wtorek

31 dzień grudnia


...biorę sobie Ciebie...  


Tak sobie myślałam, popijając moją kawę oczywiście, jaki jest powód, że pary biorą śluby.
Ja wiem, dlaczego ja wzięłam ślub. Dokładnie pamiętam jak to było. Ale tak się zastanawiam: co przed ołtarz ciągnie innych?

Czy trzeba zakładać obrączki, żeby stworzyć rodzinę? Bo co? Bo to nieładnie żyć "na kocią łapę"? Może kiedyś tak było, ale nie teraz. Poza tym - znam wiele nieformalnych par, które żyją w zgodzie znacznie dłużej niż niejedno małżeństwo. To chyba nie chodzi o to, że trzeba związek zalegalizować pieczątką, aby był trwały. Może przesłanką do zalegalizowania są kwestie prawne? Dziedziczenie, odpowiedzialność finansowa, zobowiązania dotyczące dzieci i inne takie...

Jest takie powiedzonko: "nie wolno psuć kawy cukrem i miłości małżeństwem". I to też mi się nie zgadza, bo znam wiele kochających się małżeństw. Raczej nie ma znaczenia czy ten dokument ślubu jest podpisany czy nie. Ważne jest, żeby do siebie podchodzić z szacunkiem, zrozumieniem i tak dalej.

Relacje między partnerami zmieniają się z biegiem czasu. To naturalne. W ciągu życia przechodzimy metamorfozę. Każde doświadczenie sprawia, że podlegamy metamorfozie. Kłopoty, radości, smutki, sukcesy. Obejrzenie takiego czy innego filmu, przeczytanie takiej czy innej książki. Spotkani ludzie, zasłyszane rozmowy, przebyte choroby... Wszystko powoduje, że zmieniamy się bez przerwy. Z reguły nie jesteśmy tego świadomi i sami tego nie widzimy. Ale zmiany, nawet te najdrobniejsze, widzą jednak nasi partnerzy, osoby, z którymi związaliśmy się na stałe, "na całe życie".
Nie mówię tego, bo przeczytałam jakaś mądrą książkę, nie. Jestem z tym samym facetem od ponad trzydziestu lat. Tym samym teoretycznie, bo to już nie ten sam facet, którego poznałam na turystycznym szlaku. Inaczej wygląda, inaczej się zachowuje, lubi inne rzeczy. Nawet znajomych ma innych. Ma to samo imię, to samo nazwisko, tą samą datę urodzenia wpisaną do paszportu, ale to zupełnie inny facet. No żeby nie było. Brydzia też jest inna. I powiem bez bicia: to bardzo ważne, żeby o tym pamiętać. Często w trakcie konfliktu pojawia się "bo ty się zmieniłaś".

Oł heloł! Nie tylko ja się zmieniłam! Zmienił się cały świat, przecież.

I tak sobie myślę, czy byłabym w stanie dać receptę na trwały związek? I chyba nie jestem.

Mieliśmy chwile dobre i złe. Mieliśmy chwile szczęścia i tragiczne. Przeszliśmy przez sukcesy, porażki. Zdarzały się rozstania, kłótnie, a i tak, mimo wszystko jesteśmy razem. Czy jesteśmy razem dlatego, że ponad trzydzieści lat temu podpisaliśmy jakiś dokument w urzędzie na Sielance (tak nazywaliśmy urząd stanu cywilnego w Bydgoszczy)?

Być może...

Być może jesteśmy zbyt leniwi, żeby ten tego rozwód załatwić. Latanie po prawnikach, sądach i urzędach - no komu się chce? Z drugiej jednak strony - z obrączką na palcu też się można wyprowadzić.

Mówią, że trzeba ze sobą rozmawiać, miłość pielęgnować i takie tam recepty na związki udane... Ja tam w takie tam bzdety nie wierzę. Na to nie ma reguły. Bo jak jestem wkurzona na tego mojego starego, to przecież nie będę udawać romantycznie zadowolenie, gdy mi kwiaty przyniesie. Czasem nawet "przepraszam" w złym momencie może dolać oliwy do ognia.
Nierzadko lepiej się zamknąć, przemilczeć, uspokoić. Spróbować zapomnieć. Przemyśleć, przetrawić. Wyciągnąć wnioski. Co było to było, najważniejsze - nie powtarzać. A nawet jeśli się powtórka przydarzy, no cóż, może warto pamiętać, że nie ma ludzi doskonałych.

I tak szczerze powiem, to często się zastanawiam: "jak ten facet z taką babą jak ja wytrzymuje?".



niedziela

Z kawą w termosie: Lough Inagh - Leenaun


Lough Inagh - Leenaun


Przyznam się szczerze i bez bicia, że czułam niepokój, kiedy szykowałam się na pierwszy spacer z Galway Walking Club. Nie miałam pojęcia czego i kogo się spodziewać. Nie mówiąc już o tym, że w ogóle nie wiedziałam czy dam radę przejść około dwadzieścia kilometrów. Na szczęście nie uległam, nie przestraszyłam się i ''wyszłam ze swojej strefy komfortu'' – warto było.

Trasa wędrówki to ponad siedemnaście kilometrów od jeziora Inagh do Leenaun.

Lough Inagh (Loch Eidhneach) to jezioro w dolinie Inagh w Connemara w hrabstwie Galway, na zachodzie Irlandii. Zajmuje około trzech kilometrów kwadratowych.
Na jeziorze jest kilka wysepek: Deer Island, Illauninagh, Eagle Island, Red Island, Crow's Island, Otter Island, Man's Island, Lue Island.
Jezioro otoczone jest górami. Z zachodu sławne Twelve Bens, na wschodzie pasmo gór zwane Maumturks.
Lough Inagh jest zasilane z kilku górskich potoków, głównie jednak wodami z rzeki Gleninagh, która zaczyna się wysoko w dolinie Gleninagh na zboczach Benbaun (najwyższy szczyt hrabstwa Galway) i Bencollaghduff oraz wodami rzeki Tooreennacoona. Z Lough Inagh woda wpada do jeziora Derryclare, następnie do jeziora Ballynahinch, gdzie łączy się z rzeką Owenmore. Ostatecznie wpada do zatoki Atlantyku: Bertraghboy.

Lough Inagh słynie w okolicy z obfitości ryb. Niestety jezioro jest własnością prywatną. Żeby sobie powędkować trzeba uzyskać odpowiednie pozwolenia, które oczywiście muszą być ''poparte odpowiednimi opłatami''.

Znad jeziora, drogą, która jest częścią Western Way, można dojść do Leenane, ciesząc się widokiem na fiord, o którym niektóre źródła mówią, że jest jedynym w Irlandii, a inne, że jednym z trzech lub czterech - Killary Harbour (ACaoláire Rua).

...drogą, która jest częścią Western Way,
można dojść do Leenane,
ciesząc się widokiem na fiord...

Długi na szesnaście kilometrów fiord Killary wcina się z Atlantyku – najpierw prosto na południowy wschód, w połowie trochę wykręca i by kierować się bezpośrednio na wschód.
Północny brzeg fiordu wznosi się gwałtownie w znacznie większym stopniu niż południowy. Właśnie na północnym brzegu Killary Harbour wznosi się góra Mweelrea, najwyższe wzniesienie w Connacht (814 metrów).

Może powinnam trochę wyjaśnić.
Otóż Irlandia podzielona jest na hrabstwa (chyba 27), które można porównać do naszych swojskich województw. Irlandię dzieli się też na regiony: Connacht (zachód), Leinster (wschód), Munster (południe) i Ulster (północ), w skład których wchodzą oczywiście jakieś tam hrabstwa. Connemara to z kolei region, część Connacht. ''Obszarem obejmuje zachodnią część hrabstwa Galway oraz południową hrabstwa Mayo. W skład Connemary wchodzą tereny Killary Harbour, obszary wokół Zatoki Kilkieran, po jezioro Corrib na wschodzie. Od północy, zachodu i południa granicą jest Ocean Atlantycki'' (wg Wikipedii).

Góra Mweelrea, to najwyższe wzniesienie w Connacht. Najwyższym wzniesieniem w hrabstwie Galway jest Benbaun, który jest, podobnie jak Mweelrea, i w Connemara, i w Connacht.
Prawda, że somplikowane? No cóż, niektórzy to zamiast sobie ułatwiać życie, wolą je komplikować.

Przystanek na odpoczynek zrobiliśmy sobie w lesie. Przerwa nie była długa. Padał deszcz. Jedzenie na powietrzu w takich warunkach to nie ''sama przyjemność''. Szybko ruszyliśmy dalej...

Padał deszcz.

Im bliżej do Leenaun tym widoki ładniejsze. Z prawej strony wznoszą się góry, z których akurat spływały strumienie wody (no, bo padało jak z cebra), z lewej rozciąga się widok na fiord. Mimo gęstych chmur i rzęsistego deszczu i tak mi zapierało dech od widoków. Mogę sobie tylko wyobrazić jak jest tam pięknie, kiedy pogoda dopisuje. Osoby, które mi towarzyszyły żartowały, że przy ładnej pogodzie można zobaczyć Amerykę (ok, taka głupia to nie jestem, ha!).

Osoby, które mi towarzyszyły żartowały, że przy ładnej pogodzie można zobaczyć Amerykę.

Spacer skończył się w miasteczku Leenaun (często pisane: Leenane). Irlandzką nazwę Líonán Cinn Mhara można przetłumaczyć: ''tam, gdzie przypływ wylewa''.

W 2018 roku Leenaun zasłużyło na miano najbardziej mokrego miejsca w Irlandii. Wcześniej, w 2007 roku, w wyniku obfitego deszczu w miasteczku zawalił się most, który stał tu prawie dwieście lat. Leenaun zostało podzielone na pół i aby przedostać się z jednej części do drugiej trzeba było przejechać około sto kilometrów. Mieszkańcy na nowy most czekali dwa lata. Ale się doczekali.

Naszą wędrówkę zakończyliśmy w miejscowym barze, w którym ja oczywiście wypiłam najlepszą kawę (a może smakowała mi tak, bo w barze było sucho i ciepło?).

Naszą wędrówkę zakończyliśmy
w miejscowym barze.







czwartek

26 dzień grudnia


Problem z definicją


Tak sobie myślałam (popijając moją kawę oczywiście) i przypomniało mi się stwierdzenie, które usłyszałam jakiś czas temu. Nie pamiętam, kto powiedział, że ''gdyby ludzie nie udawali kogoś kim nie są i byli naprawdę sobą, to mieliby większe szanse na to, żeby znaleźć prawdziwych przyjaciół''.

Ha! Ale co to znaczy "być sobą"?

Żeby odpowiedzieć na pytanie przejrzałam internet; oczywiście. Tyle, że ja taki prosty sposób myślenia lubię i konkrety. I problem się pojawił: bo nie da się ukryć, że stron o "byciu sobą" jest w necie sporo, ale nigdzie takiej konkretnej, prostej i jednoznacznej definicji nie znalazłam... Może źle zapytanie wpisałam? No nie wiem. Tak czy inaczej wyszło na to, że zdefiniować muszę sama.

Czy "być sobą" oznacza, że powinniśmy robić to na co mamy ochotę? Są tacy, którzy twierdzą, że tak.

No ale jak to? Od wielu lat marzę o wakacjach na Bora Bora. I co? Mam jechać? Nie zapłacić rachunków, zostawić Bąbla i jechać, żeby udowodnić, że ja to ja, że jestem sobą? No właśnie. A gdybym pojechała, to byłabym sobą? Czyż moje zobowiązania nie są ważniejsze od moich wakacji?
Czyli co? Mam zrezygnować z realizacji swoich marzeń? Przecież moje marzenia to "ja prawdziwa".

Albo: czy mam się zachowywać tak jak ja CHCĘ i nie zwracać uwagi na to, gdzie lub z kim jestem? Czy mam opalać się na golasa na publicznej plaży? Czy zrezygnować z opalania? Czy strój ubrać? ''Przecież ja lubię leżeć z gołym zadkiem na gorącym piasku. Jestem sobą przecież.''

Wychodzi mi na to, że bycie sobą nie oznacza, że należy robić to, na co mamy ochotę.

Lubię muzykę poważną. Czy powinnam iść na koncert jakiegoś zespołu rockowego tylko dlatego, że mąż taką muzykę preferuje? Przecież go kocham i mogłabym się poświęcić. A może jednak odmówić? Kiedy będę sobą? Jeśli mu powiem, że idę, czy jeśli mu powiem, że nie idę?

Mieszkam w Irlandii, a tu pubów więcej niż mieszkań. We wsi może nie być kościoła, poczty czy posterunku policji (na strażników prawa w Irlandii mówi się Garda), ale pub musi być. 
Niejednokrotnie słyszałam, że muszę, że dobrze mi to zrobi, że poczuję się lepiej, jeśli tylko częściej "wyskoczę na miasto". Wystarcza mi impreza raz na rok, nawet rzadziej, jestem jaka jestem. Jestem sobą. Wolę w góry, z plecakiem, sama. Nie bawi mnie ani oglądanie ludzi w trakcie zalewania smutków, ani oglądanie jak udają, że się lubią, ani oglądanie jak się okłamują, że ich życie jest beztroskie. Przede wszystkim nie bawi mnie oglądanie ludzi, jak udają, że są sobą. Bo nie są sobą. Nie bez przyczyny mówi się po imprezie: "to nie ja, to alkohol". I proszę, niech mi ktoś wyjaśni, po co ludzie tak ciągną do tego piwa (czy innych rozweselaczy).

Czasem mam wrażenie, że "być sobą" to mieć kontrolę nad tym co się robi, co się mówi, co się myśli. Kontrolować siebie na tyle, żeby nie robić nic niezgodnego z powszechnie przyjętymi zasadami, z prawem, nic co można określić jako niemoralne.

No tak. Ale skoro powstrzymuję się od robienia rzeczy, które są niezgodne z pisanym i niepisanym prawem, to czy faktycznie jestem sobą? A może jestem taka, jaką mnie chce widzieć społeczność czyli ktoś kto te zasady ustalił? Czy fakt, że jesteśmy pod wpływem środowiska i to ono kształtuje nasze zachowania, światopogląd i takie tam, nie oznacza, że nie jesteśmy sobą, ale właśnie wytworem środowiska?
Skąd mam wiedzieć, że jedzenie organicznych produktów nie jest przypadkiem wpływu aktualnej mody? Czy naprawdę lubię biegać o świcie, zamiast zostać w łóżku, porządnie się wyspać i wstać dopiero przed kolacją? Czy faktycznie to JA biegam, czy to TAMTA Brydzia, która biega tylko dlatego, że "tak należy"? A jeśli nie biegam i dnie całe w łóżku spędzam i oglądam seriale i reality-show'y? Mam o tym mówić i chwalić się jak bardzo "jestem sobą"? Bo przecież... nie można być takim leniuchem!

Pytanie też mi się pojawiło: czy powinnam być sobą w miejscach, gdzie zachowania, które uważam za normalne nie są akceptowane? Czy powinnam zasłonić sobie włosy tam, gdzie jest taka tradycja? Czy gdy wysiadam z autobusu powinnam mówić kierowcy "dziękuję" - taki jest zwyczaj tu, gdzie mieszkam? A może ''być sobą'' i się nie stosować? Czy jeśli się zastosuję, nadal będę sobą?

Podejrzewam niestety, że nie można być do końca sobą. Są zasady, których łamać nie można (no w właściwie można, ale trzeba się liczyć z konsekwencjami). Prawo pisane i niepisane, normy obyczajowe, etykieta towarzyska... trzeba uważać co się robi, co się mówi, co się nosi...

Jak można ''być sobą'' na rozmowie o pracę, jeśli zwyczaj nakazuje nam zamienić portki od dresu albo leginsy na niewygodną garsonkę?

wtorek

24 dzień grudnia

Wesołych Świąt

Tak sobie myślałam, popijając moja kawę oczywiście, i nagle łup!, dotarło do mnie, że moja przerwa w blogowaniu zamiast planowanych dwóch miesięcy przeciągała się. I to bardzo. Z jednej strony nie powinnam być zaskoczona; prokrastynacja to moje drugie imię. Z drugiej strony, to ja tak naprawdę nie wiem, gdzie ten czas uciekł i jak to się stało, że jeszcze wczoraj był ciepły sierpień, a dzisiaj to już bigos świąteczny trzeba podgrzewać.
Co się stało to się nie odstanie, czas minął, już grudzień i zaraz będzie następny rok...

A przerwę postanowiłam zrobić dla Bąbla. Bo były wakacje i Bąbel był trochę znudzony.

Wydawałoby się, że w wakacje to więcej luzu, relaksu. Ale raczej nie dla mamy. Bąble bez szkoły, bez zadań domowych, bez zajęcia. No przeciętnie to dzieciak powinien sam zadbać o to, żeby się nie nudzić. Może przeciętny dzieciak tak potrafi? A co jeśli dzieciak jest Nieprzeciętny? Kto musi takiemu pomoc? Oczywiście mama. Bo mamusie zawsze z odsieczą, jak Sobieski do Wiednia.

Jako, że jestem mamą Nieprzeciętnego Bąbla to przez dwa miesiące wakacji miałam zdecydowanie mniej czasu dla siebie. No i zdecydowałam się na wakacyjną przerwę w blogowaniu. Jeszcze dawałam radę z myśleniem, nawet byłam w stanie coś tam napisać. Ale żeby post poszedł w sieć to przecież nie wystarczy go napisać. Trzeba zrobić korektę, poprawić błędy, coś kolorowego dodać. Niektóre moje ''myśli'' wymagają sprawdzenia, a to w książce, a to na jakiejś stronie w necie... i właśnie na to całe zamieszanie sił mi brakowało, niestety.

Bąbel najważniejszy (przepraszam moi drodzy fani).

Postanowiłam, że poświęcę bloga, a nie czas dla Bąbla. I chyba dobrze zrobiłam. Bąbel ma mnie dość. Szczególnie spacerów ze mną ma dość. Kiedy na jego ''nie wiem co robić'' odpowiadam: ''no to pójdziemy na spacer'', okazuje się, że kredki są w domu i farby, i klocki, i milion pomysłów na kanapki, i rower jest... Dlaczego tak reaguje?

Jeszcze zanim zaczęłam mój urlop (dwa tygodnie) myślałam o tym, jak sobie ten czas uprzyjemnić. Oczywiście musiałam brać pod uwagę Bąbla też, ale chciałam zrobić coś co i ja lubię - bo nie lubię udawać, że jestem kierowcą zdezelowanego samochodu, nawet jeśli samochód jest wielkości pudełka zapałek. I wpadłam na pomysł, że można by jechać gdzieś pod namiot. Okazało się jednak, że namiot się gdzieś rozpłynął, nie mówiąc o śpiworach, materacach i innych drobiazgach potrzebnych na kempingu. Oczywiście mogłabym wszystko kupić. Ale nie jechaliśmy na wakacje ze względów finansowych. Zakup całego sprzętu biwakowego mógł wynieść tyle, co wyjazd na wczasy, a jeszcze za miejsce na polu zapłacić i za jedzenie... Jeśli nie kemping, to co? I tak mi się przypomniało, że ja, kiedy jeszcze w szkole byłam, byłam zapisana do klubu; do PTTK. Wszyscy wiedzą co skrót oznacza? Polskie TowarzystwoTurystyczno-Krajoznawcze. Jak zwał tak zwał, ale fajna idea.

Chodziliśmy sobie na wycieczki - były takie jednodniowe i takie kilkudniowe. Chodziło się po górach i po równinach. Pomyślałam, że Bąblowi się coś takiego spodoba.
Pakowałam plecak (przede wszystkim jedzenie, bo Nieprzeciętne Bąble duuużo jedzą), kocyk pod tyłki i szliśmy ''na spacer'' piknikować. Rekord to piętnaście kilometrów. Obeszliśmy całe miasto (no nie na raz oczywiście). Odkryliśmy kilka fajnych miejsc, o których wcześniej nie mieliśmy pojęcia. Było fajnie. Niestety jednym z efektów ubocznych naszego wspólnego wędrowania jest strach Bąbla przed spacerem z mamą. Mimo wszystko, jak się idzie piętnaście kilometrów to nogi bolą, nawet jeśli idzie się w miłym towarzystwie.

Jest jeszcze jeden uboczny efekt: chyba któreś z uśpionych neuronów mi się rozruszały, bo mnie nosi. Nagle mi zaczęło brakować przestrzeni, gór i zielonych lasów...

Zastanawiałam się jak sobie z tym poradzić i znalazłam rozwiązanie.
Od czego mamy Internet?!
Poszperałam, poszukałam i znalazłam: coś jak PTTK, ale po irlandzku. Galway Walking Club - grupa ludzi, którzy nie potrafią usiedzieć na miejscu. Okazuje się, że sporo takich osób w Galway.

GWC organizuje wycieczki dla wszystkich. Można sobie wybrać poziom trudności w zależności od stopnia kondycji. Można wybrać się na krótki spacer, można zdecydować się na wyprawę w góry. Największym plusem jednak jest fakt, że klub troszczy się o transport.

Mój pierwszy spacer z GWC to trasa od Lough Inagh (jezioro) do Leenane. Długo będę pamiętać ten dzień. Nie dlatego, że była to pierwsza wycieczka z GWC, ale dlatego, że nigdy w życiu nie zmokłam tak jak wtedy. Ale to Irlandia przecież…





czwartek

18 dzień lipca



Co powiedział Zenek?


Tak sobie myślałam, popijając moją kawę oczywiście i przyszło mi do głowy, że trzeba być bardzo ostrożnym słuchając co mówią inni.

Mówi się, że każda plotka niesie w sobie ziarno prawdy. No w pewnym sensie tak jest. Jak powstaje plotka? Do informacji przekazywanej z ust do ust każdy dodaje jakiś szczegół od siebie. Kiedy informacja "przejdzie" odpowiednią ilość osób, no cóż, oryginał przyozdobiony będzie w najlepsze i najbardziej soczyste drobiazgi. Po co? Żeby zrobić na kimś wrażenie? Żeby z błahostki zrobić atrakcję na miarę światową? Bo ludzie lubią sensację? No ja pytam się: po co?

Lubię sprawdzać informacje u źródła. Pytać wprost. Nie zawsze się da oczywiście. Ale staram się WIEDZIEĆ. Czasem docierają do mnie informacje, które nie maja dla mnie żadnego znaczenia. Z reguły to plotki o osobach, których nie znam. Wówczas uśmiecham się pod nosem i czasem zapytam: ''A skąd wiesz?''.

Dobrze jest słuchać ''wybiórczo''. To nie jest łatwe, ale warto się tego nauczyć. No bo niech mi kto powie, jakie ma znaczenie, że piosenkarka XXX rozstała się z mężem, albo, że ''sąsiadka znajomej sąsiadki koleżanki z pracy'' dostała mandat? Warto posłuchać, nie powiem. Może być przecież tak, że komuś, kogo nie znam, rzeczywiście przytrafiło się coś, co ma dla mnie znaczenie i warto sprawę obadać, przemyśleć i sprawdzić. Być może ''sąsiadka znajomej sąsiadki koleżanki z pracy'' była na wakacjach tam, tam gdzie ja planuję jechać i miała jakieś doświadczenia... Warto filtrować informacje.

Najciekawsze dla mnie zawsze były te informacje, które wiążą się bezpośrednio z moją osobą – to oczywiste. Najbardziej jednak lubię plotki o mnie. Ach jak ja lubię moje drugie życie! Mam zasadę: nie ważne co gadają, niech sobie gadają. Nie pamiętam, która gwiazda powiedziała coś podobnego. Może Marylin Monroe? Tak czy inaczej; przyjęłam to jako jedną z moich myśli przewodnich i trzymam się tego. Na szczęście nie jestem tak popularną osobą, żeby ludzie gadali tylko o mnie, więc plotek dużo nie ma. Bądź co bądź zdarzają się. Nie latam wówczas jak kot z pęcherzem krzycząc: "to nie tak, to nie prawda". Uśmiecham się (pod nosem oczywiście) i wiem, że osoby, które mają cokolwiek pod sufitem podejdą i zapytają – wtedy wyjaśniam to czy owo. Takie podejście ma dwie zalety. Po pierwsze powala zorientować się, kto jakim jest człowiekiem, po drugie dzięki plotkom o mnie poznaję sposób w jaki mnie widzą inni. Nie chodzi bynajmniej o to, żeby się komuś przypodobać. Z tego już wyrosłam. Chodzi o to, żeby lepiej poznać siebie.

Do Irlandii przyjechałam sama. Mąż dojechał kilka miesięcy później z dziećmi, kiedy skończył się rok szkolny. Te kilka miesięcy nie były łatwe ani dla mnie, ani dla nich (dla dzieci i męża). To było pierwsze długie rozstanie... No, nie ma co opowiadać. Oczywiście moje zniknięcie spowodowało, że ludzie zaczęli gadać. Niestety dla męża (i dzieciaczków też) nie wszystkie słowa były miłe. Próbowano mężowi wmówić, że sobie na nowo życie ułożyłam, że mnie już nie zobaczą – a ja, jak ten przysłowiowy wół, na trzy etaty pracowałam, żeby przygotować miłe gniazdko dla nas wszystkich. Niestety nie wszyscy są prawdziwymi przyjaciółmi i są tacy, co zamiast wsparcia lubią szpilę w serce wciskać. A ja pytam się: po co?

Zawsze wydawało mi się, że jestem lepszym słuchaczem niż mówcą. Pamiętam powiedzenie usłyszane, gdy byłam jeszcze dzieckiem: "dzwon dzwoni głośno, gdy pusty w środku". Nigdy nie chciałam być odebrana jako "pusty dzwon", więc wyrobiłam sobie nawyk słuchania. Może jako dziecko wzięłam sobie to zdanie zbytnio ''do serca''. Do tej pory mówię cicho (no, chyba, że mąż mnie wkurzy, wtedy sobie pokrzyczę). Staram się też nie mówić zbyt dużo, ale od czasu do czasu odczuwam potrzebę wygadania się. Jestem przecież człowiekiem, a ludzie to stworzenia stadne. Ale nawet jeśli zdarza mi się ''potok słów'', staram się odpowiednio dobierać słowa – to z kolei sprawia, że mówię wolno. Rezultat jest taki, że mówię wolno i cicho. Nie wszyscy są w stanie moje gadanie przetrawić, ale co mi tam. Ja to ja i już. ''Nie podoba się, to nie słuchaj.''

O tym, że trzeba zwracać uwagę na to, co mówią inni i co mówimy my, wiedzieli już Starożytni i uczyli tego swoją młodzież. To Zenon z Kition, grecki filozof, powiedział, że "Natura dała nam jeden język, a dwoje uszu po to, ażebyśmy słuchali dwa razy więcej, niż mówimy". Warto również zwracać uwagę na to, co czytamy. Niektóre strony w internecie przypisują maksymę o uszach Sokratesowi. Jak było naprawdę? Kto to powiedział? I czy ma znaczenie, kto to powiedział?

Bez względu na to czy to Zenon, czy Sokrates, to ja się dostosowuję do tej greckiej mądrości. A że mam duże uszy, to sobie słucham co ludzie gadają. A często gadają takie bzdury, że boki zrywać.


poniedziałek

15 dzień lipca


''Tyle, że starsi nie nadążają''

Tak sobie myślałam (popijając moją kawę oczywiście) i przypomniało mi się usłyszane kiedyś zdanie, że ''należy pamiętać o tym, czego się nauczyliśmy''.
No to, że jak? Że mam wykorzystywać to, czego nauczyłam się w szkole? A przepraszam bardzo, jak mam wykorzystać wiedzę o tym, co to takiego "dzięcielina", jeśli ja portki w sklepie układam? A może mi się przyda wiedza o warstwach ziemskiej atmosfery i rodzajach chmur? Bardziej przyda się chyba to, jak działają ludzie i w jaki sposób dokonują wyborów. Ale tego w szkole nie uczyli. Musiałam kilka książek przeczytać, żeby się dowiedzieć. I nie były to książki ze szkolnej biblioteki.

Czyli nie szkołę chodzi?

Pewnie to ma związek z powiedzonkiem, że nie robi się dwa razy tego samego błędu. Za drugim razem, to głupota, a nie błąd. Tylko jak ocenić, czy to co zrobiłam jest błędem czy nie? Co to w ogóle jest błąd?
Wikipedia podaje, że błąd to ''wykonanie jakiejś czynności w niepoprawny sposób, niedokładność obliczeń lub pomiaru, nieumyślne działanie, które jest niezgodne z zasadami lub założeniami i przynosi złe skutki, różnica między wynikiem pomiaru a wielkością mierzoną''.

Podobnie o błędzie mówi SJP:
''1.«niezgodność z obowiązującymi regułami pisania, liczenia, wymowy itp.»
2.«niewłaściwe posunięcie»
3.«fałszywe mniemanie o czymś»''.

Okazuje się, że jest nawet klasyfikacja ''błędów''. Mają one własne nazwy i szczegółowe definicje. Są błędy statystyczne, prawne, leksykalne, ale te akurat łatwo naprawić, wystarczy ''wymazać gumką'' i poprawić.

Przypomniała mi się historia jednego błędu. Otóż pan, który opisywał zawartość żelaza w szpinaku pomylił się i postawił przecinek nie w tym miejscu, w którym powinien. I zamiast 3,00 mg wyszło, że szpinak ma 30,0 mg na 100 g. Fama poszła i przez długie lata terroryzowano dzieciaczki papką ze szpinaku – bo przecież ''taaaki zdrowy''. Mimo, że błąd został zdemaskowany i poprawiony, mit szpinaku w wielu domach jest nadal żywy.

Błędy można poprawić. Ale czy wszystkie?

Wyszłam za mąż jakiś czas temu. Zdarza mi się myśleć, że to był błąd. Że mogłam jeszcze poczekać, może na kogoś innego... Ale jak dowiedzieć się, czy moja decyzja sprzed trzydziestu lat była mądrą decyzją? Są fantastyczne dzieciaki. Życie jest, jakie jest. Raz na wozie, raz pod wozem. Czy na pewno miałabym lepiej, gdybym zmieniła wtedy zdanie i powiedziała NIE? Życie byłoby inne, ale czy lepsze?
Mówią, że "trawa zawsze bardziej zielona u sąsiada", moja mama ujmowała to samo w słowach: "wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma". I tu jest sedno sprawy. Ludzie zawsze chcą coś, czego nie mają, zapominając o radości z tego co już mają.
W moim małżeństwie były wzloty i upadki. Są tacy, którzy dziwią się, że nadal jesteśmy razem. A ja się pytam: dlaczego mam zmieniać coś, co jest dla mnie wygodne, coś co jest wygodne dla męża i coś co jest wygodne dla Bąbla? Wiem czego się spodziewać po facecie, którego znam już ponad trzydzieści lat. Zero stresu (no prawie zero, bo przecież jesteśmy ludźmi i lubimy siebie wkurzać wzajemnie, nie?). Może żadne motyle w brzuchu mi nie latają, ale cieszę się z tego co mam. No i mąż dobrą pomidorówkę gotuje.

Albo praca. Mówi się, że od czasu do czasu warto zmienić pracę. Jeżeli na lepszą, to ja się zgodzę. Też myślałam o tym. Ale policzyłam "za i przeciw", wyszło mi "przeciw", więc zostaję. Trochę już mi czasem nudno, coraz częściej łapię się na tym, że nie mogę pojąć, że ktoś nie wie czegoś, co dla mnie jest oczywiste (a jak zaczynałam, to nie było, oczywiście). Ale zostanę, bo mi się opłaca. Opłaca na dzień dzisiejszy. Ale nie wiem, czy to nie błąd. Nie jestem w stanie tego wiedzieć. Być może się okaże, za jakieś piętnaście lat, że jednak teraz był odpowiedni czas, żeby pracę zmienić.

Mówią, że człowiek uczy się najlepiej na własnych błędach. Naprawdę? No chyba nie wszystkich błędów to dotyczy. Czasem zwyczajnie nie jesteśmy w stanie określić, czy to co teraz wydaje się błędem, jest błędem w ogólnym rozrachunku. I odwrotnie. Zdarza się, że konsekwencje jakiegoś działania odczuwamy długo później. Przekonujemy się wówczas, że to co zrobiliśmy lata temu było błędem.

Błędów życiowych nie jesteśmy w stanie naprawić. Jedyne co, to można ich nie powtarzać.
Dlatego jestem zdania, że warto słychać starszych i uczyć się od nich.

"Tyle, że starsi nie nadążają", ktoś może powiedzieć. Może babcia nie wie jak zrobić reklamę na Facebooka, może dziadek nie wie, jak opublikować zdjęcie na Instagramie. A skąd pewność, że dlatego, że nie nadążają? Być może to dlatego, że akurat TO nie ma znaczenia, że są sprawy ważniejsze?

Są prawdy uniwersalne. Mówiono o nich tysiące lat temu, mówi się o nich i teraz. Pokolenie przekazuje pokoleniu informacje o tym, co jest ważne i co zrobić, żeby ''było lepiej''. I pokolenie po pokoleniu popełnia ten sam błąd: nie słucha tych poprzednich.
I nie mówię o tej babci, która powtarza, że najpierw należy szklanki umyć, a patelnię na końcu (podejrzewam, że teraz babcie korzystają ze zmywarek). Mówię o wszystkim tym, co zostawiły po sobie poprzednie pokolenia. Przecież tyle książek napisano, tyle obrazów namalowano, tyle utworów skomponowano... Tyle mądrości zostało zarejestrowanych, tylko brać.

Nauka jest ważna i uczymy się na wiele różnych sposobów. Uczymy się w szkole, obserwujemy innych, wyciągamy wnioski z przeszłości i z porażek. Ale niestety, w codziennym pośpiechu życia, zbyt szybko zapominamy o tym, czego się nauczyliśmy. Wiedza i mądrość dostępna wszystkim. Ale co z tego, że o tym wiemy, skoro i tak zapominamy o wszystkim w najważniejszych momentach? Czy jest na to rada?
Nie jest to moim odkryciem, że trzeba zachować spokój. Zachować skupienie. Być świadomym tego, co się dzieje, świadomie płynąć przez życie. Moja mama w trudnych momentach powtarzała, że ''tylko spokój może nas uratować''. Pewnie usłyszała to od swojej mamy...
Zachowanie trzeźwości umysłu w momentach kryzysowych jest trudne. Wymaga to treningu, wymaga czasu i wysiłku. No i nie ma stuprocentowej gwarancji, że dzięki temu uchronimy się od popełniania błędów, których nie można wymazać korektorem. Bo błąd to rzecz ludzka. A wszyscy jesteśmy ludźmi – przynajmniej teoretycznie.


czwartek

11 dzień lipca


Co ludzie powiedzą?


Tak sobie myślałam popijając moją kawę oczywiście, jaka to, niestety, hipokrytka jestem.

Czasem tak mam, że widzę kogoś i sobie myślę: "o-ja-cię, jak można się tak ubrać", "o-ja-cię, jak można się tak wymalować", "o-ja-cię, jak można się tak głupio zachowywać".
Rozgłaszam na prawo i lewo, że to nieładnie i jakoś sama nad tym nie jestem w stanie zapanować. Nadal oceniam ludzi. Robię to absolutnie subiektywnie, ale absolutnie nieświadomie.

Mówią, że nie powinniśmy oceniać innych. A ja sobie tak pomyślałam, dlaczego to nie ładnie? Czy jeśli spotykam kogoś, kto śmierdzi jak beczka piwa i pomyślę sobie: "alkoholik", to robię komuś krzywdę? Przecież nie będzie śmierdział mniej ani więcej. No co innego, gdybym takiego spotkała i poszła w świat opowiadając wszystkim, że taki-a-taki to alkoholik, żonę bije, o dzieci nie dba i kradnie, żeby swój zapach zachować.

To, że ocenię kogoś nie jest złe samo w sobie, złe może być to, co zrobię z oceną wystawioną komuś.

Może, ale nie musi.

Nie potrafię jak na razie kontrolować się na tyle, żeby nie dopisywać historyjek osobom, które spotykam. Jednak coraz lepiej radzę sobie jednak z kontrolą nad tym, żeby tych historyjek nie opowiadać. Mimo wszystko, jeszcze daleko mi do doskonałości.

Zastanawiam się też, dlaczego mamy ''wbudowany'' taki mechanizm, który ''zmusza'' nas do obserwowania i oceniania innych. I myślę sobie, że ma to związek z ewolucją. Pewnie w taki właśnie sposób uczymy się jak zachowywać się w różnych sytuacjach. Przecież dzieci tak mają. Jeśli dziecko widzi, że rodzice jedzą widelcem i nożem, też tak będzie robić. Jeśli widzi, że rodzice pałeczkami makaron wciągają, oczywiście, że nie będzie używać niczego innego (rąk używają wszystkie dzieci, bo zabawa jedzeniem, to najlepszy sposób na zwrócenie na siebie uwagi). Takie to naturalne i normalne. Dzieci obserwują i oceniają. Oczywiście to wszystko trochę bardziej złożone, bo dzieciaczki przecież eksperymentują i wyciągają wnioski na podstawie swoich doświadczeń. Jednym z tych doświadczeń jest obserwacja zachowań innych i ich ocena, oczywiście.

A my dorośli? Dzieciństwo mamy wyłącznie we wspomnieniach. Dlaczego więc nadal obserwujemy i oceniamy? Bo zazdrościmy? Bo nie czujemy się dobrze tacy, jacy jesteśmy? Myślę, że każdy ma jakiś powód i dla każdego jest on inny. Bo każdy żyje we własnym świecie.
Dlatego tyle gadania o światach równoległych.

Na ławce w parku siedzą dwie dziewczyny. Mniej więcej w tym samym wieku. Jedna z nich wczoraj usłyszała od chłopaka, w którym kochała się skrycie od dawna, że on odwzajemnia uczucie.
Druga wczoraj odkryła, że chłopak z którym planowała spędzić resztę życia, systematycznie ją zdradzał.
Obie widzą obcego im przystojniaka.
Jeden park, jedna ławka, jeden przystojniak, ale dwie dziewczyny – dwa różne światy.
Jedna myśli sobie: pewnie idzie na randkę, pewnie zakochany.
Druga myśli sobie: drań jeden, pewnie podrywa wszystko, co na drzewo nie ucieka.
A przystojniak to pewnie uczeń seminarium, przyszły zakonnik, co ani o dziewcznach, ani o miłości, tylko życie Bogu chce oddać.
Jedna będzie być może opowiadać o zakochanym chłopcu z parku, który szedł spotkać się z miłością życia, żeby wręczyć jej pierścionek zaręczynowy. Druga opowiadać będzie o przystojniaku z parku, który odprowadził dziewczynę do pracy i zaraz po tym, spotkał się z drugą ''swoją'' dziewczyną.
A chłopak nic nie będzie opowiadać, bo nawet nie zauważył, że na ławce siedziały dwie dziewczyny, które gapiły się na niego.

Każdy ma swój świat i każdy ten świat sobie tworzy.
Dlatego tyle gadania o pozytywnym myśleniu.

I nie wiem. Oceniać, nie oceniać...

To w jaki sposób będziemy myśleć o innych ma wpływ tylko i wyłącznie na ''nasz świat''. Jeśli o kimś myślę, czy to źle, czy dobrze, to tylko dlatego, że ma to znaczenie wyłącznie dla mnie. I tylko mój świat się zmieni, o ile oczywiście opinię o kimś zostawię dla siebie.
Działa to i w drugą stronę. To, jak myślą o mnie. nie powinno mieć znaczenia dla mnie. Nie powinno, a mimo to czasem zastanawiam się: ''co ludzie powiedzą''. Kiedy złapię się na tym, to myślę: ''a niech sobie gadają'', bo wiem, że na myśleniu się nie kończy. Społeczność nie byłaby taka ciekawa, gdyby nie plotki. A plotki to nic innego, jak historie o innych, tworzone na podstawie opinii. Opinii stronniczych, często bardzo niesprawiedliwych, często też ''wyssanych z palca''. Nie jest łatwo coś takiego przełknąć, niestety. Kto się ze mną nie zgodzi, jeśli powiem, że każdy ma ''swój świat, swoje kredki''? Zdań o mnie będzie tyle, ilu ludzi mnie zna.

I nie wiem. Oceniać, nie oceniać...
Wiem jednak na sto procent, że nie należy swojego zdania o kimś rozgłaszać na prawo i na lewo.
No, chyba że chcemy powiedzieć coś miłego.

poniedziałek

8 dzień lipca

Władza prawie absolutna


Tak sobie myślałam popijając moją kawę oczywiście i na wspomnienia mnie znów wzięło.

Moi rodzice powinni dostać nagrodę Nobla za cierpliwość do mnie. Nie byłam jednym z tych dzieci, co gdy im się powie ''tak'' to robią ''tak''. Ja wolałam odwrotnie. Nie zawsze się dało. Czasami musiałam ulegać. Zdarzało się, że ulegałam po cichu i z pokorą, ale częściej bywało, że walczyłam zawzięcie krzycząc i tupiąc nogami.
Nie mieli ze mną lekko.

Kiedy miałam pięć lat po raz pierwszy (i ostatni) uciekłam z domu. No znaczy nie uciekłam, ale zniknęłam.

Od trzeciego roku życia mama prowadzała mnie do przedszkola. Rodzice pracowali. Tata na zmiany: jeden tydzień na rano, jeden na popołudniu. Mama z kolei pracowała w takich godzinach, żeby pogodzić pracę z opieką nade mną i moja siostrą. Zrywała się kobiecina przed świtem, szła do pracy. Czasami nawet piątej jeszcze nie było. Do pracy miała kilka kroków, poważnie. Robiła w pracy co trzeba i około siódmej wracała do domu, żeby nas wysłać do szkoły (a wcześniej do przedszkola). Do pracy wracała późnym popołudniem, często zabierała mnie ze sobą (uwielbiałam stukać na maszynie do pisania). Nie wiem, czy musiała wyrobić jakieś tam godziny, czy chciała rano mieć łatwiej, ale w ''zakładzie'' pojawiała się dwa razy dziennie.
Kiedy nas, dziewczynek, nie było w domu, to pewnie odsypiała zaległości. A może nie. Bo po południu to wszystko posprzątane, pogotowanie i nawet ogórki (najlepsze na świecie) kisiła, a latem robiła sławne na całą okolicę wino z malin, samodzielnie i własnoręcznie zbieranych w lasach.

Z tym winem to było tak, że było pod kluczem od czasu, kiedy moja siostra i jej koleżanka wykradły kilka butelek i – no cóż, niektórzy szli do kościoła na pierwszą mszę, a one, na ławeczce; no ładna pogoda była i wakacje... Mi się nie udało wina podkradać, niestety.

No i ja w tym przedszkolu byłam. Chyba była to grupa pięciolatków, a może sześciolatków. Z reguły pojawiałam się w budynku około ósmej. To był mus. Po ósmej to już spóźnienie i mama pilnowała, żebym zawsze na czas w przedszkolu była
Przedszkole jednak otwierali znacznie wcześniej. Przecież niektórzy rodzice zaczynali pracę już o szóstej i musieli gdzieś te swoje dzieci zostawiać. Gdy ja się pojawiałam, jako jedna z ostatnich (ale nie spóźnionych) zabawa trwała w najlepsze, ale dla mnie najgorsze było to, że dyżurni byli wybrani.

Być dyżurnym to było coś.

Władza prawie absolutna. Prawie, bo to Pani była "pierwsza po Bogu", dyżurni zaraz po niej. Dyżurni dbali, żeby nikt wody z kranu nie pił, żeby wszyscy stali ładnie w parach. Żeby każdy miał czapkę na głowie, kiedy byliśmy na zewnątrz, żeby każdy uczestniczył w sprzątaniu. Można było legalnie skarżyć – dyżurni nie skarżyli, dyżurni zgłaszali. I każdy bał się dyżurnego. Znaczy, przy dyżurnym nikt nic głupiego nie robił.
No oczywiście i ja bardzo chciałam mieć taką władzę ''dyżurną'' chociaż raz jeden w życiu na jeden dzień. No i wykombinowałam sobie, że dyżurną nigdy nie będę, bo za późno w przedszkolu się pojawiam. No i wykombinowałem sobie, że jeśli będę pierwsza w przedszkolu, to Pani na pewno to doceni i na mur-beton stołek dyżurnego dostanę. Musiałam jeszcze wykombinować, jak to zrobić, żeby w przedszkolu pojawić się jako pierwsza.
Jeśli komukolwiek udało się namówić swojego rodzica, żeby wstał o czwartej nad ranem, zrobił śniadanie, zaprowadził "gdzieś-tam" i zrobił to mimo, że mógłby pospać sobie jeszcze godzinę, to dajcie mi znać. Moja mama nie zgodziła się. Może nawet nie dlatego, że chciała sobie pospać, może zwyczajnie uznała, że to głupi pomysł. A może nie chciała naruszać swojej rutyny – nie wiem. W każdym razie, skoro mama nie chciała współpracować nad moim sukcesem, postanowiłam wziąć sprawy we własne ręce.

Nie mam pojęcia jak mi się udało, ale obudziłam się, kiedy mama jeszcze była w domu. Pamiętam, że za oknem było ciemno. Nasłuchiwałam, co mama robi w kuchni, czekałam aż wyjdzie. Usłyszałam zamykane drzwi; to był czas na mój plan.

Na tych kilka porannych godzin zostawałam ze starszą siostrą. Jakoś wiedziałam, że w razie potrzeby mogę liczyć na jej pomóc. Tym razem jednak musiałam liczyć wyłącznie na siebie – byłam pewna, że siostra jest w zmowie z mamą i że na sto procent będzie chciała mnie w domu zatrzymać. A ja musiałam być pierwsza, nie miałam czasu na dyskusję, nie miałam czasu na walkę. Musiałam być bardzo cicho, bo siostra się nie obudziła kiedy ubierałam się, nie obudziła się, kiedy otwierałam drzwi, nie obudziła się, kiedy te drzwi zamykałam stojąc na korytarzu.

Nie pamiętam jaka to pora roku była, ale jeszcze było ciemno. Do dzisiaj nie jestem w stanie zrozumieć, jak to się stało, że znalazłam w sobie tyle odwagi, żeby wyjść z domu, kiedy na zewnątrz było ciemno. Nawet teraz, jako dorosła kobieta, czuję dyskomfort, kiedy światła gasną. No dobra, przyznam się: boję się ciemności. Kiedy jest zupełnie absolutnie ciemno, to się zwyczajnie boję, do tej pory, nawet w domu. Czy walczyłam jakoś ze strachem, kiedy mając pięć lat wychodziłam praktycznie jeszcze w nocy? Nie pamiętam. Wydaje mi się, że wizja sukcesu bardziej zdominowała moje myślenie.

Były lata siedemdziesiąte i tak wcześnie ruch na ulicach był niewielki. I całe szczęście, bo drogę do przedszkola przecinała jedna z najbardziej ruchliwych ulic (informacja dla Bydgoszczan – ulica Fordońska!). O piątej nad ranem jeszcze było spokojnie.

Dotarłam w końcu do przedszkola... i niespodzianka. Przedszkole zamknięte. Pusto, ciemno, cicho. Nikogo. Postanowiłam czekać. Po trupach do sukcesu!

W końcu pojawiła się pani, która była chyba woźną. A może pracowała w przedszkolnej kuchni? Nie jestem w stanie przypomnieć sobie jak się nazywała, ale ona mnie poznała od razu: "a co ty tak wcześnie, Brygidka?".
Weszłyśmy do budynku razem. Co się działo później, to nie pamiętam, zatarło się mi jakoś. Pamiętam jednak to, że kiedy większość dzieciaków w przedszkolu już była, któreś przybiegło do mnie krzycząc, że moja mama przyszła i mnie szuka.

Dopiero po latach uzmysłowiłam sobie jakiego szoku musiała doznać, kiedy wróciła do domu, żeby córkom śniadanie zrobić i wyszkować je do wyjścia na czas. A tu jednej brakuje! Pięcioletnie dziecko zniknęło. Tak jakoś... było i nie ma! No ja to atak serca na miejscu, gdyby mi Bąbel zniknął.

Na szczęście mama silna kobieta i awantury nie było. Przynajmniej takowej nie pamiętam. Pewnie rozmawiała z Woźną i dowiedziała się, o której mnie znalazła cierpliwie czekającą w ciemnościach.

To co jeszcze pamiętam, to smak bułki, którą mama wręczyła mi w przedszkolnej szatni mówiąc: "a ty Brygidka tak bez śniadania tyle godzin wytrzymałaś?".

No wytrzymałam. Po trupach do sukcesu, przecież.

Sukcesu nie było. Stanowisko dyżurnego dostał ktoś inny. Było mi smutno, nie powiem i to bardzo. Ale jakoś dotarło wówczas do mnie, że nie zawsze ten lepszy, kto pierwszy.

Kiedy w końcu dostałam odznakę dyżurnego nauczyłam się jeszcze jednej rzeczy: władza ''prawie absolutna'', to nie frajda. Władza to przede wszystkim odpowiedzialność i za siebie, i za innych.

A co, jeśli chodzi o władzę absolutną?
Tego nauczyłam się długo, długo później – nauczyłam się, że zawsze jest ktoś ważniejszy, siedzący na wyższym stołku. Ale o tym innym razem.

czwartek

4 dzień lipca



Moim skromnym zdaniem


Tak sobie myślałam, popijając moją kawę oczywiście...

Mówią, że kobiety nie od myślenia są. Trochę prawdy w tym jest. Bo zamiast szorować podłogi i koszule prasować, zamiast kotlety smażyć i ciasta na niedzielę piec, to ja czytam, kminię i piszę. A im więcej czytam, żeby sobie wyjaśnić to czy owo, tym więcej pytań się w głowie pojawia. I naprawdę doskonale rozumiem Sokratesa, który powiedział: "wiem, że nic nie wiem". Ja też tak mam.

Kiedyś, dawno temu, byłam przekonana, że gdzieś "tam", wysoko nad chmurami, siedzi na tronie dziadziuś z białą brodą, otoczony miękkimi chmurami i śpiewającymi aniołami. Ale poszłam do szkoły, w której usłyszałam, że nad chmurami to nie ma żadnych zamków ze złotym tronem. Nie jest pusto, ale zamków nie ma. Mój umysł (jeszcze niedojrzały) musiał się nieźle nagimnastykować, żeby dla Boga miejsce zrobić. I się to jakoś poukładało, ale nie na zawsze.
Przez długie lata, nie miałam problemów, ale nagle zachciało mi się czytać. I to na dodatek o filozofach. I masz babo placek (i to wcale nie taki niedzielny). Jakiś osiemnastowieczny myśliciel sobie wykombinował, że Boga to sobie ludzie wymyślili. Mało tego: pisze o tym tak rzeczowo, że kurcze ciężko z nim polemizować.
No i dylemat: gdzie jest Bóg, czy Bóg stworzył człowieka i – najważniejsze – czy Bóg istnieje.

Z jednej strony jest tak, jak większość osób twierdzi: wiara w kogoś mądrego, wszechmocnego i dobrego dodaje nam skrzydeł, podnosi na duchu w czasie kryzysu, pomaga zachować nadzieję, że będzie lepiej. Z drugiej strony wiem, bo mnie tego w szkole uczyli, że najpierw były małpy, później jakieś małpoludy i dopiero wtedy, jakieś dwieście tysięcy lat temu, pojawił się człowiek. A z człowiekiem wiara w coś nadprzyrodzonego. I że jak? Że niby taki zarośnięty, z listkiem na dupsku, chodził wśród tych mamutów i myślał sobie: "och jakiego mam doła, Boga jakiegoś sobie wymyślę"? I miał nadzieję, że już nigdy mu smutno nie będzie? A gdy chandra znów go dopadła później, to pomyślał, że trzeba Bogu coś dać (bo wiadomo: za darmo nic nie ma). I dał Bogu w ofierze całego mamuta, żeby już nigdy mu smutno nie było? Pewnie całe plemię krzyczało wniebogłosy, że marnuje jedzenie. Ale co tam. Pierwotny z liściem zamiast spodni wiedział, co Bogu trzeba.

Może tak było.
A może nie.

Być może ludzie wymyślili sobie te wszystkie opowieści o bogach, żeby mieć wzorzec do naśladowania, żeby wiedzieć jak się zachować w takiej czy innej sytuacji?
Człowiek, nie oszukujmy się, jest istotą niedoskonałą. Robimy błędy. Nie raz słyszałam, że mylić się to rzecz ludzka. A Bóg zawsze wie jak postąpić. Zawsze sprawiedliwie oceni każdego. Bóg jest miłością mówi się. A człowiek człowiekowi wilkiem. Bóg wybacza błędy. A człowiek na człowieka do sądu, a jak nie po jego myśli to apelację złoży, albo przyłoży w zęby.
I jak sobie tak myślałam, to doszłam do wniosku, że nasz Bóg, ten z Biblii, to się zmieniał razem z potrzebami ludzi.

Na początku Starego Testamentu Bóg jest kochającym, ale srogim ojcem. Takim co klapsa da, kiedy dziecko niegrzeczne, takim co pogrozi obcym, którzy chcą skrzywdzić jego dzieci.
Ale taka była potrzeba chwili. Ludzie wyrzynali się wzajemnie z błahych powodów, życie nie było łatwe (chyba, no bo nie wyobrażam sobie, jak mogli żyć bez Facebooka). Żeby zachować bezpieczeństwo, trzeba było, żeby członkowie społeczności wiedzieli co robić. Co robić? No to, czego Bóg uczył. Walczyć z nieprzyjaciółmi, brać w niewolę kogo się da, zapładniać kobiety i się rozmnażać. A później się uspokoiło. I Bóg zmienił podejście. Zaczął uczyć jak należy zachowywać się, żeby przypadkiem nikt nie zapomniał do jakiej społeczności należy. Żeby zachować spójność i żeby naród rósł w siłę. Bóg uczył praw, rozdzielał obowiązki. Podpowiadał co jeść i kiedy się myć. Każdy wiedział, gdzie jego miejsce. I przyszedł kryzys. I pojawił się nowy wróg. Tym razem był tak silny, że Bóg postanowił, że wypada nowego wroga uszanować, że to jedyny sposób, by społeczeństwo zachowało tożsamość. ''Oddajcie tedy, co jest cesarskiego, cesarzowi, a co jest bożego Bogu'' (Mt 22, 21).


Bóg to 'idea', 'pojęcie'. Tak jak życie, tak jak czas. Nie można zobaczyć, nie można dotknąć. Ale wszyscy tego doświadczają. 'Myśl' istniejąca, realna, prawdziwa.

Pewien filozof twierdził, że to ludzie stworzyli Boga na swoje podobieństwo, a nie Bóg ludzi. Ale to częściowa prawda – moim skromnym zdaniem.

Bóg jest wzorcem do naśladowania. W ten sposób Bóg stworzył człowieka (i dzieło tworzenia nadal trwa). Jednak zasady którymi kieruje się Bóg, nadali ludzie. Wartości, które Bóg ''przekazuje'' stworzyli ludzie – w ten sposób ludzie stworzyli Boga. Boga nie byłoby bez ludzi, ludzi nie byłoby bez Boga. Nie możemy bez siebie istnieć.

Czy należy Boga czcić? A czy nie szanujemy życia? A czy nie traktujemy poważnie czasu? Mimo, że to tylko 'idee', rzeczy absolutnie przecież niematerialne, podchodzimy do nich z szacunkiem i respektem. Dlaczego wobec tego nie szanować Boga? Z resztą. Czy nie mówi się, że należy żyć zgodnie ze swoimi wartościami? Może byłoby fajnie, gdyby wartości wszystkich były takie same, były takie, jakich ''wymaga'' od nas Bóg? Przynajmniej te najważniejsze wartości.

Czyli Bóg istnieje?

Generalnie zawsze byłam przekonana (i nadal jestem), że tak. Tyle, że zmienia się, tak jak się zmieniał od początku świata. Już nie nakazuje nam unikać wieprzowiny, czy jeść kwaśnego chleba tylko w takie a nie inne dni roku. Teraz uczy nas kochać i szanować innych, wszystkich, bez wyjątku. ''Jeśli cię ktoś uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi'' (Mt 5,39).


Bóg jest uosobieniem wartości uniwersalnych. To jest ta nieszczęsna MORALNOŚĆ, której nam nadal brakuje. Chociaż nadal sporo ludzi deklaruje wiarę w Boga, to chyba nie wielu żyje według Jego zasad. Na straży moralności nie powinno stać prawo, ale serce. Nie boimy się Boga, boimy się policji... oszukujemy na podatkach, nagminnie kłamiemy, robimy sobie na złość. Pewnie, gdyby nie strach przed sądem to i w zęby nie jeden by dostał, ot tak zwyczajnie, bo zbyt głośno wieczorem disco-polo słuchał.

W rzekach musi upłynąć sporo wody, żeby się to zmieniło.


Ale czy się zmieni na lepsze? Hmm... prognozy są różne, niestety.


27 dzień czerwca


Przestrzegaj prawa, mówią...


Tak sobie myślałam, popijając moją kawę oczywiście, dlaczego ludzie ''łamią'' prawo.

Dawno temu, kiedy byłam i piękna, i młoda zdarzało mi się naruszać ustalone zasady. Przytrafiały mi się wagary, palenie papierosów za szkolną salą gimnastyczną. Przechodziłam przejazd kolejowy, gdy szlaban był zamknięty (przekonałam się wówczas, że pociągi jeżdżą dość szybko!). Zdarzało się. Nie jestem święta. Z biegiem lat zorientowałam się, iż powiedzenie ''zasady są po to, żeby je łamać'' nie ma najmniejszego sensu, że stosowanie się do niego może być nieprzyjemne nie tylko dla mnie.

Zasady są po to, żeby łatwiej nam się żyło!

Miałam lat 13. Trzytygodniowe kolonie w fantastycznym ośrodku, z fantastycznymi ludźmi. Zabawa przednia każdego dnia, a w nocy było jeszcze weselnej. Nie nie piliśmy alkoholu. Jeszcze wtedy mam on nie był potrzebny, żeby się dobrze bawić. Ubaw urządzaliśmy sobie uciekając z ośrodka na spacery bez opiekunów. Kiedy o tym sobie teraz myślę, to dreszcz mi przechodzi po całym ciele. Boże! A gdyby komuś coś się stało?
Mieszkaliśmy w pokojach na pierwszym piętrze. Żeby wyjść trzeba było zejść po piorunochronie, żeby go dosięgnąć, trzeba było nieźle się wychylić z okna. A gdyby któraś z nas spadła?
Nie mówiąc o tym, na jakie nieprzyjemności była narażona kadra, gdyby coś wydarzyło się poza ośrodkiem! Na szczęście nic się nie stało. Raz tylko spotkaliśmy jakiegoś pijanego gospodarza, a może turystę, który zasnął w głębokiej trawie. Ktoś na niego nadepnął, uciekaliśmy stamtąd w popłochu głośno się śmiejąc.
Muszę przyznać, że wspomnienia warte opowieści przy kominku, ale głównie dlatego, że się udało, że nikomu nie stała się krzywda. Gdyby było inaczej, nie byłoby czym się chwalić. Łamiąc zakaz wychodzenia (który obowiązywał i w dzień, i w nocy) ryzykowaliśmy nasze własne życie, a tych, którzy byli za nas odpowiedzialni, narażaliśmy na ogromne nieprzyjemności. Że powinni nas pilnować? Normalni ludzie w nocy śpią. Nie było żadnych strażników nocnych. Pamiętam, że byli jacyś dyżurni, którzy pilnowali nas do późna, ale chyba nie całą noc. Nigdy nie mieliśmy problemów problemów z powrotem do łóżek. A może zwyczajnie zapomniałam?

Jednak prawo, to coś więcej niż nocne wypady nastolatków. Prawa trzeba przestrzegać, żeby nie zasłużyć na karę. Prawa trzeba przestrzegać, żeby nikomu nie przytrafiła się tragedia. Wyobraźcie sobie kierowcę, który krzycząc "zasady są po to, żeby je łamać" jedzie przez miasto z prędkością 120 km/h i nie zwraca uwagi, że nie wolno na czerwonym!

Nie wolno łamać prawa! Ale...

Oprócz przepisów wymyślonych przez ludzi dla ludzi (żeby wszystkim się dobrze żyło), są prawa, które nazwano naturalnymi (żeby wszystkim się żyło). "Przykładami prawa naturalnego są: prawo do życia, do własności, do zabawy, do religii." Praw tych nie można człowieka pozbawić, prawa te należą się wszystkim.
I tak sobie pomyślałam, że jeśli ktoś mi przeszkadza śpiewać piosenki religijne (a śpiewać nie potrafię!) tańcząc na bosaka po moim trawniku, to czy mogę mu w zęby dać?
A co jeśli ktoś chce skrzywdzić moje dziecko i zabrać mu lizaka? Mogę temu komuś dać w zęby? Czy w ogóle mogę dać komuś w zęby, jeśli uznam, że narusza moje lex naturalis, które z definicji mi się należą?
Pytałam się koleżanki, która jakieś tam studia zaliczyła i ona mi na pytanie odpowiedziała, że lepiej w zęby nie dawać. To, że znajoma tak powiedziała to jedno, to, że mi sprawa nie daje spokoju to drugie...

Fajny artykuł o relacji prawo naturalne/prawo stanowione napisał Janusz Korwin-Mikke. Do przeczytania TUTAJ.

Jest taka zasada, że nieznajomość prawa nie zwalnia z obowiązku jego przestrzegania. Ale jak mam wiedzieć, czy robię coś tak jak trzeba, jeśli nie mam zielonego pojęcia co jest OK, a co nie? To tak jak z Adamem i Ewą. Zastanawiałam się nie raz: skąd Ewa mogła wiedzieć, że to źle zrywać zakazany owoc? Przed zjedzeniem ''owocu z drzewa poznania dobra i zła'' pierwsi rodzice NIE WIEDZIELI co jest dobre, a co złe. Zwyczajnie nie mogli wiedzieć, że niestosowanie się do zasad, które ustalił Bóg jest wykroczeniem. I nadal zastanawiam się nad tym. I nadal mi coś nie gra w tej opowieści o pierwszych rodzicach...

Ale...

Brak znajomości przepisów, nie upoważnia do ich łamania. Że wszystkiego się nauczyć? Tylko: czy życia by wystarczyło, żeby ogarnąć wszystkie kodeksy? Prawo pracy, prawo podatkowe, prawo karne, prawo cywilne, prawo handlowe, prawo takie, owakie i śrakie. Nawet chyba nie ma prawników, którzy znają się na wszystkim?

Pamiętam historię, którą gdzieś wyczytałam. Pewna pani, której ojciec był już w podeszłym wieku, zrzekła się praw majątkowych, do spadku. Przepisowo, na piśmie – wszystko zaklepane zostało odpowiednimi paragrafami z odpowiednich kodeksów. Pani zrzekła się tych praw, żeby nie płacić długów ojca. Bo dziedziczymy nie tylko majątek, ale i zobowiązania majątkowe. No i stało się, że tato zmarł. Ni z tego, ni z owego pani dostała wezwanie do zapłaty. Dlaczego? Bo w chwili, kiedy tato umierał, pani była w ciąży. Według prawa, to wnuczęta są spadkobiercami zaraz po dzieciach (no chyba, że jest testament). A że dzieciątko małe, to pani z opowieści, jako mama, za wszystkie sprawy dzieciątka jest odpowiedzialna. Również za spadek...
Jak się sprawa zakończyła – nie pamiętam. Jedyne co pamiętam, to fakt, że wyraźnie było napisane ''brak znajomości przepisów prawa nie zwalnia z obowiązku jego przestrzegania''.

Przestrzegaj prawa, mówią...

Prawo jest stworzone przez człowieka: jako porozumienie, umowa między ludźmi. Prawo jest czymś, co spaja społeczność, a nieprzestrzeganie powoduje, że ona się rozpada.

Prawo jest nam potrzebne. Koniec, kropka. Ale czy można czasem "nagiąć" jedną z jego zasad, by chronić inną? Skąd mam wiedzieć, które prawo jest nadrzędne?
Mam podpisaną umowę o pracę. Zobowiązałam się do punktualności, wykonywania rzetelnie przyznanych mi obowiązków i inne takie.
Zaspałam trochę. Biegnę na autobus, który widzę, że nadjeżdża. Żeby dotrzeć na przystanek muszę przejść przez ulicę, a światło czerwone. Którą z zasad naruszyć? Prawo drogowe czy prawo pracy? Które ważniejsze? I kto decyduje o tym, który kodeks ważniejszy?

Odpowiedź: sąd. Tyle, że w sądzie są sędziowie, a sędzia to człowiek, a ludzie jacy są tacy są. Czy mogę mieć pewność, że ocena sędziego jest absolutnie obiektywna?
definicji, sędzia to ''funkcjonariusz publiczny uprawniony do orzekania w sprawach należących do właściwości sądów i trybunałów, na zasadach niezawisłości i bezstronności''. Ale to definicja przecież. Sędzia to człowiek, żywy człowiek. Skąd mam wiedzieć, że na jego decyzje nie wpływają jego osobiste doświadczenia? Może nie jest przekupny, może nie daje się nikomu manipulować. Ale jak mieć pewność, że to co przeżył (taki sędzia) nie ma wpływu na jego werdykt?

Sędziów powołuje Prezydent, Prezydenta wybieramy my. O ile każdy z nas doskonale (lub mniej niż doskonale) zna kandydatów na stanowisko głowy państwa, o tyle nie wydaje mi się możliwe, żeby jedna osoba – nawet, jeśli to Prezydent – była w stanie znać każdego kandydata na sędziego.
Na szczęście, nie tylko ja mam dylemat ''czy mogę mieć pewność, że ocena sędziego jest absolutnie obiektywna'' i każdemu z nas przysługuje prawo do odwołania od orzeczenia sądu. Co to takiego apelacja nie będę już pisać, a kto ciekawy to niech sobie otworzy TEN LINK.

Z jednej strony prawo do odwołania cieszy, z drugiej... Skoro prawo apelacji (istnieje w Polsce już od Średniowiecza) mamy, to znaczy, że faktycznie taki sędzia, to nie zawsze obiektywnie i sprawiedliwie ocenia sprawy. Wikipedia podaje, że ''od 2007 do maja 2012 sądy dyscyplinarne pierwszej instancji wydały wyroki w 388 sprawach wydalając z zawodu 15 sędziów, 21 przeniesiono, 8 usunięto z zajmowanych funkcji, 68 otrzymało naganę, 94 upomnienie''.
Czy to dużo, czy mało? W 2016 roku w Polsce urzędowało 26 sędziów na każde sto tysięcy mieszkańców. Czyli około... dziesięć tysięcy. A to znaczy, że ukarano około 2% sędziów. (Nie byłam w stanie znaleźć danych z jednego roku, ale nie wydaje mi się, że to ma szczególe znaczenie, bo to nie praca naukowa, tylko wpis na blogu). Czy dwa procent to dużo czy mało? Niech każdy sam sobie odpowie.

I tak sobie wymyśliłam, że jednym ze sposobów na fałszywych / niekompetentnych / uprzedzonych / nieuczciwych / zdemoralizowanych sędziów, jest przestrzeganie prawa. Jeśli każdy będzie prawa przestrzegał, to oczywiście sędzia, choćby nie wiem jak niekompetentny, nie będzie miał okazji do tego, żeby swoją niekompetencję udowodnić.
Boję się niestety, że unikanie sądu nie do końca zależy tylko i wyłącznie ode mnie. Może zdarzyć się przecież tak, że komuś nie spodoba się moje ''przestrzeganie prawa''. Może zdarzyć się przecież tak, że w trakcie dbania o własne sprawy nieumyślnie kogoś skrzywdzę i ten ktoś zwyczajnie zgłosi sprawę do sądu.
A wystarczyłoby pogadać przy kawie – – jak by nie patrzeć, ja dobra kobieta jestem, naprawdę.
Drugi warunek na unikanie nieuczciwych sędziów to komunikacja między ludźmi. Chodzimy do sądów, bo nie potrafimy sami rozwiązywać problemów. Ludzie! Należy ze sobą rozmawiać. Krytykę przyjmować z pokorą. Jak mi jest przykro, gdy czytam, że Sławna Pani złożyła skargę na Sławną Dziennikarkę, bo Sławna Dziennikarka powiedziała coś, co się Sławnej Pani nie spodobało. Kurcze! Jeśli ktoś mówi nieprawdę o mnie, jakie to ma znaczenie? Straci tylko osoba, która historie wymyśla. No... chyba, że wywlekane są nieprzyjemne sprawy, które z różnych powodów opłaca się zachować w tajemnicy, a które nie są opowieściami wyssanymi z palca. Jak takiej sytuacji zaradzić? Postępować zgodnie z prawem oczywiście. I być pokornym. I wziąć odpowiedzialność. I pogodzić się konsekwencjami. Każde działanie niesie ze sobą jakieś konsekwencje. Warto pochylić głowę i przyznać: ''źle zrobiłam'', powiedzieć ''przepraszam'', kiedy sytuacja tego wymaga... A co słyszę w zamian? I to nie tylko w świecie celebrytów! ''Że co? Ja? Nigdy w życiu!''.

Oczywiście nie łudzę się, że każdy jest skłonny przyjąć szczerze moje ''przepraszam''. W takich sytuacjach mój ''prawnik pierwszego kontaktu'' może wypisać skierowanie do ''prawnika-specjalisty'' (i przy okazji rachunek na odpowiednią kwotę, niestety).


poniedziałek

24 dzień czerwca



Najlepszy przyjaciel


Ostatnie dwa tygodnie to nie był przyjemny okres. Oczywiście, że sobie ze wszystkim poradzę, jakoś. W końcu: czy mam wyjście?
Problemy mamy wszyscy – mniejsze, większe, ważniejsze, mniej ważne, ale je mamy. Ich wymiar to sprawa absolutnie subiektywna i nie należy oceniać niczyich zmartwień: ''och, też mi problem!''.
Nie lubię opowiadać o swoich kłopotach, ale opowiadam. Tyle, że nie o wszystkich. Bo nie do wszystkiego chcę się przyznać. Tak jakoś jest, że czasem głupio powiedzieć, że problemem jest ''coś'' co ogół nie uznaje jako problem. Czasem też nie mówię o czymś tylko dlatego, że nie chce mi się słuchać mądrych rad. Zdarza się, że o troskach nie opowiadam, bo się boję, że sprawa będzie zbyt wyolbrzymiona przez plotki i niedomówienia.
Zawsze byłam przekonana, że mało kogo (nie twierdzę, że nikogo!) interesuje co mnie trapi, co wkurza, z czym nie potrafię się pogodzić, czego się boję. Poza tym zawsze wierzyłam, że pragnieniem każdego jest, by jego życie było lepsze i łatwiejsze. Informacja o tym, że ktoś radzi sobie trochę gorzej, powinna podnosić na duchu.
Czasem jednak wydaje się, że osoba z którą rozmawiam, chce usłyszeć, że lekko nie mam i wydaje się bardzo zainteresowana moim stanem.
I to jest dziwne, bo często zamiast pocieszania w stylu ''będzie dobrze'', słyszę ''ja też tak mam''. Dlatego, gdy mówię "ale miałam ciężką noc" i w odpowiedzi słyszę: "no ja też słabo spałam", to nie wiem, co myśleć. Czy to znaczy, że moje życie jest do dupy i ktoś stara się mnie "jakoś" pocieszyć (wskazując, że mój problem ''to'' nie problem), czy naprawdę ten ktoś miał to spanie do niczego (i jego problem jest ważniejszy niż mój – co oczywiście potwierdzałoby teorię o tym, że każdy chce być ''ważniejszy'' niż ja i że nie interesuje go mój problem, bo ma swój)? Oczywiście nie o sen tylko i wyłącznie chodzi. To może być wszystko – choroba, rozstanie, jakaś strata, jakaś porażka – no wszystko to, czego nie chcemy, żeby przytrafiało się często. Zawsze znajdzie się osoba, która "no-ja-też".
Nie ukrywam, że ja też tak reaguję, kiedy ktoś decyduje się na zwierzenia. Taki odruch. Nie wiem dlaczego i co jest przyczyną takiego zachowania, ale tak jest. Muszę to przemyśleć popijając kawę któregoś ranka.


Wydarzenia ostatnich tygodni nie były miłe i wiadomo: ''Jak trwoga to do Boga''. Właśnie...

***
Tak sobie myślałam, popijając moją kawę oczywiście, o Bogu. Naprawdę, czasem o poważnych sprawach też myślę, bo przecież wiara w Boga jest sprawą poważną.

Jak się tak zastanawiałam, dlaczego nam tak bardzo wiara jest potrzebna, to nic do głowy mi nie przychodziło. Przypomniało się mi wtedy, że ktoś mądry powiedział: ''żeby rozwiązać jakikolwiek problem, trzeba postawić odpowiednie pytania''. No i zaczęłam się zastanawiać nad pytaniami.., a w głowie oczywiście tylko jedno: ''dlaczego nam tak bardzo ta wiara jest potrzebna?''.

A gdyby tak odwrócić "problem" i zastanowić się, dlaczego niektórzy przestają w Boga wierzyć?

Są tacy, którzy twierdzą, że religia powstała, by tłumaczyć zjawiska, których ludzie w dawnych czasach nie rozumieli, których się bali. Jednak współcześnie nadal ludzie wierzą w Boga, mimo, że nikt nie zastanawia się, który z bogów rzuca piorunami, a który jest odpowiedzialny za wschód Słońca. Wiemy, że są to naturalne zjawiska, wiemy jak i dlaczego (przynajmniej większość z nas, bo są jeszcze tacy, którzy nie wiedzą co to takiego atom – i nie mówię o mieszkańcach lasów amazońskich, ale o osobie, która w XXI wieku żyje w tak zwanym kraju rozwiniętym, w Europie).
W XXI wieku argument nieaktualny, nawet, jeśli wziąć pod uwagę fakt, iż naukowcy rozwiązując tajemnice, napotykają wciąż nowe zagadki. Mamy współcześnie takie zabawki w laboratoriach, że nie trzeba wątpić, iż na odpowiedź na taki czy inny problem przyjdzie z czasem. Jesteśmy w stanie zaglądać nie tylko w odległe zakamarki Wszechświata, ale też w najmniejsze kąty ludzkich umysłów.

Znany wszystkim laureat Nagrody Nobla, Albert Einstein, napisał w pewnym liście:

''Słowo Bóg jest dla mnie niczym innym, jak tylko słowem i wytworem ludzkich słabości, Biblia zaś to zbiór znakomitych, ale raczej prymitywnych legend, które są ponadto dość dziecinne. Żadna interpretacja, niezależnie od tego, jak subtelna, nie może (dla mnie) tego zmienić.''
(źródło: deon.pl)

Czy można się spodziewać innych słów od człowieka, który bardziej niż ktokolwiek jemu współczesnych rozumiał, co i z czym w fizyce? Ostatnio okazało się, że nawet miał rację w pewnych kwestiach dotyczących fizyki kwantowej, która za jego czasów była bardziej tylko teorią.

Nie potrzebujemy wiary w Boga, żeby tłumaczyć, to czego nie rozumiemy. Może było tak kiedyś,ale na pewno nie teraz... A może nie rozumiemy wszystkiego?

Oto kilka fragmentów listu Carla Gustava Junga do tygodnika „The Listener”, w którym psycholog wyjaśnia swoją odpowiedź na pytanie o wiarę, zadane w wywiadzie ''Face to Face''. Wywiad można obejrzeć na YouTube, tyle, że jest po angielsku i nie ma polskich napisów.


''Nie powiedziałem w audycji, że „Bóg jest”. Powiedziałem: „Nie potrzebuję wierzyć w Boga; Ja wiem”. Co nie oznacza, że chodziło mi o znajomość pewnego konkretnego Boga (Zeusa, Jahwe, Allaha, Boga w Trójcy jedynego itd.) Mówię „Bóg” według consensus omnium („quod semper, quod ubique, quod ab omnibus creditur„) Wspominam Go, wzywam Go, kiedykolwiek używam Jego imienia ogarnięty gniewem czy lękiem, kiedykolwiek bezwiednie powiem: „O Boże”.''

''Zdarza się tak, gdy spotykam kogoś lub coś potężniejszego od samego siebie. Jest to adekwatne imię nadane wszelkim zawartym we mnie emocjom, które biorą górę i podporządkowują sobie moją świadomą wolę i uzurpują sobie prawo do kontroli nade mną. Mianem tym określam wszystkie rzeczy, które gwałtownie i w sposób bezwzględny, stają na drodze mojej własnej woli, wszystkie rzeczy będące w niezgodzie z moimi subiektywnymi poglądami, planami i intencjami i zmieniające bieg mojego życia na lepsze lub gorsze. Zgodnie z tradycją nazywam potęgę losu – zarówno w jej pozytywnym jak i negatywnym aspekcie, o ile tylko jej źródło znajduje się poza moją kontrolą – „bogiem”, „osobistym bogiem”, ponieważ los ten wiele dla mnie znaczy, zwłaszcza gdy pojawia się w formie sumienia jako vox Dei [głos Boga], z którym mogę nawet rozmawiać oraz dyskutować.''

''Wiem, że jedynie moje doświadczenia mogą być dobre lub złe, natomiast ta nadrzędna wola jest ugruntowana w czymś, co przekracza granice ludzkiej wyobraźni. I ponieważ doświadczam w swojej psychice tego konfliktu z wolą nadrzędną, dlatego też „wiem o Bogu”, i jeśli już miałbym się podjąć nieuprawnionej hipostazy tej mojej wizji, to powiedziałbym o Bogu poza dobrem i złem, bytującym zarówno we mnie jak i wszędzie indziej: Deus estcirculus cuius centrum est ubique, cuis circumferentia veronusquam.'' 

Carl Gustav Jung (1875 – 1961) był ''jednym z twórców psychologii głębi, na bazie której stworzył własne koncepcje ujęte jako psychologia analityczna (stanowiącą częściową krytykę psychoanalizy). Wprowadził pojęcia kompleksu, introwersji ekstrawersji, nieświadomości zbiorowej, synchroniczności oraz archetypu, które odgrywają ważną i kontrowersyjną rolę w naukach o kulturze, w badaniach neurologicznych, oraz w fizyce kwantowej.'' (z Wikipedii). Lubię Junga przede wszystkim za jego podejście do snów, ale to inna historia.

Być może Boga i wiary w Niego potrzebujemy, bo nie rozumiemy samych siebie? ''Jak trwoga to do Boga'' – niewykluczone, że stare przysłowie tłumaczy, dlaczego tak potrzebna jest wiara w Boga. Nie ma znaczenia jak ma na imię Bóg. Ważniejsze jest, że zawsze mamy obok kogoś, na kim można oprzeć się w momencie kryzysowym. Zwierzyć się z najcięższych grzechów, opowiedzieć o najstraszniejszych obawach, odkryć najskrytsze pragnienia.
Że co? Że przyjaciele są od tego? Jeszcze nie spotkałam nikogo, kto byłby w stanie ''unieść'' tyle, ile Bóg ''unieść'' potrafi. I robi On to bez zbędnych komentarzy.
Kiedy tak o tym myślę, przypomina mi się teza, którą ''wymyślił'' pewien filozof, według której to nie Bóg stworzył człowieka na swoje podobieństwo, ale to człowiek sobie tworzy Boga. Bo niestety tak już my ludzie mamy, że doskonali nie jesteśmy i choćby nie wiem jak bardzo przyjaciele bliscy byli, to każdy ma coś za uszami, coś o czym tylko Bóg może wiedzieć.