środa

30 dzień stycznia


W każdej pracy, którą należy wykonać, jest element zabawy.
Znajdziesz zabawę i - SNAP - praca jest grą.
Pamela Lyndon Travers

Czasem tak sobie popijam kawę i staram się myśleć o tym, co powinnam zrobić w ciągu dnia. Zdarza się dość często, że wszystko układa się w konkretną listę spraw do załatwienia: czysto, jasno i konkretnie. Zdarza się również, że zamiast listy rzeczy do odhaczania, zaczynam tworzyć "listę wymówek, żeby nie robić rzeczy, których robić nie chcę, ale muszę."
A takich rzeczy jest sporo. Niestety życie jest tak skonstruowane, że w procesie zdobywania tego co chcemy, musimy przejść przez etapy robienia rzeczy, których nie lubimy.
Lubię mieć czysto - muszę myć te gary.
Lubię mieć pieniądze - muszę iść do pracy.
Lubię ładnie wyglądać - muszę wstać wcześniej i zrobić makijaż (tego akurat nie robię, mam swoje priorytety).
Ilu ludzi na świecie, tyle można przytaczać przykładów.
Zanim odkryłam, o co chodzi lata minęły. Ale jak już odkrycia dokonałam, moje życie stało się prostsze. Po pierwsze: zdałam sobie sprawę z tego, że nikt nic za darmo. Czyli jak chcę coś mieć (i nie chodzi mi tylko o „mieć” w sensie materialnym), to trzeba na to zapracować (i nie chodzi mi tylko o „zapracować” w sensie fizycznym). Po drugie zdałam sobie sprawę, że "sensem życia" nie jest osiągnięcie jakiegoś celu, ale jego OSIĄGANIE. Cały proces od idei do rezultatu. Nie liczy się rezultat. Najważniejsza jest droga, którą musimy przejść. Czasem jest ona bardzo trudna, czasem nudna, czasem infantylnie prosta, ale nie liczy się efekt, tylko proces tworzenia.
Chcę mieć ciepłą czapkę na zimę, w kolorach które lubię, z pomponem, nie za dużym, nie za małym. Taką pasującą idealnie. Co robię? Robię na drutach sobie taką czapkę. Siedzę wieczorami, palce mnie bolą, plecy mnie bolą. Zamiast sobie poczytać, pooglądać jakieś komedie, to siedzę i dziergam. Rządek za rządkiem. Czekam cierpliwie na efekt, liczę oczka i rządki. Dzień za dniem o niczym innym nie marzę, jak tylko o tym wieczorze, kiedy czapka będzie gotowa. Gdy gotowa - zakładam na głowę i przeglądam się z dumą w lustrze. Jak długo jestem szczęśliwa z rezultatu? Różnie to bywa, ale euforia mija, prędzej czy później mija. Sztuczka polega nie na tym, że lubię, gdy mnie te paluchy bolą, ale na tym, że wiem, że z każdym oczkiem mój sukces jest bliżej. Systematycznie, obsesyjnie, konsekwentnie dążę do celu. Muszę się trochę poświęcić: czas, wysiłek, koszty (za wełnę trzeba zapłacić). No i cel osiągam - Brydzia ma piękną czapkę. Wracam wówczas z tą czapką na głowie ze spaceru, zdejmuję i co? I nuda. Czapka zrobiona... Hej! Ale szalik gdzie? Szalik się przyda. Komplecik będzie! I siadam znów w kącie, i paluchy mnie znów bolą, i plecy też. I te oczka spadają, jak na złość... Radocha nie do opisania.
Tak naprawdę szczęście z osiągnięcia czegoś trwa tylko chwilę i nie warto sobie tym zawracać głowę. Skoncentrować się należy na działaniach, które prowadzą na szczyt i z nich czerpać radość, chodzi o to, żeby czuć radość z samego faktu, że to co robimy poprowadzi nas na szczyt. Bez względu na to, gdzie ten szczyt jest – to może być samodzielnie zrobiona czapka, to może być wydana płyta, to może być stanowisko w takiej czy innej firmie, to może być wycieczka na Księżyc. Ważne jest, żeby wiedzieć czego się chce. A z tym często jest problem.

Nie twierdzę, że to MOJE odkrycie. O tym każdy kto zajmuje się rozwojem osobistym słyszał na pewno. O tym już dawno ludzie wiedzą, ale niestety nikt mnie tego w szkole nie uczył. No to sobie sama to wyjaśniłam i działa.


poniedziałek

28 dzień stycznia


Jeden z moich znajomych zasypuje mój telefon memami (tak to się nazywa?), dowcipami, śmiesznymi filmikami. Dzień w dzień, co dzień. Nie narzekam, bo chociaż nie wszystko mnie śmieszy, to sporo jest takich, które powodują wybuch głośnego śmiechu. A wiadomo - śmiech to zdrowie.


Pewnego razu przysłał mi "Pięć zasad, którymi powinien kierować się mężczyzna, który chce żyć szczęśliwie".
Zasada 1.
To ważne, żeby mieć kobietę, która pomaga w domu, gotuje od czasu do czasu, sprząta i ma pracę.
Zasada 2.
To ważne, żeby mieć kobietę, która potrafi cię rozśmieszyć.
Zasada 3.
To ważne, żeby mieć kobietę, której możesz zaufać i która ciebie nie okłamuje.
Zasada 4.
To ważne, żeby mieć kobietę, która jest dobra w łóżku i lubi być z tobą.
Zasada 5.
To bardzo, bardzo ważne, żeby te cztery kobiety nie wiedziały o sobie, albo możesz skończyć tak jak ja - martwy.

Czytałam to już gdzieś wcześniej. Jednak tym razem zaintrygował mnie punkt 5ty. Szczególnie "albo możesz skończyć jak ja - martwy". Od czego mamy ciotkę G.(oogle). Poszperałem, poklikałam i znalazłam wzmiankę, że tekst pochodzi z nagrobka jakiegoś kowboja z Utah.
Pomyślałam: "ok, pokażcie mi nagrobek".
I znów: szperanie, klikanie i... nic. Według notatki tekst jest autorstwa Russella J. Larsena i znajduje się na nagrobku na cmentarzu w Logan (w stanie Utah, USA). Szukałam, szukałam i jedyne co mogłam znaleźć, to zdjęcie nagrobka jakiegoś pana Larsena z takim oto napisem:

TWO THINGS I LOVE MOST,
GOOD HORSES AND BEAUTIFUL WOMEN.
AND WHEN I DIE I HOPE
THEY TAN THIS OLD HIDE OF MINE
AND MAKE IT INTO A LADIES RIDING SADDLE,
SO I CAN REST IN PEACE
BETWEEN THE TWO THINGS I LOVE MOST.


O żadnych zasadach nie ma mowy, ale zdecydowanie kowboj z Utah miał poczucie humoru. Po polsku to leci (mniej więcej) tak:
Dwie rzeczy kocham najbardziej: dobre konie i piękne kobiety. Mam nadzieję, że gdy umrę, to wygarbują moją starą skórę i zrobią z niej damskie siodło. I będę mógł spędzić wieczność między dwiema rzeczami, które kocham najbardziej.
Dlaczego o tym piszę? Bo warto zawsze pamiętać, że nie wszystko co można zobaczyć i co można przeczytać w sieci to prawda. Ale o tym już Abraham Lincoln wspominał. Poważnie - w internecie czytałam.

sobota

26 dzień stycznia


Nie tak dawno, gdy piłam kawę, dopadło mnie pytanie: "co bym zrobiła, gdybym dowiedziała się, że zostało mi trzy dni życia". Dlaczego trzy dni, a nie tydzień albo miesiąc? Nie wnikam. Dla mnie ważna jest odpowiedź.
Pierwsza rzecz, jaka mi przyszła do głowy to pływanie kajakiem.
Uwielbiam kajaki. Przypomniałam sobie o tym w tym roku na wakacjach. Udało mi się spędzić tydzień w Borach Tucholskich, nad jeziorem (a właściwie zalewem). Można było wynająć kajak... Rozkosz.


Od wakacji często łapię się, że myślę o spływie. Szukałam nawet w necie. Jest kilka interesujących - nic nie wykluczam. Jest to jedna z głównych pozycji mojego BucketList.

Kajakami pływałam będąc dzieckiem. Jeździliśmy na wczasy nad jezioro, co roku w to samo miejsce. Tata, gdy pogoda pozwalała, wychodził wcześnie rano wędkować. Nie było go na śniadaniu. Mama pakowała kanapki, picie i mnie do kajaka, i płynęłyśmy dostarczyć jedzenie. Gdy trochę podrosłam pozwolono mi cieszyć się kajakiem w samotności.
Niestety lata dzieciństwa minęły, wczasy z rodzicami również, no i zapomniało mi się jaka to frajda. Na kilkadziesiąt lat mi się zapomniało.


Zastanawiam się, czy byłabym w stanie zdecydować się wypłynąć kajakiem w ocean. Byłoby do zrobienia, bo ocean niedaleko. Musiałabym wziąć pod uwagę porę roku. Zima to chyba nie nie najlepszy czas na pływanie kajakiem po północnym Atlantyku. Podróż powinna trwać trzy dni, a nie do pierwszej dużej fali.
Mogłabym również popływać po jeziorze, które jest niedaleko, albo po jeziorkach pobliskich gór.
Tylko skąd wziąć kajak? Czy miałabym odpowiednie fundusze?
I tak moje "ale" się włączyło, jak zawsze, w najlepszym momencie.

czwartek

24 dzień stycznia


Tak sobie myślałam, przy porannej kawie, jakby tu urządzić mieszkanko, żeby nowych mebli nie kupować, dywanów świeżych nie kłaść i nie wydać ani grosza, ale żeby zrobiło się ładniej, przytulniej, praktyczniej. Potrzebuję zmiany.
W grę wchodzi tylko przemeblowanie i energia włożona w sprzątanie.
Zainspirowana do zmian zostałam przez Kasię Skrzynecką, a dokładniej przez jej "#staraflądra", która od czasu do czasu pojawia się na Instagramie. W jednym z postów czyta artykuł o FengShui w jakimś kolorowym (chyba) magazynie o urządzaniu wnętrz.
I tak sobie myślę, czy przed zakończeniem zimy, tak na świeży wiosenny start, poprzestawiać te meble... Lubię zmiany w wyglądzie mieszkania.
O FengShui wiem tyle co nic. Nie chodzi mi o to, żeby ustawić i nie ruszać aż do końca świata. Chodzi o to, żeby przestawić i za trzy, a może za sześć miesięcy przestawić jeszcze raz.
To taka imitacja pozytywnych zmian w życiu. Zmian, które widać. Ja lubię widzieć, że coś się zmienia.


Każdy dzień przynosi jakieś doświadczenia, które wpływają na to jak odbieramy świat. Każdy dzień, wbrew pozorom, przynosi zmiany – tyle, że tego nie widać. Jakże często słyszę, że nic się w życiu nie zmienia. Jest nawet takie powiedzonko, że „życie jest jak papier toaletowy, bo szare, długie i do dupy” (to z czasów, kiedy papier toaletowy był szary, bo teraz jest kolorowy i pachnie kwiatkami).
Jakiś czas temu starałam się rzucić palenie. Skończyło się na tym, że zajadałam głód nikotynowy i to wcale nie owocami. Przytyło mi się sporo. Urosłam dwa rozmiary, powoli dochodziłam do trzeciego. Nikt nic nie mówił, nikt o nic się nie pytał – oczywiście mówię o osobach, które widuję codziennie i wiem, że powiedziałyby mi „no kochaniutka, uważaj na siebie, bo chyba rośniesz”. Podejrzewam, że nikt zmiany tak naprawdę nie widział, ponieważ następowała powoli i systematycznie. I pewnego dnia spotkałam się z koleżanką (hej, hej Koleżanko, cieszę się, że czytasz), której nie widziałam od kilku miesięcy. Wcześniej w trakcie rozmowy on-line ostrzegałam ją, że jestem większa. Nie wierzyła. Kiedy mnie zobaczyła powiedziała na dzień dobry: „Brygida” i to w taki sposób, żebym wiedziała co zobaczyła. Ja i tak już wiedziałam. To był ten moment, kiedy nawet skarpetki zrobiły się zbyt ciasne.
Zmiany, które w życiu następują powoli i systematycznie, są dla nas niewidoczne. Dostrzegamy tylko, to co przychodzi raptownie. Na przykład wygrana w totka – taką zmianę w moich finansach na pewno bym zauważyła. Ale takie rzeczy nie przytrafiają się każdemu...
Zastanawiałam się, czy jest sposób na to, by mieć nad zmianami kontrolę, żeby je zauważać?  Zaczęłam pisać pamiętnik. Nie koniecznie codziennie. I często wracam do starych zapisków. Okazuje się, że zmiany są czasem na lepsze, czasem jednak, nie są tak pozytywne, jakbym sobie tego życzyła. Wówczas, porównując zapiski, łatwiej mi jest znaleźć jakieś rozwiązania. Mam zarejestrowane „czarno na białym”, co zostało spieprzone.


No to co? Do marketu po zeszycik i „Mój drogi pamiętniczku...”?
A w komentarzach piszcie, ile stron ma zeszyt, który został kupiony, żeby pisać pamiętnik.

wtorek

22 dzień stycznia


Nie daję już rady. Mam dość. Odpuszczam. Koniec, kropka.

I co czytacie? Zainteresowani?


Blog zaczął się prawie dwa miesiące temu. Piszę posty mniej więcej co dwa dni. Mam wgląd w statystyki, które z racji ilości wpisów przedstawiają średnią tendencję popularności treści.  Smutno mi trochę, ponieważ najbardziej popularnym wpisem jest ten, w którym piszę jak mi jest źle, jak mi się nie chce "nawet deszczu kochać". Czy dziwi mnie, że statystyczny człowiek lubi dowiadywać się o cudzych trudnościach? No cóż, prawdę mówiąc, to nie. Niestety tak człowiek jest skonstruowany.
Pisałam już wcześniej o Napoleonie Hill, który jest autorem książki "Myśl i się bogać". Według niego jedną z podstawowych cech każdego człowieka jest strach przed krytyką. W jednym z rozdziałów dokładnie opisuje symptomy i jednym z nich jest chęć dorównania innym. Jak się ma to do mojego "nieszczęścia"?
Nie mam pojęcia, kiedy się to zaczęło, ale mam wrażenie, że większość z nas (ludzi, tak ogólnie) ulega modzie na perfekcję. Oczywiście ktoś, gdzieś, jakoś określił co jest perfekcją, co jest doskonałe, a co nie. I tak, kobieta ma być doskonałą matką, zawsze cierpliwą, kochającą, ale absolutnie konsekwentną. Musi znaleźć czas dla męża, dla siebie i dla przyjaciół. Musi mieć pięknie zadbany dom. U takiej pani, żaden paproszek się nie znajdzie, nawet jeśli tych dzieci jest pięcioro. Perfekcyjna w przerwach na gotowanie i zajmowanie się dziećmi chodzi oczywiście do pracy, ewentualnie prowadzi dochodowy biznes. Można ją spotkać w siłowni trzy razy w tygodniu, w niedzielę na basenie (z całą piątką oczywiście, bo dla pani Perfekcyjnej to żaden problem upilnować swoje perfekcyjnie grzeczne pociechy). Ma ona również czas na spotkania z koleżankami, zakupy, kosmetyczkę, fryzjera i tak dalej, i tak dalej.
Doba ma tylko 24 godziny, jak do cholery te doskonale perfekcyjne panie znajdują czas na spanie? Zwyczajnie: takich pań nie ma!
Perfekcyjnym stylem życia bombardowani jesteśmy non-stop. Reklamy pokazują tych "pięknych i prawdziwych", zawsze uśmiechniętych ludzi. W serialach ci najlepsi bohaterowie "ogarnięci" są na każdej płaszczyźnie życia. A do tego jeszcze niezłym dopełnieniem są strony społecznościowe.

Coraz częściej słyszę tu i ówdzie o ustalaniu priorytetów w zakresie życia. Na nieszczęście nadal jest dużo osób nie przyznających się do "nieperfekcji". I nie dotyczy to tylko pań. Takie osoby często robią sobie wyrzuty, że nie  spełniają oczekiwań, które tak naprawdę one same sobie narzucają. Doświadczają stanów złego nastroju, mają niską samoocenę, czasem przytrafia się depresja.
Wystarczyłoby skoncentrować się na tym, co jest tak naprawdę jest ważne. A co jest ważne? Dla każdego to coś innego, każdy ma inną listę priorytetów. Tak się składa, że nieczęsto umiemy określić co to jest - nie uczą tego w szkołach, rodzina, koleżanki, media nie pomagają również. Każdy jest inny i każdemu bliskie są inne wartości, i każdy powinien określić się sam.

Chodzą więc po świecie takie ofiary pogoni za perfekcją. Uśmiechają się przez łzy. Czują się beznadziejne - bo do perfekcji im dużo brakuje. Otwierają tego laptopa i czytają, że jakaś Brydzia wymiękła, zastrajkowała i przeleżała cały dzień na poduchach, zamiast sprzątać, ćwiczyć, gotować...
I zaraz robi się na duszy lepiej, bo okazuje się, że Brydzia też jest "perfekcyjnie niedoskonała".


niedziela

20 dzień stycznia


Ha! Dziękuję, że żyję. Mimo, że nie jest łatwo i do końca nie jestem pewna „po co”. Nie przemawiają do mnie frazesy typu „żyjesz dla innych”. Wiem, że gdybym teraz odeszła, świat by się nie skończył. Nawet dla tych najbliższych. Zmieniłoby to wiele w ich życiu, ale to nie byłby koniec świata.


Dziękuję, że żyję. Że doświadczam, że smakuję. Dziękuję, że płaczę i się śmieję. Dziękuję, że się boję i jestem odważna. Dziękuję, że sił mi brakuje i jestem pełna energii, że nie chce mi się z łóżka wyjść i mam siłę „przestawiać góry”.
Dziękuję za mądre książki i głupie filmy, za wygodne buty i zbyt ciasne spodnie. Dziękuję za ciszę, za hałas, za ciepło, za zimno. Dziękuję za słońce i deszcz.
Wypisuję, wypisuję i wypisuję, i dotarło do mnie: „kurczę, ale ja szczęściara jestem”. Nie jestem w stanie wybrać jednej rzeczy, za którą jestem wdzięczna, za którą mogłabym najgłośniej dziękować.
Jak można dziękować za miłość nie zaznawszy zdrady? Jak można dziękować za przyjaźń nie zaznawszy rozczarowania? Nie można cieszyć się słońcem, gdy nie zna się deszczu. Nie można cieszyć się z deszczu nie znając słońca. Bez zimy nie byłoby lata, bez lata nie byłoby zimy.

Spotkałam raz koleżankę. Pytam:
- Coś taka smutna dzisiaj?
- Nie, nie jestem smutna. Przeziębiona jestem, chora.
- I smutno ci – powiedziałam – że nie możesz zostać w domu, bo cię nie stać na dzień wolny. Na rachunki trzeba zarobić... Smutna jesteś...
- No, właściwie tak, chyba masz rację.
- Wieczorem, gdy będziesz zasypiać, nie będziesz smutna. Będziesz dumna, że dałaś radę, że mimo wszystko nie poddałaś się, że jesteś wielka!
Spojrzała na mnie jak na wariatkę, rozstałyśmy się i nie wróciłyśmy do rozmowy nigdy więcej. Nie wiem, czy była dumna z siebie, że do pracy mimo choróbska poszła. Nie wiem czy miałam rację, czy nie.

No cóż. Za to, że czegoś nie wiem, też życiu dziękuję. Oh! Jaka to radocha dowiedzieć się czegoś, czego się jeszcze nie wie!



piątek

18 dzień stycznia


Czy pani psycholog pomagająca w walce z uzależnieniem może palić papierosy? Jak można kogoś uczyć czegoś, czego się robić nie umie? Jeżeli ktoś jest samotny to chyba nie powinien dawać rad na temat związków? Czy osoba bezdzietna powinna dawać wskazówki na temat wychowania dzieci? Czy rzeczywiście wystarczy coś przeczytać w książce i pouczać innych, dawać im rady?

Zauważyłam, że ostatnio dużo pytań powstaje w mojej głowie... To chyba dobrze. Ci lepsi z tych dobrych mówią, że w procesie samorozwoju należy kwestionować wszystko i zadawać pytania. No to chyba się rozwijam, skoro tyle pytań zdaję. No dobra - pytanie retoryczne musiało być zadane, żeby tekst miał sens. Tak naprawdę to myślę, że to jest po prostu skutek uboczny braku telewizji, radia i gazet. Zaczynam myśleć samodzielnie. Zaczynam słuchać "co serce mówi".
A może to tak na starość przychodzi, że człowiek przykłada wagę do trochę innych spraw niż wcześniej.

Ale wracając do pytań. Mówi się, że "na cudzych błędach trzeba się uczyć". Według mnie prawda sto procent. Tyle, że nie chodzi o to, żeby wnikać w czyjeś porażki, czekać na potknięcia innych, ale chodzi o to, żeby słuchać osób, które doszły do tego, do czego my chcemy dojść. Podejrzewam, że większość z was wie dobrze o czym mówię i mam nadzieję, że większość z was stosuje zasadę w życiu. Ale wiem na pewno, że nie wszyscy, niestety. Ja sama przez długie lata nie "uczyłam się na cudzych błędach". Gdzieś tam przeczytałam jakiś artykuł na taki czy inny temat, albo próbowałam metodą prób i błędów zrobić to i owo. Przeżyłam pół wieku i nie mogę narzekać, ale być może byłoby mi łatwiej, gdyby mi ktoś na starcie wyjaśnił w trybie "na-chłopski-sposób" o co chodzi z tym uczeniem.
Sposób jest tak prosty, że być może wydaje się rodzicom, że nie muszą tego uczyć swoich dzieci. Moi rodzice mnie nie uczyli. Co więcej, oni sami chyba nie do końca rozumieli znaczenia tego przysłowia. Według moich rodziców autorytetem była osoba, która miała napisane to na papierku. Być może się mylę, ale na podstawie wspomnień z dzieciństwa tak właśnie było.
Na szczęście - lepiej późno niż wcale - w końcu do mnie dotarło.
Jeżeli chcę uczyć się baletu - uczyć powinnam się od baletnicy. Jeżeli chcę rzucać palenie - rad powinnam szukać u byłego palacza. Jeżeli chcę odnieść sukces w "jakiejś" dziedzinie - muszę znaleźć osobę, która odniosła sukces w "jakiejś" dziedzinie. Proste. Nic skomplikowanego.
Teraz jest łatwiej niż "dziesiąt" lat temu. Mamy internet, z którego można korzystać do bólu. Można sobie wybrać "wirtualnego" mentora, nauczyciela, przewodnika... Koszt ogranicza się do opłaty za internet. A o tym, że każdy powinien mieć takiego mentora, to już starożytni wiedzieli.
Można korzystać z biblioteki, darmowych e-booków, darmowych kursów. Trzeba tylko chcieć i... dobrze wybrać. Nie słuchać wskazówek o sposobach na oszczędzanie pieniędzy, od kogoś, kto tych oszczędności nie ma. Nie słuchać rad o prowadzeniu firmy od kogoś, kto firmy nigdy nie prowadził. Nie słuchać sugestii o tym, jak ratować związek od kogoś, kto w związku nie jest. Korzystać z rad osób, które znają temat z własnego doświadczenia. Uczyć się na cudzych błędach.

Jest jedno "ale", taki mały haczyk, z którym sporo ludzi ma problem: trzeba się uczyć - wysłuchać, zaufać, wdrożyć , a nie, że "jednym uchem wchodzi, drugim wychodzi".
Z tym to ja sama mam problem. Stare nawyki ciężko się zmienia.

środa

16 dzień stycznia


Ale mi się nic nie chce. W życiu takiego lenia nie miałam jak teraz. Normalnie jakby całe życie ze mnie uszło i zostało tylko ciało, które robi wyłącznie to co „musi", czyli oddychanie, trawienie, smarkanie i takie tam. Nie, nie jestem przeziębiona, z tym smarkaniem to taka metafora. Mi się po prostu nic nie chce robić. Nic, a nic! Wypalona jakaś jestem, nie mam żadnych pragnień, żadnych życzeń, żadnych marzeń, żadnych celów. No nie do końca - mam jedno pragnienie: zostać w domu, w łóżku i sama.
Czy to chwilowy stan? No mam nadzieję. Bo jak nie, to nieszczęśliwa będę. Pracę mam, muszę do niej chodzić, bo elektrowni i operatora telefonii nie interesuje, że mi się nie chce. Tylko to motywuje mnie do ruszenia zadka z poduszek. Gdyby nie praca, to bym się zamknęła na klucz i udawała, że mnie nie ma.
Najdziwniejsze, że to nie jakaś typowa depresja. To najprawdziwsze lenistwo, lenistwo w czystej postaci. Nie jestem smutna, nie jestem przygnębiona. Zwyczajnie mi się nie chce, no konkretnie, absolutnie NIC się nie chce.
Co mi jest? Czemu się czuję taka wypalona z energii? Może mi ktoś ją podbiera? Może za mało witamin? Za mało słońca?
Co z tego, że sobie mówię „jesteś wielka”, „dasz radę”?
Nie to, że chora. Porostu mi się nie chce. Może zmęczona jestem ciągłą walka z wiatrakami, z przeciwnościami? Może dość mam bycia Don Kichotem w jeansach (bo jak już się zdecyduję ubrać, to zakładam portki)?
A życie jest piękne. JEST.
Tyle, że moje Muzy inspirujące mnie do działania i tworzenia "życia-o-jakim-marzysz" na jakiś urlop sobie poszły. Pewnie dlatego mi się nie chce. 
Nie myślałam wcześniej o tym w ten sposób. Może ja zmęczona "procesem tworzenia" jestem i chciałabym w końcu, chociaż przez chwilę, nacieszyć się efektem. Ale tylko na chwilę. Bo teraz mi się nie chce. Ale nie wiem co będzie jutro. I ta świadomość, że jeszcze na świecie tyle rzeczy do poznania, tyle książek do przeczytania, tyle potraw do posmakowania, tyle tematów do rozmyślania, tyle miejsc do zobaczenia... 
Tylko na moment - urlop od życia. Taka bardzo krótka przerwa.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że czuję się winna, że mi się nie chce. Nie wolno tak. Musi się chcieć. „Walcz z lenistwem”. Ale mi się nie chce dzisiaj z niczym walczyć! Dlaczego muszę? Dlaczego muszę być aktywna ponad moje siły, żeby coś mieć? Dlaczego nikt nie zrobi tego za mnie? Mało jest ludzi, których energia rozpiera? Może oni mogą coś dla mnie zrobić, kiedy mi się nie chce?

Na dodatek znowu pada deszcz... Kocham deszcz, kocham deszcz, kocham deszcz...
Nawet deszczu mi się kochać dzisiaj nie chce.

Dobrze, że mam męża - obiad dla mnie zrobi.

poniedziałek

14 dzień stycznia


Ponieważ dzisiaj (14 stycznia 2019) w wyniku obrażeń odniesionych podczas ataku (zamachu na życie) zmarł prezydent Gdańska Paweł Adamowicz, posta nie pisałam.
Zamachu dokonano na koncercie z okazji WOŚP w Gdańsku (13 stycznia) na oczach dziesiątek ludzi (w tym dzieci) i przed kamerami rejestrującymi wydarzenie, które łączy wielu z nas w osiągnięcie jednego celu – sprawić, aby lekarze byli w stanie jak najbardziej skutecznie ratować życie swoich pacjentów...

sobota

12 dzień stycznia


Dziś wyjawię wam odpowiedź na pytanie „czy małpy lubią banany”. Pytanie pojawiło się w mojej głowie tak ni z gruchy, ni z pietruchy. Na szczęście wolny dostęp do internetu pozwolił mi szybko znaleźć odpowiedź i przy okazji dowiedzieć się o kilku ciekawych sprawach dotyczących małp (kliknij tutaj) i bananów (kliknij tutaj).

Ręka do góry, kto pomyślał: „Małpy i banany? Nie ma poważniejszych problemów?”. Nikt się nie odważył powiedzieć mi tego wprost. Tak czy inaczej pozwolę wszystkim poznać odpowiedź.

DZIKO ŻYJĄCE MAŁPY NIE JEDZĄ BANANÓW.

Banan jest przysmakiem dla małpy, tak jak Ptasie Mleczko® dla człowieka. Gdybym urodziła się w dżungli i tam mieszkała całe życie, nigdy-przenigdy nie pomyślałabym o Ptasim Mleczku®. Podobnie z małpami. To człowiek nauczył małpy jeść banany, to człowiek rozpieszczał je słodkim owocem, żeby dały się oswoić. Dzikie, żyjące wolno małpy nie objadają się bananami.

Tylko przez chwilę zastanawiałam się również, dlaczego takie pytanie mój umysł sobie postawił. Jako fanka C.G. Junga wierzę, że podświadomość kontaktuje się ze świadomością korzystając z alegorii, prostych symboli, metafor. Dzieje się to nie tylko w czasie snu, ale również w procesie myślenia na jawie. Niestety większość nas lekceważy niektóre „problemy” segregując je na te poważne i nie poważne.

Poszukując odpowiedzi natknęłam się na artykuł na na stronie Business Insider dotyczący właśnie relacji małpa-banan. W artykule zacytowano panią Katharine Milton. Pani Milton jest profesorem na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Swój doktorat, który uzyskała w 1977, roku poświęciła „ekologii dietetycznej i fizjologii przewodu pokarmowego naczelnych, zarówno ludzi, jak i nie-ludzi”. Jej badania obejmowały mieszkańców brazylijskiej Amazonii, Papui-Nowej Gwinei oraz małpy: wyjce, muriki i szympanse.

Znalazłam na YT wywiad z panią profesor (po angielsku):


Żeby nie zanudzać: pani profesor Milton wykazała, że ludzie jedzą zbyt dużo mięsa. Informacja daje mi sporo do myślenia.
No cóż – młodziutka nie jestem, jakiś znaczących kłopotów zdrowotnych nie mam (jak na razie) i chciałabym zachować zdrowie jak najdłużej. Być może moja podświadomość daje mi znać, że czas się przyjrzeć swojej diecie? Być może moja podświadomość daje mi znać, że należy poważnie zastanowić się nad zmianami w nawykach?

Fakt, że zdrowie w dużej mierze zależy od diety jest znany od dawna. Nie bez przyczyny powtarzane jest zdanie Hipokratesa:
Twoje pożywienie powinno być lekarstwem, a twoje lekarstwo powinno być pożywieniem.

Zanim odpowiem na Wasze komentarze (na które cierpliwie czekam), idę znaleźć banana w kuchni i sobie go zjem, bo lubię (szczególnie polane miodem).

czwartek

10 dzień stycznia


Według słownika PWN banan to „tropikalna roślina mająca podłużne, żółtawe owoce; też owoc tej rośliny”. Dowiedziałam się, że z botanicznego punktu widzenia banany są jagodami – nie będę się nad tym zastanawiać. Skoro tak piszą... ok, mogę zaakceptować. W chwili obecnej to nie ma znaczenia – czy jagoda, czy nie, to ja banany lubię.

Banany naturalnie rosną w strefie międzyzwrotnikowej Azji, Australii i Afryki. Tylko część „bananowców” dostarcza jadalnych owoców. Według ListyRoślin do Musa, czyli bananów, zalicza się ponad 400 gatunków: „402 plant namerecords match your search criteria Musa”. 

Banany, które są przeznaczone na eksport, zbiera się zanim dojrzeją. Takie niedojrzałe transportowane są w chłodniach, by w miejscu docelowym trafić do dojrzewalni. W dojrzewalniach banany leżą kilka dni w podwyższonej do 17 stopni temperaturze i traktowane są etylenem, gazem, który jest naturalnym środkiem powodującym dojrzewanie.

Wikipedia podaje, że w 2014 roku zbiory bananów to 114.130.000 ton, z tego trochę ponad 55% zebrano w Azji – Indie (ponad 29 milionów), Chiny (ponad 11 milionów), Filipiny (ponad 8 milionów), ale najwięcej bananów eksportuje Ekwador.
Większość bananów sprowadza Unia Europejska, na drugiej pozycji mamy Stany Zjednoczone, numer trzy to Japonia i – ciekawostka – na czwartym miejscu są Chiny. Według mnie to ciekawe, że Chiny, jako jeden z czołowych producentów, jeszcze te banany sprowadzają. Co oni z tych bananów robią?


Banany są zdrowe (jak większość owoców). Są bogate w witaminę B6, która pomaga zwalczać infekcje, zmniejsza stany zapalne stawów, pomaga w walce z cukrzycą typu II, stymuluje produkcję białych krwinek i poprawia stan systemu nerwowego.
Banany pomagają regulować pracę jelit. Dzięki zawartości błonnika, są skutecznym środkiem w walce  problemami trawiennymi.
Jako źródło potasu, który jest niezbędny w procesie myślenia, banany sprawdzają się w trakcie intensywnej nauki, np. do matury.
Oprócz potasu w bananach jest też sporo żelaza, a to jest ważne w walce z anemią.
Banany zawierają substancję, którą oraganizm człowieka zamienia w serotoninę - a ta jest odpowiedzialna za dobry nastrój.
Zawierają też kilka rodzajów silnych przeciwutleniaczy, które mogą przyczynić się do ochrony przed działaniem wolnych rodników.
Banany sprzyjają wchłanianiu wapnia zmniejszając tym samym ryzyko powstawania kamieni nerkowych i poprawie stanu zębów i kości.

Jak widać same zalety. Ale nie dajcie się zwariować - wszystko z umiarem. Żeby być zdrowym, nie trzeba kupować plantacji bananów. 

wtorek

8 dzień stycznia


Jak pisałam tutaj, pewnego poranka mój umysł postanowił, że trzeba się dowiedzieć "czy małpy lubią banany". Na szczęście mamy internet, a w internecie wszystko wiedzącą Ciotkę G.(oogle). Zapytałam się, dowiedziałam się i wiedzę Wam przekażę, ale nie tak od razu. Najpierw opowiem co powiedziała Ciotka G. o małpach.

Małpy

Dzikie małpy spotyka się w obu Amerykach, w Azji, w Afryce, a nawet w Europie, ale tylko na Gibraltarze. Niezłym zaskoczeniem dla mnie było, gdy przeczytałam, że cykl menstruacyjny u małp trwa cztery tygodnie, że nie ma sezonowości urodzeń i samica z reguły ma tylko jedno młode. Nie wiem, czy tak u wszystkich małp; albo nie było napisane, albo coś przeoczyłam.
Oczywiście, o tym że wg Darwina homo sapiens - człowiek myślący, czyli taki jak Wy i ja, wyewoluował właśnie od małpy wiedziałam i podejrzewam, że wszyscy o tym pamiętają. Ale informacja, że nazwę homo sapiens wprowadził niejaki Linneusz, żyjący w XVIII wieku naukowiec, była dla mnie zaskoczeniem. Nie wiem dlaczego, ale do tej pory myślałam, że to Darwin nadał człowiekowi współczesnemu taką nazwę. Przyznaję się bez bicia - nie uważałam na lekcji biologii.
Ze szkoły jednak coś zostało: pamiętam, że naukowcom wówczas brakowało „ogniwa”, które łączyłoby (ewolucyjnie) małpy i ludzi. Nie wiem, czy od tamtego czasu ktokolwiek znalazł Brakujące Ogniwo. Jeśli nie, to proponuję rozejrzeć się w okolicy, może pooglądać telewizję. Na pewno jakieś się znajdzie.
Ciotka G. powiedziała mi też kilka innych ciekawostek, którymi się z Wami chętnie podzielę.

Małpa małpie nie równa.

  • Małpy (w znaczeniu zoologicznym) dzielimy na szerokonose, wąskonose zwierzokształtne i wąskonose człekokształtne.
  • Małpa to urządzenie zaciskowe stosowane przez osoby, które lubią się wspinać (czy to w ramach sportu, czy z racji wykonywanego zawodu).
  • Małpa to znak, który zastępuje angielskie "at" i wygląda tak: @. Tej małpy używa się nie tylko w adresach poczty e-mail, lecz również gdy jest potrzeba wskazania np. czasu spotkania: "party @ 7pm" [tł.: impreza o 7mej wieczorem].
  • Małpa to również kobieta, która pewność siebie okazuje w niewybredny sposób - najzwyczajniej jest wredna.

Mówi się też o małpiszonach, ale nie wiem czy to małpy, czy nie – takie małpiszony to:
a – osoby, które się wygłupiają, żeby się przypodobać innym, zrobić na kimś wrażenie, zwrócić na siebie uwagę;
b – w tym wypadku nie do końca jestem pewna, ale być może tak nazywane są stare małpy (w znaczeniu wredna kobieta).

Ja sobie  na jeden dzień robię przerwę. Będę mieć czas, żeby się rozejrzeć i poszukać Brakującego Ogniwa. Być może znajdę, opiszę i na jakiegoś Nobla się załapię. (Chyba spróbuję na wyprzedażach, tam ich będzie najwięcej)
Następnym razem będzie o bananach, ale póki co proszę o „trochę więcej” odpowiedzi na pytanie:
Czy myślisz, że małpy lubią banany?
Ale komentarze mogą dotyczyć również innych tematów. W końcu jesteśmy ludźmi, a człowiek nie samym bananem żyje.

niedziela

6 dzień stycznia


Tak sobie myślałam, pijąc poranną kawę, jak naprawdę wygląda życie najbardziej typowej pani Kowalskiej, kiedy ni z gruchy, ni z pietruchy, niewiadomo skąd, zaczęło się nasuwać  pytanie "czy małpy lubią banany?".
Nie zastanawiałam się dlaczego pytanie zostało postawione. W tym momencie najważniejszym do rozwiązania problemem było znaleźć odpowiedź. Teraz, jak o tym piszę, śmiać mi się chce. Tak to bywa z tymi myślami, że bez sensu pojawiają się i bez jakiegoś konkretnego powiązania. Bo jaki ma związek pani Kowalska z bananami, albo małpami?
No, skoro na wierzch wypłynął problem małp i bananów, postanowiłam sprawdzić, jak to z nimi jest. Tym bardziej, że lubię banany, a najbardziej to takie pokrojone w plastry i polane miodem. (Ach! Bo ja mam kilka takich dziwacznych "ulubień".)
Nie zastanawiając się długo, o pomoc zwróciłam się do Ciotki G.(oogle) - bo ona, jak wszystkie kobiety, ma gotową odpowiedź na każde pytanie. Nie zawiodła mnie i tym razem. Nie dość, że dostałam konkretną odpowiedź, to na dodatek opowiedziała mi o kilku ciekawostkach związanych z bananami i z małpami.
Zanim jednak opowiem, co mi ciotka G. odpowiedziała, chciałabym poznać Waszą opinię na ten temat. Czy Waszym zdaniem małpy lubią banany? Zostawcie komentarz poniżej posta ✍️.

Życzę miłej niedzieli i czekam na komentarze.

piątek

4 dzień stycznia


Jakiś czas temu tak sobie myślałam (przy tej mojej kawie), jak my lubimy narzekać.
Według Słownika PWN narzekać to mówić o czymś z niezadowoleniem. I wszyscy narzekają. Odkąd dziecko nauczy się mówić - narzeka. Maluchy narzekają, że za zimno, za ciepło, za dużo, za mało. Nastolatki narzekają, że za grube, za chude. Kobiety narzekają, mężczyźni narzekają. Narzekają bogaci i biedni, chorzy i zdrowi, piękni i brzydcy, tacy co żyją samotnie i tacy co żyją w związkach.
Dlaczego tyle narzekania? Dlaczego tyle niezadowolenia?
O ile w przypadku małych dzieci sprawa wygląda na oczywistą, o tyle sprawa narzekania przez osoby dorosłe - nie zawsze. Gdy małe dziecko powie jest za zimno, to sygnał dla mamy: trzeba cieplej ubrać. Dziecko może nie wiedzieć jak poradzić sobie z nieprzyjemną sytuacją - pomagając mu, uczymy malucha rozwiązywać problemy. Akceptujemy "niewiedzę" brzdąca i pomagamy - wychowujemy go, to naturalne.
Ale jak to się ma, jeżeli słyszymy narzekania na teściową albo na wymagającego szefa? Czy to sygnał na który powinniśmy zareagować? Przecież obowiązek wychowywania na nas nie spoczywa, szczególnie, jeśli narzekającym jest widywana od czasu do czasu sąsiadka.
Pytania retoryczne, bo nie wydaje mi się, że osoba wypowiadająca się o czymś z niezadowoleniem, konkretnych rozwiązań oczekuje.
Nie jestem specjalistą w dziedzinie, ale moje rozkminki przy kawie doprowadziły mnie do wniosku, że "narzekacze" muszą się wygadać i od słuchającego oczekują tylko słuchania. Być może, kiedy znajdujemy się w nieprzyjemnej sytuacji, podświadomość wysyła sygnał ja wiem, wiem, zapytaj mnie i reakcją na ten sygnał jest narzekanie?
Powiedziałam sobie: skoro wykminiłam, to muszę sprawdzić.
Zaczęłam zwracać uwagę na sytuacje, w których ja narzekam i na powody dla których to robię. Zauważyłam, że ulgę mi sprawia możliwość wygadania się. Według starego przysłowia co z głowy to z serca. Często bywa tak, że w momencie, kiedy zaczynam się użalać z jakiegoś powodu rozwiązania same się nasuwają. Nasunęła mi się myśl, że skoro ja tak mam, to może inni też. Przyjęłam więc pozycję słuchacza: nie oceniam, nie daję rad, nie pouczam; zwyczajnie słucham. Czasem zadam jakieś o pytanie, zdarzy mi się coś tam zasugerować. Stare przyzwyczajenia ciężko zmienić, ale się staram.
Nauczyłam się również nie oceniać wymiaru (rozmiaru?) problemu, z którym ludzie starają się uporać. Najbardziej jak mogę staram się NIE mówić: a tam, takimi głupotami się przejmujesz, albo oj tam, przestań, wszystko się ułoży. Nie ma znaczenia czy to brak pieniędzy na chleb, czy to plama na sukience, czy zarysowany samochód, czy złamany paznokieć; wszystkie kłopoty, o których się mówi SĄ ważne. To co dla nas jest totalną i absolutną błahostką, może być dla kogoś innego końcem świata.
Sama również staram się nie narzekać. Jeśli mam jakiś problem, jeśli mnie coś wkurza – zapisuję. Myślę, że lepiej przelewać smutki na papier niż na innych. Ale jak powiedziałam: stare przyzwyczajenia ciężko zmienić i jak na razie „praca w toku”.

środa

2 dzień stycznia


Panie i Panowie. Wszystkiego dobrego w Nowym Roku.
Nie mam słów na to, jak szybko czas teraz leci. Z każdym rokiem coraz szybciej.
Dlaczego się tak dzieje?
Według mnie cała tajemnica ma związek nie z teoriami spiskowymi (a szkoda, byłoby zabawnie), lecz z matematyką, fizyką, biologią. Można wręcz pokusić o sformułowanie naukowego twierdzenia popartego mądrym i skomplikowanym wzorem.
Nie tylko nad uciekającym czasem się zastanawiałam (przy kawie oczywiście), ale również nad nudą. Jestem zdania, że te dwa zjawiska - nuda i czas, są ze sobą ściśle związane.
Einstein powiedział, że monotonia cichego życia pobudza umysł do twórczości. Nie sądzę, że chodziło mu o to, że nuda zmusza umysł do myślenia. Chodzi chyba bardziej o tryb życia, który współczesny człowiek sukcesu określiłby jako nudny. Nie takie życie od śniadania do śniadania zapisane i zaplanowane. Lista spraw do załatwienia, terminarz i terminy, cele i zadania do zaliczenia. Tu wyjazd, tu spotkanie, tu impreza... Tak na pełnym gwizdku, z krótką przerwą na sen.
Życie na wiecznym bezdechu - na oddychanie czasu nie ma, bo trzeba wykonać TE telefony. Życie w pośpiechu...
Są tacy, którzy inaczej nie potrafią i są przekonani, że wszyscy tak powinni. Ale są też tacy, którzy tak NIE potrafią. Czy naprawdę ta druga grupa skazana jest na porażki? Czy ludzie, którzy cenią spokój i ciszę naprawdę niewiele osiągają?
No cóż. Być może do tej grupy zaliczyć można artystów; pisarzy, kompozytorów, malarzy. Być może do tej grupy można zaliczyć naukowców. Ja tam nie wiem. Nie wiem, jak Einstein organizował sobie dzień, nie wiem jak robił to Tesla albo Darwin. Czy Mozart, Chopin, Mickiewicz, Szymborska mieli terminarze wypełnione od góry do dołu? Czy mieli wyznaczone cele długo i krótko terminowe? Czy poszerzali swoją wiedzę według jakiegoś planu?
Ja nikogo nie namawiam do wyrzucania terminarzy i plannerów. Ja tylko proszę o zachowanie jakiegoś balansu i zdrowego rozsądku. Dobrze jest zapisać, kiedy teściowa ma urodziny i kupić na czas kwiaty i prezent. Konieczne wręcz jest zapisanie terminu występu córki w szkolnym przedstawieniu. Warto zapisać kiedy zapłacić rachunki. Ale nie przesadzajmy.
Życie nie płynie według planu zapisanego na kartce. Co dzień spotykamy się z przeciwnościami losu. Zamiast kłaść nacisk na „zaliczanie” kolejnych pozycji pozycji z terminarza, skoncentrujmy się na nauce radzenia sobie z przeciwnościami. Jak sobie radzić ze stresem, gdy wszystko idzie absolutnie i bezwzględnie nie po naszej myśli. Jak się nie dać zwariować, gdy trzeba podpisać ważny kontrakt, dziecko zachorowało, opiekunka zadzwoniła, że nie przyjdzie.
Wspomniałam o telefonie, który przestał działać i mężu, który odstawił samochód do mechanika?
Żadna lista nie pomoże w takiej sytuacji.
Aby osiągnąć sukces, musi być spełnionych kilka różnych warunków. Mówi się, że umiejętność wyznaczania celów i planowania przedsięwzięć to jedne z najważniejszych elementów.
Stare przysłowie mówi: co z głowy, to z serca. I się zgadzam. Boję się jednak, że w pogoni za odhaczaniem kolejnych pozycji na liście „to-do”, zapomnę, że żyję. Zapomnę dlaczego tu jestem i dla kogo.
Czas coraz szybciej mija... może nie dlatego, że fizyka, matematyka i biologia, ale dlatego, że z dnia na dzień lista rzeczy do załatwienia zdaje się być dłuższa, bo chcemy więcej i więcej, i więcej. Może warto z kilku pozycji zrezygnować, kilka z nich sobie odpuścić i czas "zaoszczędzony" przeznaczyć na zadumę, na myślenie (przy kawie oczywiście, jeśli ktoś lubi). Zwyczajnie się ponudzić.