niedziela

5 dzień stycznia


Piknik w Rinville


"Idziemy na spacer" - kiedy Bąbel słyszy takie hasło ucieka ode mnie jak najdalej. Latem zdarzyło nam się  przejść kilka razy parę kilometrów. Podczas jednego ze spacerów odkryliśmy Rinville Park.


Park do którego się wybraliśmy położony jest niedaleko Oranmore. Jest to małe miasteczko kilka kilometrów od Galway. W 2011 zarejestrowanych było niecałe pięć tysięcy mieszkańców.
Nazwa Oranmore to angielska wersja irlandzkiej nazwy Fuarán Mór, co po polsku można przetłumaczyć "wielka wiosna". W tej małej miejscowości można znaleźć nocleg w czterech hotelach i zjeść obiad w jednej z dwudziestu trzech restauracji. Przynajmniej tak podaje Wikipedia.
Oranmore jest na tyle blisko większego Galway, że sporo osób decyduje się na podjęcie pracy właśnie w Galway. Dlatego chyba też, zajmująca się publicznym transportem firma Bus Eireann, zdecydowała się na ułatwienie życia swoim klientom i od jakiegoś czasu między Oranmore i Galway kursuje miejski autobus.
I z tej dogodności skorzystałam planując wycieczkę z Bąblem.
Do Oranmore pojechaliśmy miejskim autobusem, ale do Rinville musieliśmy dojść. Oczywiście Bąbel pytał się co dwie minuty "daleko jeszcze?", a ja za każdym razem odpowiadałam, że nie wiem.


Z Oranmore do parku to około dwa kilometry. Często Bąbel wraca ze szkoły na piechotę, a to mniej więcej taki sam dystans. Tym razem różnica polegała na tym, że Mój Żarłoczny Bąbel wiedział, że w plecaku mam prowiant - umierał z głodu jeszcze zanim wsiedliśmy do autobusu...
Kiedy dotarliśmy na miejsce pierwszą rzeczą oczywiście było uspokojenie Bąbelkowego Brzucha. Znaleźliśmy bez problemu stoliki piknikowe przy których raczyliśmy się i jedzeniem, i widokiem na zatokę Galway Bay.
Pogoda dopisywała.
Po opanowaniu jednej trzeciej prowiantu (Bąbel chciał więcej, ale dał się przekonać, kiedy wyjaśniłam mu, że jeszcze będą dwa przystanki), ruszyliśmy w drogę.
Jedną z atrakcji parku jest zamek. No ja bym tego zamkiem nie nazwała, ale skoro specjaliści nadali budynkowi taki status - chyba wypada to uszanować.
Tak naprawdę "zamek" w Rinville to wieża rycerska (ang. tower house). Tego typu budynki, to "rodzaj wież o charakterze mieszkalno-obronnym, budowanych przeważnie w okresie średniowiecza (znane są przykłady wieży mieszkalnych z XVII wieku z obszaru Wysp Brytyjskich) jako siedziby średniozamożnego rycerstwa."
"W Polsce budowę tego typu obiektów zaczęto pod koniec XII wieku i budowano głównie do XV wieku, kiedy zastąpione zostały przez wieżowe formy dworów obronnych." (wg Wikipedia)
Zamku-wieży nie zwiedzaliśmy. Bąbel bardziej zainteresowany był placem zabaw niż średniowiecznymi kamieniami.
Kiedy on bujał się na huśtawkach, ja siedziałam na trawie rozkoszując się promieniami słońca. Jak już wspomniałam, pogoda była super. Pewnie też i dlatego na placu zabaw szybko zrobiło się tłoczno i głośno.
Zdecydowaliśmy się na ewakuację.
W parku jest kilka ścieżek. Ta którą my wybraliśmy zaprowadziła nas nad brzeg stawu. Tu zjedliśmy drugą porcję jedzenia, poleżeliśmy na trawie (ja prawie zasnęłam). Było spokojnie i słonecznie - czasem się takie dni trafiają nawet i tu, w Irlandii.
Daliśmy odpocząć nogom i gdy uznaliśmy, że jesteśmy gotowi, spakowaliśmy co trzeba było i ruszyliśmy dalej. Droga wiodła przez las.


Niejednokrotnie słyszałam, że w Irlandii nie ma lasów. Nawet mi się zdarzało tak mówić. Prawda jest taka, że lasy są. Co prawda to nie Bory Tucholskie czy Puszcza Kampinoska, ale lasy są. A w lasach - jak wszystkim wiadomo – można spotkać różne dziwy. W lesie przez który my szliśmy być może można spotkać wróżki (ale nie tylko). Nie spotkaliśmy żadnej. Mówi się, że te wróżki ludzi unikają. Być może obserwowały nas z ukrycia.
W Irlandii wróżki (i inne tego typu stworzenia) nadal traktuje się poważnie. Jak podaje theculturetrip.com, w 1999 roku został znacznie opóźniony projekt budowy drogi M3, projekt, który kosztował sto milionów! Ostatecznie doszło do porozumienia i drogę zbudowano, ale ze zmianami - ominięty został tak zwany Fairy Fort. Obawiano się klątwy Tary. Oczywiście mało kto głośno się do tego przyznawał. Oficjalnie chodziło o historyczne miejsce Tara Hill, miejsce, gdzie wcześniej już znaleziono ślady "działalności człowieka" sprzed czterech tysięcy lat (około 1800 pne).
A oni planowali wszystko rozkopać, zabetonować, zaasfaltować i zajeździć.
Wracając do wróżek.
Prawdziwe wróżki nie są tak miłe jak Dzwoneczek z Piotrusia Pana. Prawdziwe wróżki nie lubią ludzi, choć nie zawsze tak było.
Kiedyś, dawno, bardzo dawno temu, na terenach dzisiejszej Irlandii, mieszkali sobie obok siebie ludzie i istoty, o których się obecnie mówi, że są zmyślone; wróżki, gnomy, krasnoludki, elfy i takie tam.
Ludzi przybywało i zaczęło brakować miejsca dla wszystkich. Sporów przybywało. Konflikty stawały się coraz poważniejsze. To już była wojna.
W końcu władcy umówili się na spotkanie. Chodziło o to, żeby ustalić warunki, żeby dogadać się, żeby w końcu zapanował pokój. No i udało się. Władcy zgodzili się na układ: pół Irlandii dla ludzi, pół dla społeczności Tuatha Dé Danann (czyli tych, o których dziś mówimy, że są wymyśleni, min. wróżki).
Na nieszczęście dla magicznych stworzeń nikt nie pomyślał o tym, żeby sprecyzować jaka część dla kogo. A okazało się to bardzo ważne: bo ten król od ludzi miał plan. Dla ludzi zachowa górną część Irlandii, reszta musi przenieść się w dolną, podziemną połówkę wyspy.
Wtedy właśnie wróżki, elfy i wszystkie tego typu stworzenia zniknęły z powierzchni ziemi, ale tylko dlatego, że taka była umowa. Tylko dlatego, że zostały zmuszone mieszkać pod ziemią.
Według tradycji Fairy Forts to miejsca, gdzie oba światy się łączą. Nasycone są magią Druidów. Magiczne przejścia ze świata ludzi do świata mitycznych stworzeń. Nie ma Druidów, Fairy Forts zostały. Szacuje się, że w Irlandii jest ich około 60 000. Tak, sześćdziesiąt tysięcy!
A z magią wiadomo: lepiej nie igrać.
(A oni planowali wszystko rozkopać, zabetonować, zaasfaltować i zajeździć.)
Jak już wcześniej wspomniałam, według tradycyjnych wierzeń wróżki wcale nie są mile. Porywają dzieci, sprowadzają choroby, potrafią nawet spowodować śmierć. Żeby udobruchać je ludzie składali w ofierze miód i słodkie owoce. Poświęcano im również drzewa.
Teraz pewnie na palcach jednej ręki można policzyć osoby, które wylewają miód w ogrodzie, ale drzewa nadal są „ofiarowywane”.
I myśmy takie drzewa widzieli w Rinville.



Drzewa z takimi drzwiami można znaleźć nie tylko w Rinville. Można je zobaczyć też Dublinie (ale nie tylko): są w parku Marlay na południowych przedmieściach Dublina, są w centrum Dublina, w parku Blessington Basin.
Drzewa z małymi drzwiczkami są nietykalne. Podobnie jak Fairy Forts to magiczne przejścia. Mówi się, że często blisko takiego drzewa można zobaczyć wróżkę, elfa, leperchaun’a. Nam się nie udało niestety spotkać żadnego członka ludu Tuatha Dé Danann. Być może dlatego, że była ładna pogoda, było sporo ludzi, było sporo hałasu.
Leśna ścieżka doprowadziła nas do miejsca, w którym jedliśmy wcześniej. Na stoliku piknikowym rozłożyłam jedzenie, które zostało pochłonięte ze smakiem.
Najedzeni wróciliśmy do Oranmore. Tym razem Bąbel nie pytał co chwilę „daleko jeszcze?”. Znał drogę, no i w plecaku nie było jedzenia...
Zanim jednak wsiedliśmy do autobusu dałam się namówić na lody. Bo ładna pogoda była (ale o tym już wspominałam).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jako, że ostatnio trochę spamu się pokazuje, postanowiłam, że zanim się komentarz pokaże na stronie to go najpierw sprawdzę. Taka sytuacja. Pozdrawiam ciepło. Brydzia.