Władza prawie absolutna
Tak sobie myślałam popijając moją
kawę oczywiście i na wspomnienia mnie znów wzięło.
Moi rodzice powinni dostać nagrodę
Nobla za cierpliwość do mnie. Nie byłam jednym z tych dzieci,
co gdy im się powie ''tak'' to robią ''tak''. Ja wolałam
odwrotnie. Nie zawsze się dało. Czasami musiałam ulegać. Zdarzało
się, że ulegałam po cichu i z pokorą, ale częściej
bywało, że walczyłam zawzięcie krzycząc i tupiąc
nogami.
Nie mieli ze mną lekko.
Kiedy miałam pięć lat po raz
pierwszy (i ostatni) uciekłam z domu. No znaczy nie uciekłam,
ale zniknęłam.
Od trzeciego roku życia mama
prowadzała mnie do przedszkola. Rodzice pracowali. Tata na
zmiany: jeden tydzień na rano, jeden na popołudniu. Mama z kolei
pracowała w takich godzinach, żeby pogodzić pracę z opieką
nade mną i moja siostrą. Zrywała się kobiecina przed świtem,
szła do pracy. Czasami nawet piątej jeszcze nie było. Do pracy
miała kilka kroków, poważnie. Robiła w pracy co trzeba
i około siódmej wracała do domu, żeby nas wysłać do szkoły
(a wcześniej do przedszkola). Do pracy wracała późnym
popołudniem, często zabierała mnie ze sobą (uwielbiałam stukać
na maszynie do pisania). Nie wiem, czy musiała wyrobić jakieś tam
godziny, czy chciała rano mieć łatwiej, ale w ''zakładzie''
pojawiała się dwa razy dziennie.
Kiedy nas, dziewczynek, nie było
w domu, to pewnie odsypiała zaległości. A może nie. Bo
po południu to wszystko posprzątane, pogotowanie i nawet
ogórki (najlepsze na świecie) kisiła, a latem robiła sławne na całą okolicę wino z malin, samodzielnie i własnoręcznie zbieranych w lasach.
Z tym winem to było tak, że było
pod kluczem od czasu, kiedy moja siostra i jej koleżanka
wykradły kilka butelek i – no cóż, niektórzy szli do
kościoła na pierwszą mszę, a one, na ławeczce; no ładna
pogoda była i wakacje... Mi się nie udało wina podkradać,
niestety.
No i ja w tym przedszkolu
byłam. Chyba była to grupa pięciolatków, a może
sześciolatków. Z reguły pojawiałam się w budynku
około ósmej. To był mus. Po ósmej to już spóźnienie i mama
pilnowała, żebym zawsze na czas w przedszkolu była
Przedszkole jednak otwierali znacznie
wcześniej. Przecież niektórzy rodzice zaczynali pracę już
o szóstej i musieli gdzieś te swoje dzieci zostawiać.
Gdy ja się pojawiałam, jako jedna z ostatnich (ale nie
spóźnionych) zabawa trwała w najlepsze, ale dla mnie
najgorsze było to, że dyżurni byli wybrani.
Być dyżurnym to było coś.
Władza prawie absolutna. Prawie, bo to
Pani była "pierwsza po Bogu", dyżurni zaraz po niej.
Dyżurni dbali, żeby nikt wody z kranu nie pił, żeby wszyscy
stali ładnie w parach. Żeby każdy miał czapkę na głowie,
kiedy byliśmy na zewnątrz, żeby każdy uczestniczył w sprzątaniu.
Można było legalnie skarżyć – dyżurni nie skarżyli, dyżurni
zgłaszali. I każdy bał się dyżurnego. Znaczy, przy
dyżurnym nikt nic głupiego nie robił.
No oczywiście i ja bardzo
chciałam mieć taką władzę ''dyżurną'' chociaż raz jeden
w życiu na jeden dzień. No i wykombinowałam sobie,
że dyżurną nigdy nie będę, bo za późno w przedszkolu
się pojawiam. No i wykombinowałem sobie, że jeśli
będę pierwsza w przedszkolu, to Pani na pewno to doceni i na
mur-beton stołek dyżurnego dostanę. Musiałam jeszcze
wykombinować, jak to zrobić, żeby w przedszkolu pojawić się
jako pierwsza.
Jeśli komukolwiek udało się namówić
swojego rodzica, żeby wstał o czwartej nad ranem, zrobił
śniadanie, zaprowadził "gdzieś-tam" i zrobił to
mimo, że mógłby pospać sobie jeszcze godzinę, to dajcie mi
znać. Moja mama nie zgodziła się. Może nawet nie dlatego,
że chciała sobie pospać, może zwyczajnie uznała, że to
głupi pomysł. A może nie chciała naruszać swojej rutyny –
nie wiem. W każdym razie, skoro mama nie chciała współpracować
nad moim sukcesem, postanowiłam wziąć sprawy we własne ręce.
Nie mam pojęcia jak mi się
udało, ale obudziłam się, kiedy mama jeszcze była w domu.
Pamiętam, że za oknem było ciemno. Nasłuchiwałam, co mama
robi w kuchni, czekałam aż wyjdzie. Usłyszałam zamykane
drzwi; to był czas na mój plan.
Na tych kilka porannych godzin
zostawałam ze starszą siostrą. Jakoś wiedziałam, że w razie
potrzeby mogę liczyć na jej pomóc. Tym razem jednak musiałam
liczyć wyłącznie na siebie – byłam pewna, że siostra jest
w zmowie z mamą i że na sto procent będzie chciała
mnie w domu zatrzymać. A ja musiałam być pierwsza, nie
miałam czasu na dyskusję, nie miałam czasu na walkę. Musiałam
być bardzo cicho, bo siostra się nie obudziła kiedy
ubierałam się, nie obudziła się, kiedy otwierałam drzwi,
nie obudziła się, kiedy te drzwi zamykałam stojąc na korytarzu.
Nie pamiętam jaka to pora roku była,
ale jeszcze było ciemno. Do dzisiaj nie jestem w stanie
zrozumieć, jak to się stało, że znalazłam w sobie tyle
odwagi, żeby wyjść z domu, kiedy na zewnątrz było ciemno.
Nawet teraz, jako dorosła kobieta, czuję dyskomfort, kiedy światła
gasną. No dobra, przyznam się: boję się ciemności. Kiedy
jest zupełnie absolutnie ciemno, to się zwyczajnie boję, do
tej pory, nawet w domu. Czy walczyłam jakoś ze strachem, kiedy
mając pięć lat wychodziłam praktycznie jeszcze w nocy? Nie
pamiętam. Wydaje mi się, że wizja sukcesu bardziej
zdominowała moje myślenie.
Były lata siedemdziesiąte i tak
wcześnie ruch na ulicach był niewielki. I całe szczęście,
bo drogę do przedszkola przecinała jedna z najbardziej
ruchliwych ulic (informacja dla Bydgoszczan – ulica Fordońska!).
O piątej nad ranem jeszcze było spokojnie.
Dotarłam w końcu do
przedszkola... i niespodzianka. Przedszkole zamknięte. Pusto,
ciemno, cicho. Nikogo. Postanowiłam czekać. Po trupach do sukcesu!
W końcu pojawiła się pani, która
była chyba woźną. A może pracowała w przedszkolnej kuchni? Nie
jestem w stanie przypomnieć sobie jak się nazywała, ale
ona mnie poznała od razu: "a co ty tak wcześnie,
Brygidka?".
Weszłyśmy do budynku razem. Co się
działo później, to nie pamiętam, zatarło się mi jakoś.
Pamiętam jednak to, że kiedy większość dzieciaków
w przedszkolu już była, któreś przybiegło do mnie krzycząc,
że moja mama przyszła i mnie szuka.
Dopiero po latach uzmysłowiłam sobie
jakiego szoku musiała doznać, kiedy wróciła do domu, żeby córkom
śniadanie zrobić i wyszkować je do wyjścia na czas. A tu
jednej brakuje! Pięcioletnie dziecko zniknęło. Tak jakoś... było
i nie ma! No ja to atak serca na miejscu, gdyby mi Bąbel
zniknął.
Na szczęście mama silna kobieta
i awantury nie było. Przynajmniej takowej nie pamiętam. Pewnie
rozmawiała z Woźną i dowiedziała się, o której
mnie znalazła cierpliwie czekającą w ciemnościach.
To co jeszcze pamiętam, to smak bułki,
którą mama wręczyła mi w przedszkolnej szatni mówiąc: "a
ty Brygidka tak bez śniadania tyle godzin wytrzymałaś?".
No wytrzymałam. Po trupach do sukcesu,
przecież.
Sukcesu nie było. Stanowisko dyżurnego
dostał ktoś inny. Było mi smutno, nie powiem i to bardzo. Ale
jakoś dotarło wówczas do mnie, że nie zawsze ten lepszy, kto
pierwszy.
Kiedy w końcu dostałam odznakę
dyżurnego nauczyłam się jeszcze jednej rzeczy: władza ''prawie
absolutna'', to nie frajda. Władza to przede wszystkim
odpowiedzialność i za siebie, i za innych.
A co, jeśli chodzi o władzę
absolutną?
Tego nauczyłam się długo, długo
później – nauczyłam się, że zawsze jest ktoś
ważniejszy, siedzący na wyższym stołku. Ale o tym innym
razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jako, że ostatnio trochę spamu się pokazuje, postanowiłam, że zanim się komentarz pokaże na stronie to go najpierw sprawdzę. Taka sytuacja. Pozdrawiam ciepło. Brydzia.