
www.ulukau.org
kaizenwong.angelfire.com
sites.coloradocollege.edu
Wikipedia













piątek

12 dzień czerwca


"Młodość jest przesycona przyszłością,
wiek dojrzały teraźniejszością,
a starość przeszłością."
Antoni Kępiński

Brydzia lata

Tak sobie myślałam, popijając moją kawę oczywiście, o moim dzieciństwie. Niektórzy twierdzą, że jeśli komuś zbiera się na wspomnienia często, to znaczy, że się ten ktoś się starzeje. Jeśli to prawda, to ostatnio nieźle się zestarzałam. Jeszcze do niedawna to chyba nie tylko ja miałam sporo czasu na wspomnienia...

Bez względu na to, jak bardzo się będę starać, to nie jestem w stanie opisać dzieciństwa szczegółowo (może jednak nie jestem aż TAK stara). Mam tylko zajawki; wyrywkowe sceny. Czasem kojarzę jakiś zapach. Jest tak, jakby ktoś zostawił na wierzchu kilka kartek z pamiętnika, a resztę gdzieś głęboko zakopał.

Najwcześniejsze ostre i wyraźne wspomnienie to sen, który miałam jako trzyletni berbeć (jestem pewna na 95%, że miałam wtedy trzy lata).

Bawiłyśmy się z siostrą i jej koleżankami w chowanego. Trzymając w rączce sznurek, do którego był przywiązany niebieski balon, szukałam miejsca, gdzie mogłabym się ukryć. Było lato. Słońce raziło w oczy, liście szeleściły, wokół kwiatów latały kolorowe motyle, między gałązkami krzaków bzyczały bąki i osy. A ja biegałam i nigdzie nie mogłam znaleźć odpowiedniej kryjówki. Nagle na chodniku przy tych zielonych wysokich drzewach zobaczyłam beczkę. Taką wielką, drewnianą. Taką w jakich (nie wiem, czy nadal) kisi się kapustę. Zajrzałam do środka. Beczka była pusta i było w niej wystarczająco dużo miejsca. Beczka niestety przeznaczona była wyłącznie dla mnie – balon nie chciał się zmieścić. Postanowiłam więc, że ja wlezę, a balon będzie sobie dyndał na zewnątrz. Nie chcąc stracić niebieskiego skarbu, cały czas mocno trzymałam sznurek (ten, do którego balon był przywiązany).
Skuliłam się w tej beczce (no, żeby jeszcze bardziej się ukryć), balon sobie dyndał na wietrze. Czekałam, aż mnie ktoś znajdzie.
Nagle poczułam, że coś jest nie tak, jak powinno. Wychyliłam lekko głowę. Beczka już nie stała na chodniku, ale unosiła się w powietrzu. To ten niebieski balon! Oczywiście, zaczęłam wołać siostrę. Nikt jednak mnie nie słyszał. Ani siostra, ani jej koleżanki, ani rodzice – zwyczajnie nikogo nie było – tylko Brydzia w beczce i balon. Zaczęłam krzyczeć i nic. Unosiłam się lotem swobodnym wyżej i wyżej, i... się obudziłam.

Czy obudziłam się z płaczem, z krzykiem? Nie wiem. Nie pamiętam, czy ktoś mnie przytulał, czy ktoś mnie uspakajał. Pamiętam wyłącznie sen.

Teraz, kiedy sobie tak wspominam, zastanawiam się: jak to możliwe, że ten balon dał radę unieść mnie i beczkę, a nie uniósł mnie, gdy szukałam kryjówki. No ale takie już są te sny. Szczególnie sny trzyletnich berbeciów, co o fizyce wiedzą tyle, ile meteorolog o pogodzie za tydzień.

niedziela

19 dzień stycznia


An Cheathrú Rua


Za każdym razem, kiedy idę na wycieczkę odpalam aplikację, która rejestruje wędrówkę. Dzięki temu wiem: jaki dystans przeszłam, w jakim czasie, z jaką prędkością. Ile pod górkę, ile z górki i inne takie.

Tym razem nie byłam w górach. Najwyższy punkt wycieczki to sto metrów. Łącznie jednak wspięłam się około stu osiemdziesiąt metrów. Raz z górki, raz pod górkę, i z górki, i pod górkę. I szłam tak przez ponad trzy godziny.
A pogoda była piękna. Nie mogę powiedzieć ''ani jednej chmurki'', ale mogę powiedzieć ''widziałam słońce, widziałam niebieskie niebo''.



Widziałam też konie, takie białe. Tym razem nie spodziewałam się książąt, bo w tym regionie, gdzie byłam, to raczej jakiegoś rybaka albo rolnika, albo pirata spotkać łatwiej. I chyba zawsze tak było. Bo tym razem spacer odbył się na atlantyckim brzegu Connemara.


Start i finisz był w Carraroe (An Cheathrú Rua), małej miejscowości oddalonej około pięćdziesięciu kilometrów od Galway, miejscowości, o której każdy szanujący się uczeń irlandzkiej szkoły powinien wiedzieć.

Miasteczko (a może wieś) leży w części Connacht, którą nazywa się Gaeltacht. Mianem tym określa się regiony, w których język irlandzki jest językiem podstawowym, pierwotnym, powszednim, powszechnym. Niestety nie ma tych miejsc wiele. Z reguły to kilka wsi albo wyspa... I na dodatek nie we wszystkich hrabstwach. Jakoś tak się składa, że większość miejsc należących do Gaeltacht usytuowane są na zachodzie wyspy. Są jednak wyjątki.
Takim wyjątkiem jest Gaeltacht Chontae na Mí w hrabstwie Meath. Jest to najmniejszy z obszarów Gaeltacht w Irlandii i jedyny w regionie Leinster – w jego skład wchodzą dwie wsie. Jak to się stało, że akurat tam przetrwał język i kultura Irlandczyków, a w innych częściach prowincji nie?
Otóż w związku z głodem i biedą, jeszcze przed drugą wojną światową, postanowiono przesiedlić ''kilka'' osób. Pierwsi przesiedleńcy przybyli do Meath z Connemara w 1935 roku. Zachowali zwyczaje, kulturę i oczywiście język. W sumie w latach 1935 – 1939 przesiedlono około 650 osób.
Chociaż koloniści dostawali ziemię (po 9 hektarów) i jakby nie patrzeć nie byli z obcego kraju, nie żyło się im sielankowo. Program przesiedleń nie spotkał się z sympatią wśród mieszkańców Meath. Wikipedia podaje, że niesnaski, mniejsze i większe, dawały się we znaki jeszcze w latach siedemdziesiątych.
Gaeltacht w hrabstwie Galway to dwa ''regiony'': Gaeltacht Chontae na Gaillimhe (Gaeltacht hrabstwa Galway) i Gaeltacht Chathair na Gaillimhe (Gaeltacht miasta Galway) Jednym z głównych ośrodków Gaeltacht Chontae na Gaillimh jest Cheathrú Rua, czyli Carraroe.


W Carraroe organizowane są letnie szkoły języka irlandzkiego. Zjeżdżają się tu dzieci i młodzież z całego kraju. W okolicznych kościołach nabożeństwa prowadzone są po irlandzku. Niedaleko swoją siedzibę ma irlandzkojęzyczna stacja telewizyjna TG4, stacja radiowa RTÉ Raidióna Gaeltachta. Tutaj też swoją siedzibę miała redakcja głównej gazety wydawanej w języku irlandzkim, Foinse. W 2016 roku Carraroe było miejscem, gdzie ponad 60% mieszkańców deklarowało, że używa języka irlandzkiego na co dzień.


Carraroe słynie nie tylko z tego, że jest jednym z większych ośrodków Gaeltacht. W 1880 roku miała miejsce Battle of Carraroe (bitwa w Carraroe).

Jak wszystkim chyba wiadomo, pod koniec lat siedemdziesiątych XIX wieku, w Irlandii nie żyło się łatwo. Była bieda. Za ziemię, którą rolnicy uprawiali, trzeba było płacić właścicielom ziemskim. A oni mieli w nosie kto, co i za ile sprzedał i ile dzieci musi nakarmić. Pod koniec lat 40. XIX wieku rozprzestrzeniła się w Irlandii zaraza ziemniaczana – w pierwszym roku zbiory zgniły, w drugim nie było ziemniaków w ogóle, a to właśnie ziemniaki były głównym składnikiem diety irlandzkich rodzin. Ci, którzy przeżyli zarazę, nie bardzo byli w stanie się utrzymać – niskie ceny na produkty rolne nie dawały szansy, żeby żyć na przyzwoitym poziomie. Nie wystarczało na jedzenie, nie mówiąc o tym, żeby zapłacić czynsz. A czynsze były wysokie. Przyszła taka bieda z nędzą, że hej! I znalazł się jeden taki, który wymyślił, że trzeba sprawę czynszu za ziemię uregulować i w końcu, po stuleciach represji, dać możliwość Irlandczykom rozwoju.

Michael Davitt był synem wyeksmitowanego rolnika z Mayo. Piętnaście lat spędził w więzieniu w Anglii (oskarżono go o spiskowanie). Do Irlandii wrócił w kwietniu 1879 roku. Udało mu się zorganizować spotkanie, które przemieniło się w manifestację przeciwko nadmiernym czynszom. Dziesięć tysięcy ludzi wzięło w niej udział! To wydarzenie pociągnęło za sobą inne spotkania i manifestacje. Ruch rozprzestrzeniał się szybko.
Z hrabstwa Mayo na całe Connaught, następnie na całą Irlandię.
W końcu, 21 października 1879 w Dublinie, powołano do życia Irlandzką Narodową Ligę Ziemi (chyba tak można przetłumaczyć nazwę The Irish National Land League).
Liga walczyła przede wszystkim o obniżenie czynszów i prawo uzyskania własności przez najemców. Chociaż oficjalnie Liga była pokojowym ruchem, to w stosunku do właścicieli, którzy łamali kodeks, stosowano bojkot, zastraszanie i takie tam. Bojkotowano również najemców, którzy "dla świętego spokoju" wypełniali oczekiwania finansowe swoich landlordów.
Rozpętała się wojna o ziemię. Wojna, o której mówi się, że trwała od 1879 do 1882 roku, zaczęła się tak naprawdę w Carraroe.
Liga Ziemi ustaliła kodeks, którym mieli się kierować właściciele. Kodeks kodeksem, a prawo prawem. Dla sądów zasady jakiejś tam organizacji nie mają znaczenia, jeśli nie zgadzają się z zasadami wypisanymi w księgach prawnych. Jeśli właściciel zwrócił się ze skargą na najemcę, bo ten nie płacił czynszu, to sędziowie wydawali orzeczenia o eksmisji.
W styczniu 1880 do Carraroe przybył komornik egzekucyjny z nakazami eksmisji 120 domów. Zdążył odwiedzić cztery, kiedy to na jego drodze stanęli mieszkańcy wioski. Trzeba wspomnieć, że komornik nie był sam. Miał oczywiście wsparcie policji. Mówi się, że było z nim 120! policjantów. Ludzi było tyle, że policjanci nie dawali rady i żeby postraszyć, strzelono kilka razy w powietrze. No cóż, ludzi z Connemara nie łatwo przestraszyć i użycie broni tylko rozjuszyło gawiedź. Tłum ruszył na uzbrojonych policjantów, wszystko poszło w ruch – kamienie, deski, widły, cokolwiek się pod ręką znalazło. Policjanci i komornik ewakuowali się do koszarów. A ludzie nie ustępowali.
Z Galway wysłano do oblężonych posiłki, ale nie dotarły, niestety, bo ludzie z wiosek na drodze Galway – Carraroe porobili barykady.
W końcu ktoś zdecydował, że wyślą statek z zapasami i ludźmi, żeby wesprzeć oblężonych policjantów.

Działania Ligii Ziemi przyniosły oczekiwane przez rolników rezultaty. W ciągu jednego pokolenia od jej założenia większość rolników-najemców w Irlandii stała się właścicielami gospodarstw. System, który dominował w Irlandii przez wieki, został zakończony.

Zapomniałam dodać, że komornik odpuścił.


Aktualnie życie w Connemara na pewno jest lżejsze niż kiedykolwiek. Nie tylko dlatego, że Irlandczycy nie są już represjonowani. Mamy XXI wiek. Zarabiać można siedząc w domu. Zakupy można robić nie wychodząc z łóżka. Nawet jeśli ktoś nie lubi zakupów on-line, to w każdej mieścinie są sklepy, a jak jest daleko po zakupy, to można podjechać samochodem. Nie zawsze tak było, a transport był potrzebny przecież. I w Connemara, tak jak na całym świecie chyba, zanim zaczęto jeździć samochodami, wykorzystywano konie. Tak się składa, że w Connemara mają ''własne'' konie – Connemara Pony.


Kuc Connemara to rodzima rasa irlandzka. I jedyna. Niektórzy twierdzą, że to starożytni Celtowie opanowali konie, które zostały przywiezione przez Wikingów. Mówi się, że obecna postać rasy powstała po tym, jak po zatonięciu andaluzyjskiego statku hiszpańskie konie dostały się na brzeg i zaprzyjaźniły się z dzikimi końmi z Connemara.
W XVIII wieku zaczęto krzyżować oryginalne kuce z innymi rasami koni. Doszło do tego, że irlandzka rasa (dzika i naturalna) mogła zniknąć kompletnie. Żeby tego uniknąć i żeby ratować Connemara Pony, w 1923 roku powołano do życia Towarzystwo Hodowców Kuców Connemara (Connemara PonyBreeders’ Society).
Irlandzcy rolnicy często mieli duże rodziny do wykarmienia i mogli sobie pozwolić tylko na jednego dobrego konia, który często pochodził z dzikiego stada. Musiał być złapany i oswojony. Większość rodzin posiadała klacz (można było zarobić na jej potomstwie), która nawet w czasie ciąży musiała pracować: ciągnąć pług, wózek wypełniony kamieniami, trawą lub ludźmi. Trudny styl życia pomógł konikowi Connemara rozwinąć swoją wytrzymałość i zdolności adaptacyjne.
Pomimo długiej historii Connemara Pony nie był ''oficjalną rasą'' do 1926 roku.
Obecnie konie nie ciągną pługów. Kuce cieszą się popularnością dzięki zrównoważonemu temperamentowi, cierpliwości, sile, skoczności (mówią, że te konie skaczą jak kozy). Lubiane są przez dzieci i lubią je sportowcy. Dziś hodowane są na całym świecie. Wikipedia podaje, że sporo koni wychowuje się w półdzikich stadach (cokolwiek to znaczy).
Według Wikipedii ''akceptowane są wszystkie umaszczenia z wyjątkiem srokatego. Najczęściej spotykane maści to: siwa, kasztanowa, kara i izabelowata''. Jak na razie spotykam tylko siwe – może to oryginalne i pierwotne umaszczenie? Jedyne czego mi brakuje, to tego księcia, co na tym ''białym'' koniu siedzieć powinien.


A przy okazji: dlaczego tak ważne jest, żeby książę akurat na białym koniu przyjechał?

Źródła:


czwartek

16 dzień stycznia


...starzeję się (niestety)


Tak sobie myślałam, popijając moją kawę oczywiście, o życiu. A naszło mnie tak, bo przeczytałam gdzieś starożytną sentencję: „Pamiętaj, że jesteś śmiertelny”.
O czym ci Starożytni myśleli? Co tak naprawdę mieli na myśli? Czy w Starożytności ludzie mieli problem ze „złodziejami czasu”? Przecież nie było portali społecznościowych, gier komputerowych, telewizji...
Czy marnowali czas na głupoty? A może im wcale o marnowanie czasu nie chodziło?
Może chodziło o to, że trzeba być ostrożnym, siedzieć w domu, na zapiecku i nie prowokować niebezpieczeństw, które się za drzwiami czają?
I w końcu pytanie podstawowe, które mi przyszło do głowy: czy ja zawsze pamiętam, że jestem śmiertelna?
Przyznam szczerze, że nie zawsze. Czasem łapię się, że na widok odbicia w lustrze mam reakcję „a co to za baba”. Nie poznaję sama siebie. To krótki moment, ale się zdarza. Te zmarszczki, opuszczone powieki... no cóż, starzeję się (niestety). Moim problemem jest fakt, że nie czuję tego w kościach.
Nie żebym narzekała czy coś! Cieszy mnie ogromnie fakt, że nie mam kłopotów zdrowotnych. Przytrafia się czasem jakieś przeziębienie, czasem mi się gorąco zrobi ni z tego nie z owego, ale idzie wytrzymać. Nie muszę brać żadnych tabletek, chodzić od przychodni do przychodni. Zdrowa jestem, czuję się dobrze i chyba dlatego zdarza mi się zapomnieć, że przecież jestem starsza niż dziesięć czy dwadzieścia lat temu.
Odbicie w lustrze mi o tym przypomina. (No i te moje dzieci jakieś takie rozsądniejsze.)
Jako że sił mi jeszcze wystarcza, chciałabym jak najbardziej wykorzystać czas, który – no cóż – ucieka nieubłaganie. Czasu nie można powstrzymać, ogarnąć. Można zadbać o zdrowie, można zadbać o kondycję, ale czasu nie da się kontrolować.
Zdarza mi się, że wpadam w panikę, bo tyle pięknych miejsc do odwiedzenia, książek do przeczytania, potraw do zjedzenia. A czasu mniej i mniej. I boję się, że nie zdążę ze wszystkim.
Czasem też mam wątpliwości, czy warto w ogóle coś zaczynać...
A może jednak ci Starożytni nie mieli racji? Może lepiej zapomnieć o tym, że nie żyjemy wiecznie i marzyć, i planować, i płynąć z prądem? W końcu nikt nie wie, kiedy mu „godzina wybije”. Może to być jutro, może to być za pięćdziesiąt lat.
Chyba nie warto siedzieć z założonymi rękami, na kanapie przed telewizorem. „Ach, bo już ten wiek nie taki, ach, bo za stara jestem”...
Przyjdzie pewnie moment, że się po prostu nie da, fizycznie sił zabraknie. Ale jeśli taki moment ma przyjść za lat kilka, kilkanaście – no cóż, sporo można zrobić przez lat kilka czy kilkanaście.
Często się słyszy, że nigdy nie jest za późno, że wiek to nie bariera. Są oczywiście takie dziedziny, że czekać nie można. Zapisując się na balet po 40. urodzinach, nie można marzyć o pozycji primabaleriny w moskiewskim balecie. Czy to znaczy, że nie warto się zapisać? Absolutnie nie! Ja nie żałuję ani jednej sekundy spędzonej na sali.
Zaczynając kurs astrofizyki, też nie myślałam o tym, że mnie NASA w kosmos wyśle (a chciałabym, chciała!). Mimo to nie zawahałam się i każdego dnia czytałam o gwiazdach, orbitach, zaliczałam testy online, nawet sobie nowy kalkulator kupiłam, żeby łatwiej mi było obliczać, z jaką prędkością kometa od Ziemi odlatuje (taka wymyślona kometa oczywiście, nie jakaś konkretna).
Znam panią, która po sześćdziesiątych urodzinach zrobiła prawo jazdy. Słyszałam o osobach, które grubo po pięćdziesiątce zaczynały trening do ultramaratonu. A ile miał lat założyciel KFC, kiedy otwierał jeden z najpopularniejszych fastfood'ów? Harland Sanders miał wówczas 65 lat. John Pemberton ruszył z Coca-Colą, kiedy miał już za sobą 55 wiosen.
Czy ci ludzie i cała rzesza im podobnych myślą (myśleli), że są śmiertelni? Tego nie wiem.
I jak sobie o tych ludziach myślę, to mnie zaraz wątpliwości opuszczają i słyszę w głowie: „a co tam, czemu nie”. I znów na jakiś czas zapominam, że jestem starsza niż dziesięć lat temu. Żeby coś pięknego stworzyć, trzeba mieć radochę z procesu tworzenia.




niedziela

12 dzień stycznia


Z Cong do Cong


Mimo, że jestem odrodzoną turystką, mój pierwszy dzień nowego roku spędziłam w domu. Z plecakiem przywitałam się dopiero piątego stycznia. Na początek 2020 roku całe 20 kilometrów.
Pogoda prawdziwie wyspiarska. Mokro i szaro. Ale zaplanowany spacer odbył się, bo po pierwsze – zaplanowany, a po drugie – technologia pozwala ubrać się lekko, przewiewnie i przeciwdeszczowo.

Do Cong dojechaliśmy samochodami, a dalej już na piechotę.
Miejscowość Cong (albo jak ktoś woli: Conga – od Cúnga Fheichín) leży nad jeziorem Corrib. Ale jezioro to nie jedyna atrakcja.
W Cong stoi piękny Ashford Castle – wiktoriański zamek, który został przekształcony na luksusowy hotel. O ile do hotelu dostęp jest ograniczony, o tyle ogród, a właściwie wielki park, jest otwarty dla turystów. Ciekawostką może być fakt, że zamek wybudowany został przez rodzinę o bardzo znanym na świecie nazwisku, przez rodzinę Guinness.

Cong to też miejsce, w którym John Ford kręcił oskarowy film „Quiet Man”. Mieszkańcy z tego faktu „krecą” pieniądze.


Cackiem turystyczno-historyczym są również ruiny Cong Abbey; miejsce, w którym Rory O'Connor (Ruaidrí Ua Conchobair), ostatni Wysoki Król Irlandii, spędził finalne lata. Jego panowanie zostało przerwane przez najazd Anglo-Normanów. Zmarł w 1198 właśnie w Cong Abbey.


Z królami w Irlandii było tak, że działali sobie królowie regionów, spośród nich wybierano tego głównego – Wysokiego Króla Irlandii. Rory był już królem Connacht, kiedy w 1166 roku obejmował tron Irlandii.
Jeszcze parę lat temu można było spotkać The King of Tory. Albo po polsku: Króla Torysów, króla mieszkańców wyspy u wybrzeża hrabstwa Donegal. Był nim Patsy Dan Rodgers. Niestety – przegrał wojnę z rakiem. Zmarł jesienią 2018.
Czy wybrano nowego króla? Nie wiem.


Z Cong powoli przemieszczaliśmy się do Clonbur, wioski, która położona jest bliżej drugiego jeziora – jeziora Mask.


Obie miejscowości położone są na wąskim pasie lądu między jeziorami. Pod powierzchnią ziemi płyną strumienie, które łączą oba jeziora. Jeden z takich strumieni można zobaczyć, jeśli się zejdzie do jaskini, którą nazwano „gołębią dziurą”.
Legenda głosi, że w strumieniu jaskini można zobaczyć białego pstrąga. Ale lepiej nie próbować go łowić. Nie jest to zwyczajny biały pstrąg.

Kiedyś, dawno temu, bardzo dawno, w zamku przy jeziorze mieszkała panna o bardzo dobrym sercu, piękna, dobra i w ogóle. Miała wyjść za mąż za syna królewskiego. Wszystko było zaplanowane, przygotowane, tylko książę musiał dojechać do tego zamku i do swojej pięknej przyszłej żony.
Niestety jak to w legendach bywa, nieszczęście się królewiczowi przytrafiło. Na orszak napadli zbóje, obili, pobili, księcia zabili... i wrzucili do jeziora.
Panna czekała i czekała, i czekała.
Aż nagle zniknęła.
W tym czasie właśnie od czasu do czasu ludzie widywali białego pstrąga. Oczywiście wszyscy uznali, że a ryba to postać magiczna, członek społeczności Tuatha De Danann (od tych co ich ludzie do podziemi przegnali) i nikt nawet nie próbował jej z wody na patelnię przenieść.
Lata mijały.
We wiosce osiedlili się żołnierze (kilku ich było). Światowcy, bo jako wojacy nie z jednego pieca jedli. Nabijali się i wyśmiewali każdego, kto wspomniał o magicznym białym pstrągu. W końcu jeden nie wytrzymał i postanowił pstrąga zjeść. Zszedł do jaskini, rybę złowił i zabrał do domu.
Kiedy wrzucił pstrąga na patelnię usłyszał jęki i płacz. Uznał, że to wiatr wyje. Gdy przewrócił rybę na patelni, żeby usmażyć z „drugiej strony”, zdziwił się, bo strona którą smażył, wyglądała na surową. Smażył chwilę i przewrócił pstrąga ponownie. Ryba jak z wody – surowa. Uznał, że taka być musi, że to normalne. No i pewnie głodny już był bardzo.
Położył danie na talerz – kolację podano.
Kiedy nakłuł rybę widelcem, ryba wyskoczyła z talerza. Tam, gdzie powinna leżeć na podłodze, stała piękna dziewczyna. Na białej sukni było widać ślady krwi.
- Zobacz jak mnie zraniłeś.
Stary żołnierz oczywiście nie mógł odpowiedzieć, zatkało go zupełnie. Nie codziennie przecież ryby zamieniają się w piękne dziewczyny.
- Zanieś mnie natychmiast do strumienia. Czekam na mojego przyszłego męża, który ma przypłynąć. Jeśli przez Ciebie przegapię jego przybycie, ściągnę na Ciebie nieszczęścia jakich jeszcze nie doznałeś. Wrzuć mnie z powrotem do strumienia!
W końcu wojak ocknął się:
- Jakże ja mogę wepchnąć dziewczynę do strumienia?
Jeszcze nie skończył zdania, a na podłodze leżała spokojnie ryba, biały pstrąg z czerwonymi plamami z boku.
Żołnierz chwycił rybę i biegł ile tylko sił w nogach, żeby ją do strumienia wrzucić. Nie chciał już nieszczęść doświadczać. Jako żołnierz wiele już przeszedł i miał nadzieję na spokojne życie.

Ja do jaskini nie wchodziłam tym razem. Byłam „na dole” kilka lat temu. Nie widziałam żadnych ryb (a może widziałam, ale nie pamiętam). Mówi się, że kto wejdzie do jaskini i zobaczy białego pstrąga, temu szczęście będzie sprzyjać.

Zostawiwszy jaskinię w spokoju cała grupa ruszyła dalej i nikt nawet nie wspomniał, że biały pstrąg może pływać w ''gołębiej dziurze''. Droga wiodła przez las i dobrze, primo: bo ładnie i zielono, secundo: bo drzewa chroniły nas od deszczu. Ścieżka zaprowadziła nas nad brzeg drugiego jeziora.



Jezioro Mask nie jest może największym jeziorem w Irlandii, ale jest w nim najwięcej wody. Nie ma jeziora w Republice Irlandii o większej pojemności (ale w Republice, największym jeziorem na wyspie jest Lough Neagh znajdujące się w Irlandii Północnej ).
Średnia głębokość jeziora (Lough Mask) to tylko piętnaście metrów, mimo to szóste pod względem obszaru jezioro ma największą objętość. Jest tak, ponieważ mniej więcej połowa jeziora jest płytka, druga już nie. W najgłębszym miejscu dno znajduje się prawie sześćdziesiąt metrów pod powierzchnią.

W jeziorze jest sporo pstrągów (nie wiem czy są białe). Co roku, w zatoczce w pobliżu Ballinrobe, Cushlough Bay, organizowane są zawody wędkarskie: Puchar Świata w Łowieniu Pstrąga.

Płytka część jeziora, która stanowi jego południową część, usiana jest wyspami i wysepkami. O tych wyspach oczywiście krążą różne opowieści. Na przykład mówi się, że wyspa Bly jest domem dla banshee (wym.: banszi).
Nie widziałam ani wyspy, ani – na szczęście – banshee. Nawet jej nie słyszałam – na szczęście.
Banshee, a właściwie bean-sidhe, to postać ni to ziemska, ni z tych, co im przyszło mieszkać pod ziemią. Bean znaczy kobieta, sidhe znaczy wróżka – zangielszczona nazwa: banshee. Nie są groźne, nic złego nikomu nie robią, ale nikt nie chce ich widzieć ani słyszeć. Banshee to płaczki zwiastujące śmierć. Jeśli się ją usłyszy – ktoś z rodziny umrze. Jeśli się ją zobaczy – trzeba pisać testament. Banshee to zawsze kobieca postać – czasem to młoda dziewczyna, czasem dojrzała kobieta, czasem staruszka. Nie wiem dlaczego to takie ważne, ale wszędzie wspomina się o tym, że banshee czesze swoje długie włosy. Pewnie dlatego nie należy podnosić znalezionych grzebieni. Może on należeć do bean-sidhe i może ona upomnieć się o swoją własność. Wspomniałam już co znaczy, jeśli ktoś ją zobaczy.
Według podań banshee to kobiety, które zmarły w wielkim smutku – ofiary niespełnionej miłości, matki, którym nie dane było zobaczyć nowonarodzonego dziecka.
Istnieje też teoria, że czasem banshee pokazuje się kobiecie, ale ta nie umiera, tylko sama zostaje banshee.
Mówi się, że każda bean-sidhe ma swoją ulubioną rodzinę, za którą potrafi przemierzać morza i oceany. Jej płacz można usłyszeć w Ameryce, w Australii i wszędzie tam, gdzie osiedlili się prawdziwi Irlandczycy.
Według innych opowieści banshee może płakać tylko dla najstarszych rodów, tych z celtyckimi korzeniami. Mówi się, że jest ich pięć: O'Neills, O'Briens, O'Connors, O'Gradys i Kavanaghs.
Banshee przychodzi w nocy, krąży wokół domu. Kontrastuje z ciemnością – jej włosy są zawsze białe i długie. Nosi jasnoszarą pelerynę. Jej twarz blada, oczy czerwone od płaczu.

Zdziwiłam się, gdy w Wikipedii przeczytałam, że czasem słowo ''banshee'' tłumaczono ''szyszymora''. To nie to samo moi drodzy tłumacze, nie to samo!!!

Z nad jeziora Mask wróciliśmy do Cong. Po drodze minęliśmy wioskę Clonbur.

Na zachód od wioski wznosi się góra Gable – Binn Shléibhe (416 metrów npm.) To właśnie tu, według legendy, zgromadziły się wojska Fir Bloga, żeby przygotować się do bitwy z Tuatha De Danann (czyli tych, którzy dostali podziemną część Irlandii). Bitwa odbyła się niedaleko Cong i jest nazywana bitwą pod Moyturą (Moytura Battle). Moytura Conga to miejsce, gdzie nadal stoją kamienne kręgi i kopce. Badania kamieni wskazują, że kamienie ustawiane były nie w jednym okresie, ale od neolitu do epoki żelaza. Historycy oczywiście nie wiedzą po co stawiano te kamienie. Być może były to jakieś forty obronne, może ołtarze druidów? A może wzniesiono je by uczcić poległych w bitwie pod Moyturą? (Wg www.mayo-ireland.ie)
Warto wspomnieć przy okazji, że ojciec Oskara Wilde'a, William, zbudował na brzegu jeziora Corrib domek letniskowy, który nazwano ''Dom Moytura''.

Do Cong dotarliśmy przechodząc przez wspomniany już park zamku Ashford.




Przechodząc obok stajni widziałam białego konia, ale bez księcia, niestety. Nie udało mi się zresztą zobaczyć nikogo z celebrytów, a Ashford słynie z tego, że ich goście noszą ''najlepsze nazwiska''. Zresztą sami się tym chwalą. Na stronie hotelu można przeczytać o niektórych. Oczywiście w Ashford spał John Wayne (w 1951 roku), gdy kręcony był ''Spokojny człowiek''. W 1905 roku w zamku zatrzymał się Grzegorz V (jeszcze jako Książę Walii). Wtedy to zdobył rekord Guinnesa za ustrzelenie największego bekasa (taki ptak). Na początku lat 80. w hotelu podejmowano senatora Teda Kennedy'ego. Reganowie (Ronald i Nancy Reagan) zatrzymali się tu na dwa dni w 1984 roku. Tych nazwisk mogłoby być więcej, słyszałam o kilku aktorach, piosenkarzach, sportowcach. Ale powtarzam tylko te, o których hotelowa ekipa wspomina na swojej stronie.
Mogę się pochwalić, że znam kucharza, który uczył się fachu właśnie w kuchni Ashford Castle. I muszę przyznać – gotować to on potrafi. Nie robi takiej kariery jak Jamie Oliver czy Gordon Ramsay, ale gotować potrafi.


Spacer zakończony został tradycyjnie, po irlandzku, w pubie. Niektórzy pili Guinnessa, ale ja, chociaż Guinnessa lubię, zdecydowałam się na kawę. Bo przy kawie lepiej mi się myśli.


czwartek

9 dzień stycznia


Wykorzystaj okazję


Tak sobie myślę, popijając moją kawę oczywiście, o tym co niektórzy mają na myśli mówiąc "wykorzystaj swoją szansę". I jak to się zdarza (podejrzewam, że nie tylko mi), zamiast odpowiedzi w głowie pojawiły się pytania. Co to takiego ''szansa"? Skąd mam wiedzieć, że mam na coś "szansę"? Czy można się przygotować, by "szansę" odpowiednio wykorzystać? No i jeszcze setka innych pytań...
Pojęcie "szansa" kojarzy mi się z zyskiem, jaki mogę wynieść z jakiejś sytuacji. I faktycznie, definicja w słowniku to potwierdza: szansa to "możliwość powodzenia w jakiejś sprawie, osiągnięcia sukcesu lub zaistnienia jakichś pożądanych okoliczności". Czyli prawdopodobieństwo, że coś uzyskamy, coś, co w jakiś sposób przyniesie nam korzyść. Czy chodzi tylko o korzyści materialne?
Wpisując w przeglądarce hasło "wykorzystaj szansę" pokazują się strony dotyczące jakiś projektów i szkoleń, które obiecują poprawienie jakości życia - głównie poprzez znalezienie lepszej pracy, albo uzyskanie dotacji (chyba chodzi o pożyczkę), która pomogłaby uruchomić własną firmę.
To jeśli chodzi o pieniądze. Ale przecież, nie tylko o pieniądze w życiu chodzi.
Często mówię: "jak za darmo to biorę". Czy to znaczy, że wykorzystuję szansę? No według słownika się zgadza: sprzyjające okoliczności, mój zysk. Ale nie zawsze korzyści są materialne. Zyskuję również, gdy czytam książkę - uczę się czegoś (chociaż w moim wieku to coraz trudniej przychodzi). Kiedy piszę - też korzystam: poznaję siebie. Kiedy realizuję moje szalone pomysły - to dopiero korzyści! Poznaję rzeczy, o których wcześniej nawet pojęcia nie miałam.
Przykład?
Planując mój urlop 2020 poczytałam sobie o hipotermii - nie jestem ekspertem oczywiście, ale teraz rękawiczki zawsze mam w kieszeni. Jakby nie patrzeć korzyść - nie marznę. Dowiedziałam się też, dlaczego łatwiej jest wejść na Mount Everest niż z niego zejść. Wiem również, że Grenlandia to wyspa i to wcale nie europejska (granica między Europą a Ameryką przebiega przez środek – mniej więcej – Islandii).
Zdarza się i to nader często, że nie da się z okazji skorzystać. To też jest szansa, żeby się czegoś dowiedzieć, nauczyć, też można odnieść korzyść. Staram się o tym pamiętać i nie użalać się nad "straconą okazją".
"Identyfikacja potencjalnych przyczyn nie wykorzystania szansy, umożliwia przeprowadzenie działań zapobiegawczych" - chyba w Wikipedii ktoś tak napisał. Analiza "dlaczego mi się nie udało" pozwala przygotować się na "następnym razem".
Czasami trzeba świadomie zrezygnować z okazji - tu już wchodzą w grę priorytety. Trzeba wiedzieć co się tak naprawdę liczy w życiu. Niestety na to nie ma reguły. Każdy jest inny – każdy ma inne oczekiwania, inne cele, inne wartości. Podjąć pracę, która wymaga częstych wyjazdów i poznawać nowe miejsca czy znaleźć inną, która pozwoli zostać w domu i spędzać czas z rodziną. Co jest ważniejsze podróże czy rodzina? A może pieniądze?
Kiedyś, kiedy byłam młodsza, szukałam uniwersalnych zasad. Z biegiem lat przekonałam się, że się tak nie da. Nie można żyć czyimś życiem, trzeba mieć własne. Na szczęście w porę się ocknęłam i kurczę! - póki jestem zdrowa, dopóty korzystam z okazji. Korzystam z okazji, że żyję!

niedziela

5 dzień stycznia


Piknik w Rinville


"Idziemy na spacer" - kiedy Bąbel słyszy takie hasło ucieka ode mnie jak najdalej. Latem zdarzyło nam się  przejść kilka razy parę kilometrów. Podczas jednego ze spacerów odkryliśmy Rinville Park.


Park do którego się wybraliśmy położony jest niedaleko Oranmore. Jest to małe miasteczko kilka kilometrów od Galway. W 2011 zarejestrowanych było niecałe pięć tysięcy mieszkańców.
Nazwa Oranmore to angielska wersja irlandzkiej nazwy Fuarán Mór, co po polsku można przetłumaczyć "wielka wiosna". W tej małej miejscowości można znaleźć nocleg w czterech hotelach i zjeść obiad w jednej z dwudziestu trzech restauracji. Przynajmniej tak podaje Wikipedia.
Oranmore jest na tyle blisko większego Galway, że sporo osób decyduje się na podjęcie pracy właśnie w Galway. Dlatego chyba też, zajmująca się publicznym transportem firma Bus Eireann, zdecydowała się na ułatwienie życia swoim klientom i od jakiegoś czasu między Oranmore i Galway kursuje miejski autobus.
I z tej dogodności skorzystałam planując wycieczkę z Bąblem.
Do Oranmore pojechaliśmy miejskim autobusem, ale do Rinville musieliśmy dojść. Oczywiście Bąbel pytał się co dwie minuty "daleko jeszcze?", a ja za każdym razem odpowiadałam, że nie wiem.


Z Oranmore do parku to około dwa kilometry. Często Bąbel wraca ze szkoły na piechotę, a to mniej więcej taki sam dystans. Tym razem różnica polegała na tym, że Mój Żarłoczny Bąbel wiedział, że w plecaku mam prowiant - umierał z głodu jeszcze zanim wsiedliśmy do autobusu...
Kiedy dotarliśmy na miejsce pierwszą rzeczą oczywiście było uspokojenie Bąbelkowego Brzucha. Znaleźliśmy bez problemu stoliki piknikowe przy których raczyliśmy się i jedzeniem, i widokiem na zatokę Galway Bay.
Pogoda dopisywała.
Po opanowaniu jednej trzeciej prowiantu (Bąbel chciał więcej, ale dał się przekonać, kiedy wyjaśniłam mu, że jeszcze będą dwa przystanki), ruszyliśmy w drogę.
Jedną z atrakcji parku jest zamek. No ja bym tego zamkiem nie nazwała, ale skoro specjaliści nadali budynkowi taki status - chyba wypada to uszanować.
Tak naprawdę "zamek" w Rinville to wieża rycerska (ang. tower house). Tego typu budynki, to "rodzaj wież o charakterze mieszkalno-obronnym, budowanych przeważnie w okresie średniowiecza (znane są przykłady wieży mieszkalnych z XVII wieku z obszaru Wysp Brytyjskich) jako siedziby średniozamożnego rycerstwa."
"W Polsce budowę tego typu obiektów zaczęto pod koniec XII wieku i budowano głównie do XV wieku, kiedy zastąpione zostały przez wieżowe formy dworów obronnych." (wg Wikipedia)
Zamku-wieży nie zwiedzaliśmy. Bąbel bardziej zainteresowany był placem zabaw niż średniowiecznymi kamieniami.
Kiedy on bujał się na huśtawkach, ja siedziałam na trawie rozkoszując się promieniami słońca. Jak już wspomniałam, pogoda była super. Pewnie też i dlatego na placu zabaw szybko zrobiło się tłoczno i głośno.
Zdecydowaliśmy się na ewakuację.
W parku jest kilka ścieżek. Ta którą my wybraliśmy zaprowadziła nas nad brzeg stawu. Tu zjedliśmy drugą porcję jedzenia, poleżeliśmy na trawie (ja prawie zasnęłam). Było spokojnie i słonecznie - czasem się takie dni trafiają nawet i tu, w Irlandii.
Daliśmy odpocząć nogom i gdy uznaliśmy, że jesteśmy gotowi, spakowaliśmy co trzeba było i ruszyliśmy dalej. Droga wiodła przez las.


Niejednokrotnie słyszałam, że w Irlandii nie ma lasów. Nawet mi się zdarzało tak mówić. Prawda jest taka, że lasy są. Co prawda to nie Bory Tucholskie czy Puszcza Kampinoska, ale lasy są. A w lasach - jak wszystkim wiadomo – można spotkać różne dziwy. W lesie przez który my szliśmy być może można spotkać wróżki (ale nie tylko). Nie spotkaliśmy żadnej. Mówi się, że te wróżki ludzi unikają. Być może obserwowały nas z ukrycia.
W Irlandii wróżki (i inne tego typu stworzenia) nadal traktuje się poważnie. Jak podaje theculturetrip.com, w 1999 roku został znacznie opóźniony projekt budowy drogi M3, projekt, który kosztował sto milionów! Ostatecznie doszło do porozumienia i drogę zbudowano, ale ze zmianami - ominięty został tak zwany Fairy Fort. Obawiano się klątwy Tary. Oczywiście mało kto głośno się do tego przyznawał. Oficjalnie chodziło o historyczne miejsce Tara Hill, miejsce, gdzie wcześniej już znaleziono ślady "działalności człowieka" sprzed czterech tysięcy lat (około 1800 pne).
A oni planowali wszystko rozkopać, zabetonować, zaasfaltować i zajeździć.
Wracając do wróżek.
Prawdziwe wróżki nie są tak miłe jak Dzwoneczek z Piotrusia Pana. Prawdziwe wróżki nie lubią ludzi, choć nie zawsze tak było.
Kiedyś, dawno, bardzo dawno temu, na terenach dzisiejszej Irlandii, mieszkali sobie obok siebie ludzie i istoty, o których się obecnie mówi, że są zmyślone; wróżki, gnomy, krasnoludki, elfy i takie tam.
Ludzi przybywało i zaczęło brakować miejsca dla wszystkich. Sporów przybywało. Konflikty stawały się coraz poważniejsze. To już była wojna.
W końcu władcy umówili się na spotkanie. Chodziło o to, żeby ustalić warunki, żeby dogadać się, żeby w końcu zapanował pokój. No i udało się. Władcy zgodzili się na układ: pół Irlandii dla ludzi, pół dla społeczności Tuatha Dé Danann (czyli tych, o których dziś mówimy, że są wymyśleni, min. wróżki).
Na nieszczęście dla magicznych stworzeń nikt nie pomyślał o tym, żeby sprecyzować jaka część dla kogo. A okazało się to bardzo ważne: bo ten król od ludzi miał plan. Dla ludzi zachowa górną część Irlandii, reszta musi przenieść się w dolną, podziemną połówkę wyspy.
Wtedy właśnie wróżki, elfy i wszystkie tego typu stworzenia zniknęły z powierzchni ziemi, ale tylko dlatego, że taka była umowa. Tylko dlatego, że zostały zmuszone mieszkać pod ziemią.
Według tradycji Fairy Forts to miejsca, gdzie oba światy się łączą. Nasycone są magią Druidów. Magiczne przejścia ze świata ludzi do świata mitycznych stworzeń. Nie ma Druidów, Fairy Forts zostały. Szacuje się, że w Irlandii jest ich około 60 000. Tak, sześćdziesiąt tysięcy!
A z magią wiadomo: lepiej nie igrać.
(A oni planowali wszystko rozkopać, zabetonować, zaasfaltować i zajeździć.)
Jak już wcześniej wspomniałam, według tradycyjnych wierzeń wróżki wcale nie są mile. Porywają dzieci, sprowadzają choroby, potrafią nawet spowodować śmierć. Żeby udobruchać je ludzie składali w ofierze miód i słodkie owoce. Poświęcano im również drzewa.
Teraz pewnie na palcach jednej ręki można policzyć osoby, które wylewają miód w ogrodzie, ale drzewa nadal są „ofiarowywane”.
I myśmy takie drzewa widzieli w Rinville.



Drzewa z takimi drzwiami można znaleźć nie tylko w Rinville. Można je zobaczyć też Dublinie (ale nie tylko): są w parku Marlay na południowych przedmieściach Dublina, są w centrum Dublina, w parku Blessington Basin.
Drzewa z małymi drzwiczkami są nietykalne. Podobnie jak Fairy Forts to magiczne przejścia. Mówi się, że często blisko takiego drzewa można zobaczyć wróżkę, elfa, leperchaun’a. Nam się nie udało niestety spotkać żadnego członka ludu Tuatha Dé Danann. Być może dlatego, że była ładna pogoda, było sporo ludzi, było sporo hałasu.
Leśna ścieżka doprowadziła nas do miejsca, w którym jedliśmy wcześniej. Na stoliku piknikowym rozłożyłam jedzenie, które zostało pochłonięte ze smakiem.
Najedzeni wróciliśmy do Oranmore. Tym razem Bąbel nie pytał co chwilę „daleko jeszcze?”. Znał drogę, no i w plecaku nie było jedzenia...
Zanim jednak wsiedliśmy do autobusu dałam się namówić na lody. Bo ładna pogoda była (ale o tym już wspominałam).